Gdzie ja miałam oczy

Kiedy dzieci wstają wcześniej od dorosłych, należy domniemywać, że mają jakieś niecne zamiary. Jeśli na dodatek wybierają moment, gdy matka opuszcza dom, a biedna ciotka śpi snem sprawiedliwego - podejrzenie zamienia się w pewność. Ale wtedy jest już za późno na przeciwdziałanie.

article cover
Wydawnictwo Bliskie

Pogotowie nie było potrzebne, wystarczył hydraulik.

Z kranu nad zlewem tryskała pod sufit fontanna wody. Adaś z nikłym skutkiem próbował zlikwidować przeciek za pomocą kapcia, a Michaś wspierał brata wrzaskiem, przechodzącym ludzkie wyobrażenie. W każdym razie moje na pewno.

- Cisza! - krzyknęłam ile sił w płucach. - Nic się nie stało - zapewniłam przestraszone dzieci. - Zaraz zakręcimy wodę i po kłopocie.

Odprowadzana ufnym spojrzeniem chłopców, ruszyłam na poszukiwanie głównego zaworu wody. Pech chciał, że nie wiedziałam, jak takie coś wygląda, gdzie tego szukać i, co najgorsze, nie miałam telefonu do Teresy. Akcja zakończyła się totalnym fiaskiem. Miałam ochotę siąść i płakać, ale i tak w kuchni było już za dużo wody.

W tej sytuacji mogłam liczyć tylko na dzieci.

- Macie książkę telefoniczną? - zapytałam.

- Nie mamy.

- Trudno. W takim razie powiedz mi, Adasiu, kto w waszym mieście naprawia krany? No wiesz, przychodzi i naprawia, kiedy w domu się coś popsuje?

W tej chwili byłabym rada widzieć jakiegokolwiek fachowca - nawet malarza pokojowego. Byle tylko nosił spodnie.

Na buzi Adama pojawił się wyraz zrozumienia.

- Wujek Karol wszystko naprawia! Zawołam go! - wrzasnął, i nim zdążyłam zareagować, już go nie było.

- Tylko uważaj na ulicy! - rzuciłam w przestrzeń.

Tymczasem udało mi się przykryć zawór rondlem. Strumień uderzał teraz z impetem w jego dno i po odbiciu ściekał do zlewu. Ten epokowy wynalazek miał tylko jedną wadę - wymagał mojej stałej obecności.

Kuchnia po powodzi prezentowała się koszmarnie. Mokry sufit, ociekające ściany i zalana podłoga nie napawały optymizmem. Czekała mnie dzisiaj niezła harówa.

Do diabła, gdzie jest ten hydraulik, zaczęłam się niecierpliwić. Czas dłużył mi się niemiłosiernie, ręce zdrętwiały, a przy każdym gwałtowniejszym ruchu woda wlewała mi się za dekolt i ściekała po nogach.

Moją uwagę przykuło leżące na podłodze pudełko po czekoladkach. Zawartość, czyli baryłki z rumem w czekoladzie, leżała rozsypana wokół. Produkt, zdecydowanie nieprzeznaczony dla dzieci, jeszcze wczoraj leżał na najwyższej półce szafki, tej nad zlewem. Coś zaczęło mi świtać w głowie. Tak, też byłam kiedyś dzieckiem.

Przycisnęłam Michasia i wreszcie poznałam cały przebieg zdarzenia. Oczywiście poszło o bombonierkę. Nawet się nie zdziwiłam. Zakazany owoc skusił nawet biblijną Ewę, a dzieci są znacznie mniej odporne na pokusy.

Plan był prosty, wystarczyło wyczekać na stosowny moment, podstawić taboret, wyciągnąć rękę i... nagle zabrakło kilku centymetrów. Adam nie zastanawiał się długo, stanął na kranie, złapał łup i niespodziewanie poczuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg. Trysnęła woda i przestępstwo dosłownie wypłynęło na światło dzienne.

W sumie dopatrzyłam się kilku poważnych wykroczeń. Po namyśle postanowiłam grać rolę dobrej cioci i niewdzięczną rolę dydaktyczną pozostawić matce małych łakomczuchów.

Pomoc nadeszła po długiej jak wieczność godzinie. W drzwiach stanął facet w nieskazitelnie czystym, zielonym kombinezonie, opięty pasem z narzędziami, niczym żołnierz wyruszający na front. Powiedział sakramentalne "dzień dobry" i zastygł przy wejściu, wpatrzony we mnie baranim wzrokiem.

Może spodziewał się zastać Teresę albo był niezdecydowany z natury? Postanowiłam pomóc mu w podjęciu decyzji, a że byłam mocno poirytowana, nie wypadło to może zbyt grzecznie.

- Nie śpieszyło się panu - zaczęłam od wyrzutu. - Ale skoro już pan przyszedł, to może zabierze się pan jednak do roboty. Nie zamierzam stać w wodzie do wieczora. Wie pan - łuski mi się odlepiają.

- Ja, tak... rozumiem, oczywiście. Przepraszam - wyjąkał. - Nie mogłem znaleźć narzędzi.

Zatelepało mną lekko, z chłodu i narastającej wściekłości, ale zrezygnowałam z bezcelowej dyskusji. Złożyłam tylko ręce w błagalnym geście, spojrzeniem wskazując kran.

Zrozumiał. I chwała Bogu, bo oprócz przecieku mogłam mieć jeszcze trupa w kuchni.

Specjalista od siedmiu boleści, jak nazwałam go w duchu, zlokalizował zawór, zakręcił wodę i ogromnie zadowolony wrócił do kuchni.

Zapewne czekał na pochwały, ale się nie doczekał. W obecnym stanie ducha byłam zdolna jedynie do czynów gwałtownych i ostatecznych.

Bez słowa, z nieopisaną wprost ulgą, opuściłam posterunek, gestem przywołując dzieci do siebie. Z kuchni dolatywało radosne pogwizdywanie majstra. Niech sobie gwiżdże, byleby tylko skończył jak najszybciej.

Przebrałam chłopców w suche ubrania i z czystym sumieniem zajęłam się sobą.

W łazience spojrzałam w lustro i zamarłam z wrażenia. Przede mną stała rozczochrana topielica, ubrana w przykrótką koszulkę nocną, która właściwie nie ukrywała niczego. Miss mokrego podkoszulka i nie tylko...

O zgrozo! Obcy facet widział mnie prawie nago! Nagle przestał mnie dziwić jego maślany wzrok. Na jego miejscu też bym zbaraniała. Taka wpadka w miasteczku liczącym poniżej trzech tysięcy mieszkańców nigdy nie przechodzi bez echa. Moja opinia została mocno nadszarpnięta. No cóż, mleko zostało rozlane. Najwyżej potrącę facetowi z rachunku za wrażenia artystyczne.

Przestało mi zależeć na ładnym wyglądzie. Zrezygnowałam z poprawy urody. Wysuszyłam tylko włosy, wbiłam się w dres i z maską obojętności na twarzy zeszłam na dół.

Jeżeli liczyłam na szybkie załatwienie sprawy, myliłam się bardzo. Kran leżał sobie na stole, hydraulik pił kawę i przekomarzał się z Michasiem. Na dobrą sprawę pracował tylko Adam, poganiany zapewne wyrzutami sumienia. Leżał na brzuchu pod zlewem, zbierał wodę gąbką i wyciskał ją do olbrzymiej wazy na zupę.

Na ten widok nieróbstwa połączonego z bezczelnością (sam się poczęstował kawą) zagotowało się we mnie jak w samowarze. Zastanawiałam się, czy zabić tego gościa od razu, czy dopiero jak naprawi ten cholerny kran. Do awantury nie doszło tylko dlatego, że z nadmiaru emocji nie mogłam wydobyć głosu z krtani, a chciałam krzyczeć bardzo głośno.

Mężczyzna na mój widok wstał, uśmiechnął się uroczo i beztrosko zaproponował kawę.

Wreszcie odzyskałam głos.

- Nie mam ochoty na kawę! - ryknęłam. - Nie prosiłam tu pana na majówkę, tylko do roboty! Tylko za to płacę! Nie było mnie pół godziny, a pan przez ten czas co zrobił?! Kawę?!

- Właściwie to tej baterii nie da się naprawić - wyjaśnił z lekką urazą w głosie. - Chciałem właśnie z panią skonsultować kupno nowego kranu. - Mówiąc te słowa, przywołał na twarz ironiczny uśmieszek z rodzaju: "No i po co się wściekasz, kiedy i tak wyszło na moje".

Odczytałam przekaz bezbłędnie i odpowiedziałam najbardziej jadowitym grymasem z własnego repertuaru. Słodycz głosu też pozostawiała wiele do życzenia.

- Muszę zostać w domu, przypilnować dzieci i sprzątnąć to całe bagno - tłumaczyłam łagodnie. - Czy będzie pan tak uprzejmy i kupi ten kran osobiście? Taki sam albo inny, najlepiej taki, po którym można chodzić? Tylko proszę wziąć rachunek! - krzyknęłam za odchodzącym.

Dalsze prace przebiegały w grobowej ciszy. Przez cały czas siedziałam na kuchennym taborecie i patrzyłam fachowcowi na ręce. Zapewne odczuwał presję, bo szło mu jakoś niesporo. Na szczęście, ku radości obu stron, operacja zakończyła się sukcesem.

Do wieczora przeszła mi złość i nawet odkryłam pewne humorystyczne akcenty tej absurdalnej sytuacji. Natomiast reakcja Teresy, kiedy opowiedziałam jej przebieg koszmarnego poranka, była mocno przesadzona.

Rozumiem, można się trochę pośmiać, ale turlanie po dywanie to już spora przesada. No i mogłaby przecież mieć wzgląd na moją osobę.

- Śmiej się, śmiej! - zawołam z goryczą. - Powinnaś się raczej cieszyć, że nie byłaś na moim miejscu. Ten hydraulik to jakiś szemrany osobnik. Najlepiej zawczasu znaleźć nowego fachowca, ten się na niczym nie zna. Głupią baterię montował przez dwie godziny. W takim tempie nie zarobi na suchy chleb. Aha, i jeszcze nie chciał wziąć pieniędzy, mówił, że rozliczy się z tobą, ale ja się znam na tych numerach. Pewnie chce cię naciągnąć.

- Czy ty w ogóle słuchasz, co ja do ciebie mówię? - zapytałam z urazą. Na odpowiedź przyszło mi jeszcze trochę poczekać. Teresa wpadła właśnie w fazę radosnego kwiczenia, skrajny objaw tak zwanej głupawki. Puknęłam się w czoło i zajęłam przygotowaniem kolacji.

Teresa zmęczona śmiechem podniosła się z podłogi, otarła kułakiem załzawione oczy, spojrzała na mnie i zaczęła rżeć od nowa.

- Tylko tobie... tylko tobie mogło się zdarzyć coś podobnego - wykrztusiła. - I Karolowi też... Cha, cha, cha... Jaka szkoda, że mnie przy tym nie było. Ale wtedy by nic nie było - bredziła bez sensu.

- A najlepsze jest to, że Karol wcale nie jest hydraulikiem, cha, cha, cha... Prowadzi najlepszą restaurację w mieście - poinformowała mnie radośnie. - To daleki kuzyn Piotra. Wpada od czasu do czasu i pomaga w sytuacjach kryzysowych. Komiczny zbieg okoliczności. O Boże, dawno się tak nie uśmiałam. Nie martw się, Karol ma poczucie humoru i na pewno teraz śmieje się z nieporozumienia, tak samo jak my.

Może ten Karol ma poczucie humoru, ale ja z pewnością nie - pomyślałam.

Maja Kotarska
Gdzie ja miałam oczy?

Wydawnictwo Bliskie
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas