Utracona sztuka dochowywania tajemnic

Charlottę poznałam w Londynie, pewnego popołudnia, kiedy czekałam na autobus. Spójrzcie tylko na to zdanie! Już sam w sobie fakt ten jest niezwykły, gdyż nadzwyczaj rzadko jeżdżę autobusem, raz czy dwa razy do roku, a i wtedy wybieram ten środek lokomocji jako rodzaj odmiany dla podróży samochodem czy pociągiem.

article cover
materiały prasowe

- Ktoś chciałby wziąć taksówkę na spółkę? - zapytała głośno. - Nie mogę siedzieć tu i czekać cały dzień.

Mówiła głośno i szybko, bez śladu zażenowania, a dla mnie natychmiast stało się jasne, że choć dziewczyna zwraca się do nas wszystkich, w gruncie rzeczy zależałoby jej, abym to ja przyjęła propozycję. Czternastolatek już otwierał usta, lecz zaraz zamknął je z powrotem, potem zarumienił się i wcisnął ręce głęboko w kieszenie. Jedna ze starszych pań mruknęła: "Nie, dziękuję", zaś druga pewnie była przygłucha, bo nawet nie zmieniła wyrazu twarzy. Młoda matka pokręciła odmownie głową z uśmiechem pełnym niezmiernego żalu, który jeszcze długo potem nawiedzał moje myśli. Wzruszyłam ramionami.

- Dokąd pani jedzie? - zapytałam od niechcenia.

- Och, moja kochana! Chodźmy.

Dziewczyna wyskoczyła na środek jezdni i pomachała ręką, by zatrzymać taksówkę. W ciągu kilku sekund zatrzymał się przy niej samochód.

- No, chodźmy! - krzyknęła.

- Chwileczkę! Dokąd pani jedzie?! - zapytałam raz jeszcze, całkiem zbita z tropu; zaczynałam żałować, że się w ogóle odezwałam.

- Och, na litość boską, niechże pani wsiada! - zakomenderowała, otwierając przede mną drzwi taksówki. Miałam wrażenie, że świat zawahał się na kilka sekund, wstrzymany rozkazem startera. Usłyszałam, że gdzieś w równoległym wszechświecie krzyczę, iż się rozmyśliłam i że musi jechać sama. W rzeczywistości, rzecz jasna, wskoczyłam do taksówki i usadowiłam się obok niej, dokładnie w chwili kiedy zmieniły się światła i taksówka ruszyła przed siebie.

- Jejku! - wykrzyknęła. - Już myślałam, że się pani nigdy nie ruszy z miejsca!

Mówiąc do mnie, nie odwróciła głowy, tylko patrzyła wprost przed siebie, w kierunku w którym zmierzaliśmy. Nie od razu odpowiedziałam, podziwiając wspaniałości jej profilu: gładką, mlecznobiałą skórę, długie, wywinięte rzęsy oraz niezwykle gęste, ciężkie włosy w kolorze ciemnoblond, które opadały sporo poniżej ramion. Wyglądała na starszą ode mnie, lecz ze sposobu mówienia wyczułam, że jest o jakiś rok młodsza. Siedziała nieruchomo, a jej szerokie usta zastygły w leciutkim uśmiechu.

- Dokąd jedziemy? - zapytałam po raz kolejny.

- Czy tyle tylko umie pani powiedzieć?

- Przestanę o to pytać, kiedy tylko otrzymam odpowiedź.

- Jadę do Kensington. Na herbatę z ciotką Clare i Harrym, a tego nie da się opisać słowami, więc chciałabym, żeby pojechała pani ze mną, bo wtedy spędzimy razem urocze popołudnie. Ach, tak przy okazji, na imię mi Charlotte.

W ten właśnie sposób to ujęła. Prosto z Alicji w Krainie Czarów. Rzecz jasna, mnie jak to mnie, pochlebiło jej absurdalne założenie, że po pierwsze - z przyjemnością będę jej towarzyszyć, a po drugie - że spędzimy razem urocze popołudnie, kiedy już się zgodzę.

- Muszę przed piątą doczytać czwarty akt Antoniusza i Kleopatry - rzuciłam w nadziei, że wydam się przez to nieco bardziej zdystansowana.

- Och, przecież każdy to zna - odparła. - On umiera, ona zabija się jadem żmii. "Przynieście mi koronę i szaty, czuję w sobie tęsknotę za nieśmiertelnością" - zacytowała cicho. - Nie sposób nie podziwiać kobiety, która z wyboru kończy życie, wystawiając się na ukąszenie węża, prawda? Ciotka Clare pewnie powiedziałaby, że to zwykłe popisy, ale jak dla mnie to olśniewający sposób na odejście z tego świata.

- W Anglii mało wykonalny - odparłam rozsądnie. - Niezbyt wiele żmij pęta się po zachodnim Londynie.

- W zachodnim Londynie jest ich całe mnóstwo! - odparła natychmiast. - Wczoraj wieczorem jadłam z jedną kolację.

Parsknęłam śmiechem.

- Kto to był?

- Efekt ostatniego podboju mojej matki. Uparł się, że będzie ją karmił i wpychał jej do ust widelcem kawałki zapiekanki, jakby była trzylatką. A ona zanosiła się chichotem, jakby to była najśmieszniejsza rzecz, jaka ją w życiu spotkała. Muszę pamiętać, żeby w tym roku nie jeść już z nią kolacji - rozmyślała na głos, wyjmując notes i ołówek. - A w dodatku jej nowy absztyfikant okazał się zupełnie inny, niż się wydaje, gdy stoi przed orkiestrą.

- Przed orkiestrą?

- To dyrygent; nazywa się Michael Hollowman. Pewnie zaraz wyjaśni mi pani z wyższością, że doskonale wie, o kim mowa, i że jego interpretacja Rigoletta była naprawdę godna uwagi?

- W istocie, choć może zbyt pospieszna i nieco wyprana z emocji - odparłam.

Charlotte wytrzeszczyła na mnie oczy, a ja uśmiechnęłam się szeroko.

- Żartuję - przyznałam się.

- Bogu niech będą dzięki. Gdyby mówiła pani serio, to chyba zmuszona byłabym z miejsca odwołać zaproszenie - odparła.

Rozpadał się deszcz, a ruch uliczny robił się coraz gęstszy.

- A kim są ciotka Clare i Harry? - zapytałam, gdyż ciekawość zwyciężyła we mnie nad względami praktycznymi, jak na przykład takim, że jechaliśmy teraz w zupełnie przeciwnym kierunku do Paddington. Charlotte westchnęła.

- Clare to tak naprawdę moja matka. To znaczy: nie prawdziwa matka, tylko siostra matki, lecz moja matka zrezygnowała w życiu ze wszystkiego z wyjątkiem mężczyzn, którzy w jej mniemaniu mogliby dopomóc jej w karierze. Wbiła sobie do głowy, że jest wielką, niewyćwiczoną śpiewaczką - rzuciła ponuro.

- A jest?

- Z pewnością ma rację z tą "niewyćwiczoną". Niesłychanie przejmuje się wszystkim z wyjątkiem mnie i mojego życia, co mi zresztą dość odpowiada, bo nie mamy ze sobą nic wspólnego - no może z wyjątkiem złudzeń co do własnej wielkości - tak więc większość czasu spędzam z ciotką Clare, zaś w domu bywam najrzadziej jak to możliwe.

- A gdzie ten dom? - zapytałam zupełnie jak mój własny dziadek.

- W Clapham - odparła Charlotte.

- Aha.

Równie dobrze mogła powiedzieć: "Na Wenus". Słyszałam wprawdzie taką nazwę, ale nie miałam pojęcia, gdzie to może być.

- W każdym razie ciotka Clare spisuje w tej chwili swoje wspomnienia - ciągnęła. - A ja jej pomagam. Oznacza to, że siedzę, słucham, co mówi, i piszę to na maszynie. Płaci mi nędzne grosze, bo uważa, że powinnam się czuć zaszczycona, iż dostałam tę pracę. Powiada, że mnóstwo ludzi dałoby się pokroić, by słuchać tych jej historii prosto ze źródła, że tak powiem.

- Nie wątpię - odrzekłam. - A Harry?

Charlotte zwróciła ku mnie twarz.

- Jeszcze trzy lata temu ciotka Clare była żoną bardzo bystrego mężczyzny Samuela Delancy. Należał do tych zabójczo przystojnych, podłych typków. W każdym razie zabiła go padająca biblioteczka.

- Niemożliwe!

- Naprawdę, zwaliła mu się prosto na głowę, kiedy siedział pogrążony w lekturze O pochodzeniu gatunków - matka wciąż powtarza, że to ironia losu - w wyniku czego ciotka Clare odziedziczyła mnóstwo długów i niewiele poza tym. Samuel był dość przerażający, a na domiar złego miał koślawą stopę - cha cha - proszę o wybaczenie. Harry to ich jedyny syn; ma dwadzieścia pięć lat i jest głęboko przekonany, że świat sprzysiągł się przeciwko niemu. To okropnie głupie.

- Cieszę się, że wzięłyśmy na spółkę taksówkę, ale nie mam zwyczaju chadzać na herbatę do całkiem nieznanych mi osób - rzuciłam bez przekonania.

- Och, na litość, przecież nie proszę, żeby weszło to pani w zwyczaj. Ale niech pani pójdzie. Proszę! Dla mnie! - błagała Charlotte.

Choć taki argument był zupełnie absurdalny, jako że spotkałyśmy się ledwie kilka minut wcześniej, jej błagania odniosły pożądany skutek. Było coś takiego w sposobie mówienia tej istoty, w całej postawie, co kazało mi sądzić, że nikt nigdy nie potrafi jej niczego odmówić - nieważne, czy znałby ją od pięciu minut czy od pięćdziesięciu lat. Pod tym względem bardzo mocno przypominała mojego własnego brata. Poczułam się tak, jakbym zaglądała do tej taksówki z zewnątrz i widziała siebie jako osobę pełną uroku, intrygującą - bo byłam w towarzystwie Charlotte, a dziewczyna taka jak ona nie wybrałaby mnie chyba, aby zaprosić na herbatę, gdyby nie uznała, że jest we mnie coś interesującego, prawda? Wywierała na mnie całkiem odwrotny wpływ niż te wszystkie Alicje, Susan czy Jennifer z kręgu debiutantek. Przy tamtych czułam, jak się kurczę w sobie, jak maleje mój cień, zawęża się pole widzenia, aż wreszcie ogarniał mnie przytłaczający lęk, że jeśli nie będę uważać, szybko stracę z oczu wszelką oryginalną myśl, jaka kiedykolwiek przyszła mi do głowy. Charlotte natomiast stanowiła ogromny wachlarz możliwości. Była taką właśnie osobą, o jakich czytuje się w powieściach, a jeśli miałby to być początek jakiejś powieści - no cóż! Byłam dostatecznie pewna, że nie wysiądę z tej taksówki, aż nie zatrzyma się przed domem tajemniczej ciotki Clare, czekającej z herbatą. Zawsze święcie wierzyłam w przeznaczenie, choć ono aż do tego popołudnia nie odpłacało mi się tym samym. Jednak nie chciałam, aby Charlotte pomyślała sobie, że tak łatwo dam się przekonać...

- Jest pani bardzo uparta. Nie jestem pewna, czy można pani zaufać - rzuciłam wyniośle.

- Och, przecież wcale nie musi mi pani ufać. Od zawsze byłam zdania, ze ludzie godni zaufania to nudziarze, a proszę mi wierzyć, znam dostatecznie dużo przeraźliwie nudnych osób. Chcę tylko, aby mi pani pomogła. To chyba spora różnica.

- Nie ma pani żadnej koleżanki, którą mogłaby ze sobą zabrać?

- Żadnej zabawnej.

- Co pani ma na myśli?

Cmoknęła językiem, zniecierpliwiona.

- Proszę posłuchać. Nie mogę pani zmusić, żeby pojechała pani ze mną. Jeśli nie może pani znieść nawet myśli o tym, no cóż, jakoś przeżyję. Tylko że pani odtąd będzie się ciągle nad tym zastanawiać, prawda? Będzie pani leżeć bezsennie dziś w nocy, myśląc: "Hmmmm... ciekawe, co też miała na sobie ciotka Clare? Ciekawe, czy rzeczywiście jest takim potworem? Ciekawe, czy Harry naprawdę jest najprzystojniejszym chłopcem w Londynie?". Ale już nigdy się pani tego nie dowie, bo będzie za późno, a ja drugi raz nie przyjdę pani szukać.

- A jest najprzystojniejszym chłopcem w Londynie? - zapytałam podejrzliwie.

- Och, nie! Jasne, że nie! - Charlotte miała przynajmniej na tyle przyzwoitości, że wybuchnęła nad sobą śmiechem, zadziwiająco głośnym i szorstkim, przypominającym odgłos zapuszczanego motoru. - Wcale nie jest przystojny, ale z całą pewnością i zdecydowanie jest najbardziej interesującym chłopcem, jakiego pani w życiu spotka. Bardzo się pani spodoba - dodała po prostu. - Wszyscy zaczynają go uwielbiać, po jakimś czasie. Jest irytująco nałogotwórczy.

- Niech się pani nie wygłupia. - Zła byłam na siebie za to, że w ogóle o niego zapytałam.

- Ciotka Clare zawsze podaje wyśmienitą herbatę - ciągnęła. - Mnóstwo masła, dżemu malinowego, ciastek z rodzynkami i tyle rożków imbirowych, ile tylko zdoła się zjeść. Moja matka nigdy nie mogła pojąć, jak istotna jest dobra herbata.

Taksówka gnała teraz wzdłuż Bayswater Road.

- No cóż, nie będę mogła długo zostać - rzuciłam bez przekonania.

- To oczywiste.

Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu, a ja pomyślałam, że teraz zapyta, jak mi na imię, ale nie zapytała, a ja dopiero później uświadomiłam sobie, że najzwyczajniej w świecie nie przyszło jej do głowy, iż powinna coś takiego zrobić. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłam tego jej niezwykłego talentu do omijania konwencjonalnych zachowań.

- Wiedziałam, że pojedzie pani ze mną taksówką - powiedziała teraz. - Zobaczyłam z drugiej strony ulicy, jak czeka pani na autobus i pomyślałam sobie: oto dziewczyna, która nada się idealnie na herbatę z ciotką Clare i Harrym.

Nie bardzo wiedziałam, jak mam na to zareagować, więc tylko ściągnęłam lekko brwi.

- Po prostu idealnie! - powtórzyła Charlotte. - A do tego, ech, uwielbiam piękne płaszcze! - Przesunęła palcami po futrzanym kołnierzu. - Cudowna robota! Sama szyję sobie ubrania. To już właściwie nałóg. Moja nieszczęsna matka za nic nie potrafi tego zrozumieć. Mówi, że odstraszę od siebie wszystkich sensownych mężczyzn, jeśli tylko pomyślą, że spędzam długie godziny pochylona nad maszyną do szycia niczym jakaś stara panna rodem z powieści D.H. Lawrence'a. Powiedziałam jej, że to mi w żadnym wypadku nie przeszkadza, bo i tak nie interesują mnie sensowni mężczyźni.

- Całkiem słusznie - zgodziłam się. - A co pani szyje?

- No cóż, zrobiłam sobie ten płaszcz ze starego pledu - przyznała Charlotte. - Ciotka Clare mówi, że jestem niesłychanie przedsiębiorcza, ale takim tonem, który oznacza, że jestem niesłychanie prostacka.

- Ze starego pledu? - powtórzyłam w zadziwieniu. - Ale to przecież cudowny płaszcz!

Spojrzałam na nią ze świeżą dozą szacunku. Pod tym narwanym, roztrzepanym zewnętrzem kryła się widać stalowa etyka pracy, a stalowa etyka pracy (jako coś, czego jestem całkowicie pozbawiona) zawsze budzi u mnie niezwykły podziw.

- Siedziałam nad tym całe wieki, no i kieszenie są trochę poprzecierane, ale nie wyszło tak najgorzej - odparła Charlotte. - Ale kiedy zobaczę taki płaszcz jak ten! No cóż! To zupełnie inna liga!

- Może go pani ponosić, skoro jedziemy na tę herbatę - zaproponowałam ku swemu własnemu zaskoczeniu. Charlotte zawahała się.

- Naprawdę mogłabym? Nie przeszkadzałoby pani? To byłaby taka frajda. - Zaczęła pospiesznie rozpinać guziki morskozielonego palta, żebym się przypadkiem nie rozmyśliła.

- Proszę przymierzyć mój! - oznajmiła, wręczając mi okrycie.

Płaszcz Charlotte był niesłychanie wygodny i ciepły. Odniosłam wrażenie, że pod podszewką ukryła się jakaś malutka cząstka jej samej, więc czułam się trochę dziwnie, jakbym włożyła maskę. Dziewczyna wśliznęła się w mój płaszcz, wyrzucając na kołnierz gęstwę jasnych włosów. Efekt końcowy wprost mnie zaszokował, gdyż jak się okazało, posiadała tę aktorską zdolność całkowitego odmieniania własnej aury przez prostą zmianę ubrania. Było to tak, jakby dostała właśnie kostium na ten wieczór i wkładając go, natychmiast zanurzyła się całkowicie w nowej roli.

- Dziękuję - rzuciła cicho. - Czy teraz wyglądam na trochę bogatszą? - zachichotała.

- Tak - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

- O, jesteśmy na miejscu! - rzuciła radośnie. - Jakie to niezwykłe. Nie, nie, ja płacę. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Czuję, że spłynęła dziś na mnie ogromna wielkoduszność.

Zatrzymaliśmy się przed jednym z tych wielkich, dość brzydkich ceglanych budynków w okolicy Kensington High Street. Kiedy wysiadałam z taksówki, nagły poryw wiatru przeszył na wylot morskozielony płaszcz i mnie samą, aż do szpiku kości. Jako się rzekło, zapłaciła Charlotte, wysypując z długich palców deszcz monet prosto na wyciągniętą dłoń kierowcy z miną księżniczki łaskawie dziękującej lokajowi. Mogłabym przysiąc, że widziałam, jak kierowca pochylił przed nią głowę w ukłonie, zanim odjechał w swoją stronę. Charlotte ujęła mnie pod ramię i poprowadziła po schodkach do drzwi domu, gdzie nacisnęła dzwonek.

- Ciotka Clare mieszka na dwóch górnych piętrach tego potwora - wyjaśniła. - Na tyle tylko było ją stać, kiedy uregulowała wszystkie długi po śmierci wuja Samuela. Jest tutaj całkiem szczęśliwa. Jak wszyscy inteligentni ludzie, doskonale funkcjonuje w chaosie.

Drzwi otworzyła nam pulchna osiemnasto-, dziewiętnastolatka, która rzuciła nam paskudne spojrzenie, zanim powiodła na górę dwoma kondygnacjami zapuszczonych schodów, a potem do mieszkania ciotki Clare, gdzie w końcu zniknęła bez słowa.

- To Phoebe - oznajmiła Charlotte. - Głupia dziewucha. Kocha się do szaleństwa w Harrym, na co po prostu brak człowiekowi słów.

- Biedactwo - rzuciłam ze współczuciem.

- Bynajmniej - rzuciła szyderczo Charlotte. - Zaraz po śmierci wuja ciotka Clare przyjęła ją na kilka miesięcy do pomocy, a tkwi tu do tej pory, zarabiając przy tym o wiele więcej niż jest warta, mówię pani. Nigdy się do mnie nie odzywa, choć jak rozumiem, Harry'emu cytuje całe ustępy z Raju utraconego, kiedy tylko przydybie go w bezruchu. - Z uśmiechem podniosła ku mnie twarz. - Tylko proszę mi teraz nie uciec, na litość boską. Wrócę, zanim się pani zdąży zorientować, że mnie nie było.

A potem zniknęła. I w ten właśnie sposób przyszło mi spędzić pierwsze popołudnie w gabinecie ciotki Clare.

ROZDZIAŁ 2

Ciotka Clare i Harry

Dla jasności: nie jestem osobą z rodzaju tych, co to zwyczajowo wskakują do taksówek z zupełnie obcymi im ludźmi - takie zachowanie charakteryzuje raczej styl bycia mojego młodszego brata, Iniga. Próbowałam się zastanawiać nad tym, co pchnęło mnie do tak niefrasobliwych i pochopnych działań, ale za nic nie potrafiłam tego rozgryźć. Koniec końców, aż do chwili, w której po raz pierwszy ujrzałam przed sobą Charlotte, dzień mój przebiegał mniej więcej tak samo jak każdy inny poniedziałek tego roku: o 8.35 rano wsiadłam do pociągu z Westbury do Paddington, przebrnęłam przez zajęcia z włoskiego i literatury angielskiej w Knightsbridge, a o trzeciej przeszłam spacerkiem przez Hyde Park, marząc o Johnniem Rayu i nowych ciuchach. Przyznaję, decyzja o przejażdżce autobusem z Bayswater do Paddington odbiegała od normy. Tak czy inaczej, znalazłam się tutaj i przez następne pół godziny nie pozostaje mi nic innego, jak iść tam, dokąd poprowadzi mnie Charlotte. Zdenerwowanie mieszało się we mnie z ciekawością, jednak przede wszystkim byłam niezwykle zaskoczona samą sobą. Może właśnie mnie porywają, pomyślałam z nadzieją. Wkrótce wyrzucą mnie z powrotem na ulicę, kiedy tylko przekonają się, iż spod ekskluzywnego płaszcza wyłoniła się dziewczyna bez finansowych trustów, bez zagwarantowanych dochodów ani nawet bez przyzwoitej biżuterii. Wyjęłam puderniczkę, którą podkradłam mamie z toaletki i zamrugałam do siebie w lusterku. Włosy zdecydowanie potrzebowały grzebienia (którego nie miałam), na policzku widniała atramentowa smuga, lecz oczy błysnęły ku mnie wyzywająco. Korzystaj, z tego co ci dano, pomyślałam. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czułam, że żyję.

Odsunęłam od siebie lusterko i rozejrzałam się dookoła. Pokój był nieduży i panował w nim nieznośnie gorący zaduch. Niedawno napalono w kominku, a że drzwi były zamknięte, naraz zrobiło mi się słabo. Miałam ochotę zdjąć z siebie zielony płaszcz, ale - co dziwne - czułam, że nie powinnam tego robić. Wyczuwałam, że póki tu jestem, on stanowi część mnie. Zawsze najbardziej głodna robiłam się w samym środku popołudnia, a dzisiejszy dzień wcale nie stanowił wyjątku od tej reguły: czułam, jak burczy mi w brzuchu. Miałam nadzieję, że na herbatę nie będzie trzeba zbyt długo czekać, choć nieco martwił mnie fakt, że dookoła nie widać było dość miejsca nawet na samotny spodeczek. Pokój był tak zagracony najróżniejszymi przedmiotami, że oczy bolały patrzeć. Nad wszystkim dominowało piękne pianino (a jakim sposobem mogło się tu znaleźć, tego doprawdy nie byłam w stanie sobie wyobrazić), zagracone stertami papierów, piórami, atramentem i listami. Będąc z natury wścibska (tę cechę dziedziczyłam po kądzieli), szybciutko odczytałam pierwsze zdanie z jakiejś niedokończonej pocztówki. Pismo było wyraźne, turkusowe i radosne. "Drogi Richardzie - zaczynało się - jesteś zupełnie szalony i za to kocham Cię jeszcze bardziej. Wootton Bassett było cudowne, nieprawdaż?". Przerzuciłam wzrok na wielki stół pod oknem, gdzie na stertce wymiętych banknotów jednofuntowych sterczał ciśnięty niedbale wyblakły cylinder, czyniąc wrażenie, jakby stół był gigantyczną planszą do monopolu, porzuconą w samym środku partyjki. Już miałam uznać ciotkę Clare za kogoś w rodzaju panny Havisham1, gdy zauważyłam, że okna są nieskazitelnie czyste, a czyste okna, jak lubiła mawiać moja matka, są równie ważne jak czyste zęby. (Mówiąc tak, sama sobie wbijała nóż w plecy, gdyż w domu mieliśmy więcej okien niż dało się zliczyć i bez końca musiała zatrudniać młodych ludzi z wioski, żeby je myli. Kiedyś jakiś starszy gość spadł z okna niebieskiej łazienki i wylądował w taczkach pełnych poobcinanych, przekwitłych róż. Złamał przy tym nogę, ale był tak pełen uwielbienia dla mamy, że za tydzień przyszedł dokończyć robotę, z tym gipsem i w ogóle. Ale wróćmy do gabinetu ciotki Clare.)

Dookoła widziałam książki, książki i jeszcze raz książki, poupychane jak leci w stosach na podłodze, wylewające się z półek, łącznie z - jak zauważyłam z dreszczem zaskoczenia - pięknie wydaną w twardej oprawie ową książką Darwina, którą ponoć mąż ciotki Clare czytał akurat w chwili swej niewczesnej śmierci. W pokoju unosił się wyraźny zapach nauki, lecz nie w tym spokojnym, spleśniałym, liściastym wydaniu, jaki można zastać w większości pomieszczeń zawierających dzieła wielkiej literatury, lecz w tym znacznie bardziej niepokojącym, rozgorączkowanym, spotniałym, jaki kojarzy się nieodmiennie z zakuwaniem do egzaminu lub zaspokajaniem obsesji. Kim by nie była ciotka Clare, nie miała ona czasu do stracenia. Przysiadłam na niezwykle niskiej czerwonej sofie i wyciągnęłam przed siebie nogi. Zegar w holu wydzwonił melancholijnie piątą, więc zaczęłam się zastanawiać, jak długo będę tu siedzieć, zanim będę mogła grzecznie się pożegnać i wskoczyć do pociągu powrotnego do Westbury. Czułam się dziwnie stremowana, wiec nieomalże wyskoczyłam ze skóry, kiedy z cieni wyłonił się potężny rudy kot i terkocząc jak traktor, wpakował mi się na kolana. Dla jasności: nie przepadam za kotami, ale ten jakoś mnie sobie upodobał, a może po prostu przyciągnął go zielony płaszcz Charlotte. Pamiętam, że myślałam wtedy głównie o tym, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się znaleźć w londyńskim domu, w którym panowałby taki cichy bezruch. Przyprawiało mnie to o lekki niepokój, gdyż Londyn nie był stworzony dla tej ciężkiej, nisko ścielącej się ciszy, która mnie przytłaczała i budziła potrzebę odezwania się na głos, zaznaczenia swojej tu obecności tak, aby wszyscy o niej usłyszeli. Miałam poczucie, że siedzę samotnie w gabinecie ciotki Clare już od co najmniej godziny, kiedy wreszcie Phoebe, ciotka Clare i Charlotte wyszły z miejsca, gdzie się dotąd podziewały, lecz w rzeczywistości nie minęło więcej niż dziesięć minut. Znalazły się przede mną dość nieoczekiwanie i natychmiast ulotniło się gdzieś całe przykre napięcie, jakie może człowiekowi towarzyszyć tylko wtedy, kiedy siedzi w pierwszy raz oglądanym pokoju, w obcym sobie domu, ubrany w płaszcz zupełnie nieznanej osoby.

Ciotka Clare odmieniła ten pokój na podobieństwo bukietu wiosennych kwiatów, emanując na wszystko dookoła żywiołowym, frapującym pięknem oraz silnym aromatem wody różanej. Była kobietą postawną, lecz przystojną i o doskonałych proporcjach ciała, miała duże, żółtozielone oczy, wysoko sklepione kości policzkowe i - podobnie jak jej siostrzenica - gęste, proste włosy, w odcieniu nieco bardziej siwym niż blond, w całości zebrane w piękny, wysoki kok. Ma pięćdziesiąt pięć lat, i to dopiero co skończone, pomyślałam. (Szczycę się tym, że potrafię odgadywać wiek ludzi i jestem w tym całkiem niezła.) Od razu zerwałam się z miejsca, ku oburzeniu śpiącego na moich kolanach kota, który wśliznął się pod pianino.

- A więc to ona! - wykrzyknęła śpiewnie ciotka Clare. - Natychmiast nas sobie przedstaw, Charlotte.

- Och... to jest Penelopa - oznajmiła Charlotte. Nastąpiła chwila ciszy, a ja ze zdumienia otworzyłam szeroko oczy. Aż do tej chwili nie było wszak wzmianki o tym, jak mam na imię.

- J-jak się pani miewa? - odezwałam się, kiedy dłoń ciotki Clare zatonęła w moim wielkim łapsku jak kruchy szponek papużki.

- Cudownie! - odparła żwawo ciotka Clare. - A to mój syn, Harry - dodała, a wtedy z mrocznego korytarza wyszedł jakiś chłopak. Westchnęłam do siebie, bo Charlotte się nie myliła. Z całą pewnością nie był to najprzystojniejszy chłopiec w Londynie. Był niski, kilka cali niższy ode mnie, chudy jak patyk w swej wymiętej białej koszuli i grafitowych spodniach. Miał włosy w tym samym ciemnoblond kolorze jak Charlotte, lecz nie proste jak słoma, lecz sterczące na wszystkie możliwe strony. Wyglądał tak, jakby dopiero co się ocknął z popołudniowej drzemki.

- Witam... - zaczęłam, lecz słowo to uwięzło mi w gardle, bo kiedy podniósł na mnie wzrok, jego oczy zupełnie wytrąciły mnie z równowagi. W życiu nie widziałam czegoś równie niesamowitego, tak frapującego, tak niesłychanie oryginalnego. Lewe oko miało senny, niebieskozielony kolor, natomiast tęczówka prawego była brązowa jak gorzka czekolada, zaś oba okolone były gęstymi, czarnymi, wywiniętymi rzęsami, budząc w człowieku lekki niepokój wrażeniem, że spędził całe godziny przed lustrem.

- Czołem! - rzucił sardonicznie.

- Miło mi poznać - dodałam, ochłonąwszy, i wyciągnęłam przed siebie dłoń. Ujął ją w swoją i przyszpilił mnie nieruchomym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem, dopóki nie oblałam się szkarłatem, a on, kiedy to zauważył, uśmiechnął się złośliwie, a właściwie nawet parsknął zduszonym śmiechem. Znienawidziłam go na tę krótką chwilę.

- Spodziewam się, że jesteś głodna - odezwała się ciotka Clare, mierząc wzrokiem zielony płaszcz, pokryty teraz rudą kocią sierścią.

- Owszem - przyznałam, obracając się ku niej z ulgą.

- Phoebe, prosimy o grzanki, trochę tego dżemu malinowego od pani Finch, ciasto czekoladowe, rożki imbirowe i wielki imbryk herbaty - instruowała Charlotte, śląc ponurej dziewczynie promienny uśmiech. - Ooch, i trochę tych pysznych czekoladowych herbatników, ale nie tych paskudnych kokosowych, proszę.

"Kokosowych!" - powtórzyłam w myśli.

Phoebe zmierzyła ją spektakularnie ponurym spojrzeniem i ponownie zniknęła.

- No, chodź, usiądź przy mnie, Penelopo - zakomenderowała ciotka Clare, opadając płynnym ruchem na sofę. Charlotte skinęła mi zachęcająco głową. Harry zapalał właśnie papierosa; miał długie i smukłe palce. - Harry wybiera się na kolację do Hamiltonów na siódmą - dodała ciotka. - Strasznie się denerwuje, bo znów spotka się z Mariną.

- Doprawdy? - wtrącił Harry znudzonym tonem. Dokładnie w tej chwili rozdzwonił się telefon, a on wystrzelił na drugi koniec pokoju, żeby odebrać.

- Halo?... Naprawdę? Kochana mała, wiedziałem, że da radę... Nie, dziękuję bardzo... Nie ma za co...

W czasie całej tej rozmowy ciotka Clare pozostała nieruchoma jak lwica, ledwie oddychając, z twarzą zastygłą w wyrazie ponurego skupienia. Z pewnością brak jej było subtelności mojej matki, jeśli chodzi o podsłuchiwanie cudzych rozmów. Kiedy Harry skończył rozmawiać, odłożył z hukiem słuchawkę, a potem pospiesznie przemknął przez pokój i zgarnął z oparcia krzesła swój płaszcz.

- Sprawdził się ten cynk, który dostałem na popołudniową gonitwę - obwieścił. Mówił bardzo szybko, zgarniając ze stolika przy drzwiach klucze, monety i bilety zakładów. - I proszę cię, matko, nie rozmawiajcie o mnie, kiedy wyjdę, to takie cholernie nudne. - Z tymi słowami nas opuścił, trzaskając za sobą drzwiami.

- Co za brak manier! - wykrzyknęła ciotka Clare.

- Czyż nie? - zgodziła się wesoło Charlotte.

- Och, on jest naprawdę niemożliwy! - ciągnęła ciotka Clare. - Penelopo, Harry od roku jest nieprzytomnie zakochany w Marinie Hamilton.

- Ach tak? - odparłam uprzejmie. Oczywiście, znałam Marinę, ale tylko ze zdjęć w kolumnie towarzyskiej. Ona i Harry wydawali mi się zupełnie nieprawdopodobną parą.

- Są zupełnie nieprawdopodobną parą - mówiła ciotka Clare. - Rodzice Mariny to ta upiorna parka Amerykanów, którzy odkupili Dorset House od FitzWilliamów.

- A, tak, rzeczywiście. - Znałam Dorset House, a i samych FitzWilliamów, parkę nudnych znajomych matki z dawniejszych czasów.

- Bóg jeden wie, co z nim zrobili, aż się boję pomyśleć - dodała.

- Mam okropny gust, jeśli chodzi o wystrój wnętrz, więc pewnie by mi się spodobało - westchnęła Charlotte.

- Nie opowiadaj takich bzdur, dziewczyno - rzuciła ostro ciotka Clare. - W każdym razie w zeszłym tygodniu Marina zaręczyła się z George'em Rogersonem - który jest dość spory, biedaczek, ale podobno niezwykle miły i bardzo zamożny - więc Harry musi się przyznać do porażki, a to w najlepszych nawet chwilach nie przychodzi mu łatwo.

Zachichotałam.

Zachichotałam.

- Dziś wieczór ma zjeść kolację w towarzystwie szczęśliwej pary, a trzeciego grudnia urządzają zaręczynowe przyjęcie w Dorset House, naturellement, na co człowiekowi po prostu brak już słów. Harry'emu nigdy nie było łatwo pogodzić się z myślą o tym, że został odrzucony, co jest dla nas wszystkich ogromnie męczące. Jaka szkoda, że nie ma już jego ojca, żeby zrobił z nim porządek.

Najwyraźniej w sposobie mówienia Charlotte znać było wpływy ciotki Clare. Obie przemawiały w ten sam, jednocześnie zmanierowany i całkowicie naturalny sposób. Charlotte jęknęła.

- Och, ta Phoebe mogłaby się pospieszyć z herbatą. Zaraz umrę z głodu.

- Ona myśli tylko i wyłącznie o jedzeniu - poinformowała mnie ciotka Clare. - Ale ty, moje dziecko? Jakie to ekscytujące poznać jedną z przyjaciółek Charlotte, a do tego tak atrakcyjną dziewczynę! Czy znam twoich rodziców? - odchrząknęła i zrobiła pauzę, którą powieściopisarz określiłby jako dramatyczną. - Przypominasz... okropnie przypominasz mi... Archiego Wallace'a - dodała po chwili.

Na krótką chwilę kompletnie odebrało mi mowę.

- To... to był mój ojciec - udało mi się wreszcie wykrztusić. - Zginął... na wojnie... - zawiesiłam głos i spuściłam wzrok na własne dłonie, czując się okropnie niezręcznie. Ciotka Clare pobladła, a mnie na krótką chwilę ogarnęła panika, iż być może nie zdawała sobie sprawy z tego, że tato nie żyje.

- Tak - odezwała się w końcu. -

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas