Oblężone

"Przed wojną wiele osób stroiło się zalotnie w piórka odwagi, pryncypialności, honoru, w co się komu podobało. Demon wojny wyskubał te piórka. Teraz każdy stał się tym, kim jest naprawdę, a nie tym, za kogo chciał uchodzić. I okazało się, że wielu to biedni tchórze i szuje."

article cover
materiały prasowe

Jelena Koczyna

23 czerwca 1941

Wicher wojny mknie po naszej ziemi z przerażającą szybkością i miota ludźmi niczym plewami. W tej zawierusze nie sposób czegokolwiek zrozumieć. Pociągi nafaszerowane ludzkim mięsem jadą do Leningradu, nafaszerowane wracają.

24 czerwca

Zaraziliśmy się powszechną paniką i uciekliśmy do miasta. Na letnisku zrobiło się teraz nieprzytulnie i strasznie. Zdawało nam się, że w Leningradzie czeka nas kojący spokój.

2 lipca

Ewakuują dzieci!

Tabuny wystraszonych zwierzątek tarasują wszystkie ulice i posuwają się w kierunku dworca kolejowego, linii demarkacyjnej swojego dzieciństwa. Po tamtej stronie zaczyna się życie bez rodziców.

Malutkie wieziono ciężarówkami. Z przyczepy wystawały tylko ich główki, niczym kolonie opieńków.

Odchodzący od zmysłów rodzice biegli za ciężarówkami.

Przylgnęłam do słupa latarni i płakałam razem z innymi przechodniami, czując, jak strach i trwoga mrowią się w okolicy mojego serca.

25 września

27 września

Codziennie chodzę z Leną do poradni po mleko sojowe. [...] Lena wypija je na miejscu. Wysączywszy mleko, zaczyna gorzko płakać; wyciąga rączki do białych butelek:

- Daj, daj, daj!

Ale więcej nie dają. Sto gramów - norma.

Żeby dostać kartkę żywnościową dla fizycznych, Dima przeniósł się do fabryki, gdzie pracuje przy maszynie. W czasie przerwy przynosi mi swój obiad: maleńki kotlecik i dwie łyżki purée z kartofli. Mimo moich protestów, zmusza mnie do zjadania wszystkiego.

- Jedz, proszę, ty musisz karmić Lenę. Nie myśl o mnie. Ja nie jestem głodny - uspokaja mnie.

Ale przecież widzę, że to nieprawda. Jada tylko zupę. Długo w ten sposób nie pociągnie, a ja i tak mam z każdym dniem mniej pokarmu.

Uruchomiliśmy nasze żelazne zapasy: kartofle i suchary.

3 października

Przed wojną wiele osób stroiło się zalotnie w piórka odwagi, pryncypialności, honoru, w co się komu podobało. Demon wojny wyskubał te piórka. Teraz każdy stał się tym, kim jest naprawdę, a nie tym, za kogo chciał uchodzić. I okazało się, że wielu to biedni tchórze i szuje.

5 października

Nie mam już pokarmu - zanikł. Wypijam na noc cały rondel wody, ale to nie pomaga. Lena szlocha i tarmosi moją pierś jak małe zwierzątko. Biedulka! Teraz cały olej i cukier, jaki dostajemy na kartki, oddajemy jej.

15 listopada

Nadchodzi głód!

Skończyły się domowe zapasy. Rozwinęła się swoista, leningradzka sztuka kulinarna. Nauczyliśmy się robić racuchy z gorczycy, zupę z drożdży, kotlety z chrzanu, kisiel z kleju stolarskiego. Wiele osób przynosi ze Składów Badajewskich ziemię zawierającą zwęglony cukier, wygotowuje ją, filtruje i pije jako kawę.

5 grudnia

Nastała siarczysta zima. Mróz trzydziestostopniowy. Ultramarynowe cienie układają się w fantastyczny deseń na puszystym, skrzącym się śniegu, którego nikt nie uprząta.

Miasto zamilkło, wstrzymało oddech i w napięciu wsłuchuje się w swoje słabnące tętno. Nie słychać śmiechu dzieci ani szczekania psów.

6 grudnia

Dziś wśród starych rupieci znalazłam puszkę kleju do tapet, zrobionego z makaronowych odpadów. Ważyła kilogram! Cudownie! Nie wierzyliśmy własnym oczom. Dima natychmiast władował sobie do ust pełną garść kleju. Wyrwałam mu puszkę.

- Poczekaj, daj chociaż zagotować!

- Ugotujmy gęstą breję - Dima modlitewnie złożył ręce.

- Wykluczone - sprzeciwiłam się stanowczo. - Będziemy gotować zupę na stugramowych porcjach. Wówczas kleju starczy na dziesięć dni.

- Masz rację, naturalnie - zgodził się markotnie. - Ty zawsze masz rację - dodał mściwie.

10 grudnia

Prawie wszyscy chorują na dystrofię. Jedni spuchli i błyszczą jak polakierowani - to pierwsza faza dystrofii, inni wyschli na szczapy - faza druga.

Kobiety chodzą w spodniach, mężczyźni - okutani w wielkie babskie chusty.

Wszyscy wyglądają jednakowo. Leningradczycy utracili płeć i wiek.

17 grudnia

Wyostrzył się nam węch; poznaliśmy teraz zapach cukru, kaszy, grochu i innych "bezwonnych" artykułów.

Dima prawie wcale nie wstaje z łóżka. Nawet po chleb już nie chodzi. Bardzo mnie to martwi - kto leży, ten szybko umiera.

- Nie można wciąż leżeć - przysiadłam przy nim i ostrożnie dotknęłam jego rękawa.

Spojrzał na mnie krzywo.

- A cóż mam robić twoim zdaniem?

- Gdybyś tak poszedł na strych. Może uda ci się złapać kota?

- Aha! - zabrzmiało to szyderczo.

Zorientowałam się, że palnęłam głupstwo. Wszystkie koty zostały już przecież dawno zjedzone. Zasępiłam się, zbierając myśli.

- Może kupimy pułapkę na myszy? - zaproponowałam niepewnie.

- A to po co?

- Będziemy jeść myszy!

- To jest myśl! - zawołał, podnosząc się do pozycji siedzącej.

- Myślę, że myszy nie są gorsze od kotów - ciągnęłam w natchnieniu.

- Nic a nic.

- Moglibyśmy co dzień jeść mięso.

- Dobrze - mruknął niewyraźnie.

Ożywienie minęło. Znów się położył, odwrócił do mnie plecami i naciągnął czapkę na uszy. Zrozumiałam, że nie ufa temu przedsięwzięciu, i umilkłam.

18 grudnia

Zastawiłam pułapki po kątach. Dima udawał, że śpi, ale widziałam, że spod opuszczonych powiek pilnie śledzi moje poczynania.

Nad ranem przyśniło mi się, że do pułapki wpadły wielkie, białe, o czerwonych jak żurawiny oczach, króliki. Obudziłam się i ruszyłam do pułapek. Były puste! Dima miał rację. Myszy najwidoczniej dawno wyzdychały.

27 grudnia

Zmarłych już się nie rejestruje.

28 grudnia

Tramwaje nie chodzą. Jedynym transportem są teraz dziecięce sanki. Suną ulicami niczym niekończący się wąż. Wożą deski, mężczyzn, zwłoki.

Zwłok dużo. Śmierć nie jest teraz rzadkim gościem. Wkręca się wciąż między żyjących. Umiera się łatwo, zwyczajnie, bez łez. Zmarłych owija się w prześcieradła, przewiązuje sznurkiem i zawozi na cmentarz, gdzie układa się ich w sągi. Potem grzebie się we wspólnych dołach.

Nie każdy, rzecz jasna, potrafi przyjąć to, co nieuniknione. Są tacy (mniejszość), którzy chcą ocalić własne życie za wszelką cenę: kradną kartki, wydzierają chleb z rąk przechodniów i pożerają go na ich oczach pod gradem razów, porywają dzieci. Grasują po ulicach, bo postradali zmysły z głodu i lęku przed śmiercią.

Co dzień rozgrywa się, po czym ginie bez śladu w ciszy miasta, niewiarygodna liczba tragedii.

Z zapartym tchem, z bólem i udręką, patrzy kraj na swoje umiłowane miasto.

Z napiętą uwagą i podziwem patrzy na Leningrad cały świat.

Z zimną ciekawością i narastającym rozdrażnieniem patrzą na Leningrad Niemcy.

Zagłodzony, zawszony, umęczony Leningrad trzyma się i ani myśli o kapitulacji.

Na kartki "fizyczne" dają, w związku z Nowym Rokiem, po butelce porto. To cudownie! Przehandlujemy je na makuchy.

9 stycznia 1942

Żyjemy w swoim pokoju jak w arce: niczego nie widzimy, z nikim się nie widujemy. Nie wiemy nawet, co się dzieje na froncie. Tylko przypadkiem dowiadujemy się o tym lub owym, w kolejce.

Stanowimy z Dimą jak gdyby jeden organizm. Chorobę, słabość, zły nastrój jednego natychmiast przejmuje drugie. A równocześnie nigdy jeszcze nie byliśmy tak bardzo jak teraz oddaleni od siebie. Każde z nas po cichu zmaga się z własnym cierpieniem. W tym nie możemy sobie pomóc. Przecież moje serce (tylko ja czuję jego arytmię), żołądek (tylko ja czuję jego ćmiącą pustkę), mózg (tylko ja czuję ciężar niewypowiadanych myśli) - tylko ja mogę zmusić do cierpliwości. Tak oto zrozumieliśmy, że człowiek musi umieć zmagać się z życiem i śmiercią samotnie.

10 stycznia

Lena oduczyła się mówić. Nie może już stać, a nawet siedzieć. Skóra, cała w fałdach, wisi na niej jak zbyt duży pokrowiec. Bez przerwy pieje cichutko - najwyraźniej żebrze o jedzenie.

Kupiłam jej dziś zabawki: lalkę, klauna i misia. Posadziłam je na łóżeczku, zanim się zbudziła. Ujrzawszy je, rozpłakała się głośno i zrzuciła wszystkie na podłogę. Głupi pomysł, to oczywiste.

Całowałam jej oczka, dzikie jak u wygłodzonego wilczka. Patrzyłam na jej okopconą buzię i miałam ochotę wyć jak zdychająca wilczyca. Nie mogłam ukoić jej cierpień, nie mogłam ofiarować jej nic prócz pocałunków.

- Ty to robisz umyślnie - odezwał się Dima.

- Co? - nie zrozumiałam. Odeszłam myślą tak daleko.

- Umyślnie pieścisz Lenę. Chcesz się nade mną poznęcać.

- Znęcać się nad tobą? - nie mogłam pojąć, o co mu chodzi.

Ach, więc tak! Ponieważ on sam teraz do niej nawet nie podchodzi, sądzi na pewno, że demonstruję czułość, aby go za to pognębić.

- Odnoszę się do niej zawsze jednakowo - odpowiedziałam, starając się mówić spokojnie.

Ale czułam, że mój spokój drażni go również. Wciąż mu się zdaje, że staram się sprawić mu ból. Nie po raz pierwszy czyni mi taki zarzut. Co mam z nim począć? Może zawiniłam tym, że nie znajduję czasu na szczerą rozmowę? Ale czy to jest właściwa pora na wyjaśnianie sobie przyczyn wzajemnych żalów? Nie mam na to siły. Muszę zachować ją dla Leny, która potrzebuje opieki. On zresztą też.

11 stycznia

Z Leną coraz gorzej. Co chwila wymiotuje cuchnącym, zielonkawym śluzem. Muszę często zmieniać pieluszki i koszulki. Żeby się przy tym nie przeziębiła, narzucam na nią watowaną kurtkę, pod którą sama włażę. Wygląda to na zabawę w chowanego. Wyłażę czerwona, rozczochrana i umazana kałem. Pieluszki piorę w wodzie z lodem, stąd mam na dłoniach głębokie pęknięcia, aż do żywego mięsa. Zanurzenie rąk w lodowatej wodzie sprawia mi potworny ból. Ale tylko w pierwszej chwili. Potem jest już lepiej.

12 stycznia

Byłam z Leną w poradni. W poczekalni położyłam ją na stole.

- Niech pani nie spuszcza oka z dziecka - szepnęła mi salowa. - Mieliśmy tu już przypadki porwań.

Nie czekałam długo - pacjenci nie marudzili zanadto w gabinecie lekarskim. Weszłam. Ubrana w kożuch lekarka wypełniała ołówkiem formularze. Obsadka ugrzęzła w zamarzniętym atramencie. Chwilami głowa lekarki opadała na stół tak nisko, że czubek jej ostrego nosa dotykał ołówka. Miało się wrażenie, że go tym nosem temperuje. Wreszcie zwróciła się w moją stronę. Była niewiarygodnie chuda, en face nie miała prawie wcale twarzy.

- Proszę nie rozwijać dziecka. Co mu jest?

Wyjaśniłam. Podała mi talon.

- Przez tydzień będzie pani dostawała biały chleb.

- Pani doktor, proszę chociaż na dwa - zaczęłam błagalnie.

- Nie mogę. Dostaję kilka talonów na tysiąc dzieci. Jeden z nich dałam pani.

Zrozumiałam, że więcej nic nie wskóram i pobiegłam do domu, żeby jak najszybciej zdobyć tę bułkę dla Leny. Dima zgłosił gotowość pójścia do piekarni. Długo nie wracał. Wybiegałam wciąż na schody, przewieszałam się przez poręcz i patrzyłam w dół. Wreszcie w prześwicie mignęła jego czapka.

- Chodźże szybciej! - zawołałam radośnie.

Lecz on wspinał się żółwim krokiem, po czym minął mnie i nie spojrzał nawet w moją stronę. Ruszyłam za nim.

- Dostałeś?

- Dostałem.

- Gdzie go masz?

Nie odpowiedział.

- Gdzie masz chleb? - powtórzyłam, przeczuwając coś niedobrego.

Milczał.

- Gdzie chleb? Gdzie chleb? - powtarzałam zmartwiała z przerażenia.

- Zjadłem go! ? krzyknął desperacko i złapał się za głowę.

- Cały?

- Cały - i ledwo dosłyszalnie dorzucił - dwudniowy.

- Jak to dwudniowy? Dają przecież tylko na jeden dzień?

- Wyprosiłem u kierowniczki.

Miałam uczucie, że coś uwięzło mi w krtani i nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Staliśmy, tępo wpatrując się w siebie.

13 stycznia

Dziś sama poszłam po bułkę. Było jeszcze ciemno. Nocą padał śnieg. Na nim widniały ślady stóp prowadzące do sklepu z pieczywem. To znaczy, że nie będę pierwsza. Rzeczywiście, przed sklepem ustawiła się już spora kolejka. Czekałam długo. Mróz osaczył mnie, ział mi prosto w twarz. Ale tym razem nie cierpiałam zbytnio, grzałam się myślą, że wkrótce nakarmię Lenę. Wreszcie weszłam do sklepu. Kolejka wiła się w ciemnej czeluści sklepu niczym stugłowe monstrum. Malutki ogarek rzucał blady krąg światła na ladę. W nim, jak na ekranie, fruwały ręce sprzedawczyni podobne do białych gołębi. To zbiegały się, to rozlatywały, podrywały się i nikły w ciemności, aby za moment powrócić z bochenkiem chleba. Wielookie monstrum wpatrywało się weń gorączkowo.

A otóż i moja kolej!

Wyciągnęłam rękę po bułkę, ale czyjaś zwinniejsza dłoń przechwyciła ją z rąk sprzedawczyni. Obejrzałam się błyskawicznie - człowiek stojący za mną już żuł mój przydział. Skoczyłam ku niemu jak pantera i chwyciłam za gardło. Runął na podłogę. Upadłam wraz z nim. Leżał na wznak i starał się wepchnąć sobie do ust całą bułkę naraz. Jedną ręką złapałam go za nos i zwróciłam jego głowę na bok, drugą zaś wyszarpywałam jedzenie z jego ust. Opierał się słabo. Ostatecznie udało mi się odebrać wszystko, czego nie zdążył przełknąć. Ludzie w milczeniu obserwowali nasze zapasy. Człowiek dźwignął się z podłogi, po czym odwinął się i zaczął ni z tego, ni z owego bić po twarzach najbliżej stojących. Mnie nie tknął. Być może nie kontaktował już zupełnie.

Wyśliznęłam się ze sklepu i pomknęłam do domu. Bułkę, a ściślej - szary chleb, pokroiłam w cieniutkie kromki i zabrałam się do ich suszenia na burżujce. Dima kucnął obok i jak zahipnotyzowany obserwował moje poczynania.

- Daj kawałeczek - jego głos był dziwnie chrapliwy.

- Nie dam. I tak mam mało.

Kątem oka dostrzegłam, że jedna kromka znika w jego rękawie.

- Połóż na miejsce! - wrzasnęłam wściekle.

Usłuchał. Ale po pewnym czasie przeliczyłam kromeczki - jednej brakowało. Przemilczałam to, upominanie go nie miało sensu.

28 stycznia

Zamknęłam oczy i skoncentrowałam się na trawieniu. Wsłuchiwałam się w swoje wnętrzności. W jelitach bulgotało mi z lekka, coś się w nich przyjemnie przelewało. Czułam ich ruchy. Delektowałam się tymi doznaniami (marzyłam o nich tyle miesięcy) i nie pragnęłam niczego, o nic więcej nie zabiegałam. Moje życie jak gdyby na moment ustało.

Istnieje widać jakaś granica fizycznej wytrzymałości, po przekroczeniu której człowiek staje się nieczuły na wszystko prócz własnych cierpień.

Heroizmu, ofiarności, czynienia dobra można oczekiwać jedynie od człowieka sytego lub głodującego od niedawna. My zaś poznaliśmy głód, który nas upokorzył, zmiażdżył i uczynił z nas bydlęta. Wy, którzy przyjdziecie po nas i przeczytacie może te słowa, bądźcie dla nas wyrozumiali!

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas