Reklama

"Latawiec z betonu", czyli czterdzieści lat w szesnaście dni

Dziesięć pięter plus nadbudówki. Cztery segmenty po cztery klatki w każdym i średnio 110 mieszkań w każdej z nich. 860 metrów długości i 32 metry wysokości. Najdłuższy polski falowiec położony jest na gdańskim osiedlu Przymorze, przy ulicy Obrońców Wybrzeża. Dla jednych to unikalne dzieło budownictwa mieszkaniowego PRL, dla innych symbol jego upadku. W powieści "Latawiec z betonu" te oceny schodzą na dalszy plan, a falowiec staje się miejscem, w którym czas płynie i faluje tak, jak jego klatki.

Gabriela Kurcz: Kiedy ostatni raz była pani w falowcu? 

Monika Milewska: Wydaje mi się, że było to w 2015 roku, podczas akcji miejskiej, która ożywić miała gdańskie Przymorze. To, co wówczas się tam wydarzyło, opisałam w klatce poświęconej Wielkiemu Świętu Falowca. Uwalnianie drewnianych mrówek na spadochronach z chusteczek, poszukiwanie amatora zupy pomidorowej, odsłanianie na falowcu efemerycznej tablicy, to wszystko działo się naprawdę, choć niekoniecznie w tym konkretnym falowcu. Na Przymorzu jest ich bowiem aż siedem. Od tej pory chyba nie zaglądałam do mojego bohatera. Podobnie jak wszystkie bloki w Polsce strzeże on swych tajemnic za pomocą domofonu i dobrze skrywanego kodu. A ja miałam materiału aż nadto. Pisałam przecież powieść, nie reportaż. Falowiec jest w niej bytem wyobrażonym, nie dosłownym. W prawdziwym falowcu na ulicy Obrońców Wybrzeża nigdy nie można było przejść z jednego końca na drugi wiodącymi wzdłuż niego galeriami, bo galerie w każdym segmencie znajdują się na innej wysokości, dostosowując się do rzeźby terenu. Podróż mojego bohatera w przyszłość poprzez kolejne klatki nie mogłaby więc przebiegać tak prosto, jak to opisałam. Na szczęście dla powieści, o uskokach architektonicznych dowiedziałam się, gdy było już za późno na odwrót. 

Reklama

Mówi pani o domofonach strzegących tajemnic. Podróżujący w czasie i między klatkami Inżynier napotkałby dziś na wiele przeszkód.

- Tak, z pewnością. Mieszkańcy tego olbrzymiego bloku od dawna starają się wygospodarować swoją własną, osobistą przestrzeń, odgradzając się od sąsiadów, instalując na galeriach najpierw drzwi, a potem również domofony, tworząc tzw. akwaria, które powiększają metraż ich (za małych często) mieszkań. Pierwotnie miałam pomysł, by zakończyć powieść uwięzieniem mojego podróżującego w czasie bohatera właśnie na takiej odciętej od reszty falowca klatce. Na zawsze musiałby pozostać w naszych, jakże obcych dla niego czasach.

Wyczuwam nutkę nostalgii…Nasze czasy to zamknięte osiedla, hasła, kody i anonimowi sąsiedzi, których mijamy na klatkach schodowych. Myśli Pani, że pewien etap został zamknięty bezpowrotnie?

- Jesteśmy sobie nawzajem coraz mniej potrzebni. W dobie internetu i sklepów całodobowych cukru i soli nie musimy już pożyczać od sąsiada. Względna zamożność uniezależnia nas od innych ludzi. Pochłania nas przy tym coraz bardziej rzeczywistość wirtualna. Znajomy na Facebooku zdaje nam się bardziej realny i ważniejszy od drugiego człowieka żyjącego za ścianą. Procesy społeczne bywają jednak odwracalne. Po epoce fast foodów nastąpiła moda na slow food. Po wielu rozczarowaniach życiem w przestrzeni wirtualnej być może nastąpi przesyt i odwrót, polegający na budowaniu realnych małych wspólnot. Taką jaskółką są organizowane od jakiegoś czasu w Polsce Dni Sąsiadów. Ale tego mój bohater już nie zobaczy. Jego podróż w przyszłość kończy się w roku 2015.

Zacznijmy więc od początku… Zmęczony upałem Inżynier, twórca gdańskiego falowca, wyrusza w 1975 roku w podróż jego krętymi korytarzami i z zaskoczeniem stwierdza, że zakrzywiając przestrzeń, zakrzywił też czas. Każda z odwiedzanych przez niego klatek, przenosi go do kolejnych wydarzeń z przyszłości. Jak mocną inspiracją był dla pani sam, kultowy już budynek?

- Falowiec sam narzucił formę książce. Powieść jest zbudowana tak jak on: z czterech segmentów po cztery klatki każdy. Ta konstrukcja to był punkt wyjścia do pracy nad książką. Przez chwilę zastanawiałam się, czym wypełnić te puste przestrzenie. Przez głowę przemknęła mi opowieść kryminalna, studium socjologiczne, aż wreszcie wpadłam na właściwy trop. Skoro jestem historykiem, to dlaczego nie mogłabym przy pomocy falowca opowiedzieć czterech dekad najnowszej historii Polski. Klatka po klatce, dekada po dekadzie. Zwłaszcza że jest to też moja historia. Jako gdańszczanki i rówieśniczki tego bloku.

Pamięta pani swoje pierwsze spotkanie z falowcem?

- To było raczej "niespotkanie". Jako trzyletnia dziewczynka otrzymałam od rodziny niezwykle ważne zadanie. Wystąpiłam jako sierotka losująca nasze nowe, wymarzone mieszkanie na nowym gdańskim osiedlu. W puli były m.in. mieszkania w falowcu. O ile dobrze pamiętam, chwalono mnie później, że nie wyciągnęłam tego losu.

Mieszkanie w falowcu nie było więc szczytem marzeń gdańskich rodzin? Sporo zieleni, morze na wyciągnięcie ręki…

- Nie, tego nie chciałam powiedzieć. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych mieszkanie w falowcu dla wielu było właśnie szczytem marzeń. Falowiec był synonimem nowoczesnej architektury. Duże okna i balkony, widne kuchnie, ciekawa bryła - to naprawdę mogło robić wrażenie. Samo zamieszkanie w bloku było wtedy równoznaczne z awansem społecznym, zapewniało odrobinę luksusu w postaci centralnego ogrzewania, gazowej kuchenki, własnej łazienki. Dziś trudno nam już to docenić. Mankamenty falowca wyszły na jaw dopiero podczas jego eksploatacji. Jeszcze chyba w latach siedemdziesiątych pojawiła się tam na przykład plaga włamań - z otwartej galerii bardzo łatwo było złodziejaszkom dostać się do mieszkań. Świadectwem zmagań z tą plagą są okratowane do dziś tu i ówdzie okna. W powieści potraktowałam je jako metaforę lat osiemdziesiątych.

Metafor w pani książce nie brakuje...

- Tak, metafora moim zdaniem najlepiej oddaje złożoność i wieloznaczność rzeczywistości. Posługuję się nią więc nie tylko w mojej poezji, ale również w tekstach naukowych, traktując ją jako pełnoprawne narzędzie badawcze. Nic dziwnego, że w mojej powieści aż roi się od metafor. Metaforyczny jest sam tytuł: "Latawiec z betonu". To coś, co ma wzlecieć, ma być tryumfem ludzkiego ducha, ale materia, z której jest wykonane, ciągnie go w dół, ku ziemi. Metaforyczna jest też wędrówka Inżyniera przez falowiec. Bohater klatka po klatce poznaje przyszłość. Jest to więc poniekąd wędrówka przez życie, tyle że w przyspieszonym tempie - czterdzieści lat w szesnaście dni. Klatki, w których zamknięci są mieszkańcy falowca, też mają kilka przenośnych znaczeń. Metaforyczne są puste butelki po zachodnich trunkach wyrzucone na brzeg meblościanek i jabłko Ziemi, na którym falowiec obraca się jak liszka. Metaforyczny wymiar mają rośliny rosnące w pokojach Inżyniera i telewizory, które nie bez powodu ustawiam w centrum każdego opisywanego w powieści mieszkania.

Jeden z bohaterów miał ich nawet kilkanaście, w tym kilka zapakowanych jeszcze w pudła i czekających na swój dzień. Tę sytuację jestem sobie w stanie wyobrazić, podobnie jak babinę w chuście sprzedającą jajka i wannę pełną karpi. Ale krowa? Na balkonie?

- Krowa należy do tej samej rzeczywistości, co telewizory i jajka. W spadającym z dziesiątego piętra odbiorniku wciąż rozgrzewają się piłkarze, a gdy telewizor sięga trawnika, kontynuują drybling na przymorskiej trawie. Jajka zaniesione przez babę z roku 1976 do roku 1975 po prostu znikają. Realizm magiczny? A może żelazna konsekwencja, charakterystyczna dla dziecięcego postrzegania świata? Kiedy jako trzylatka zamieszkałam na Przymorzu, tata obwieścił mi, że wprowadził się do nas nowy sąsiad - skrzypek. Działo się to podczas naszego rodzinnego urlopu w górach. Przez cały czas wyobrażałam sobie moment powrotu do domu: otwieramy drzwi mieszkania, a tam w progu stoi wyfraczony pan, kłania się nam nisko i zaczyna grać na skrzypcach. Byłam bardzo zawiedziona, gdy nic takiego nie nastąpiło. W prozie na szczęście wszystko jest możliwe. Skoro do falowca sprowadza się wiejska rodzina z całym dobytkiem i inwentarzem, to dlaczego nie może zaciągnąć tam na postronku również krowy? Moja powieść to powieść surrealistyczna, oniryczna. Krowa jest w niej jak najbardziej na swoim miejscu. A tym miejscem jest balkon falowca. 

„Latawiec z betonu” to również opowieść o człowieku, który podróżując w przyszłość musi zmierzyć się z konsekwencjami podjętych w przeszłości decyzji. Dramat inżyniera Miotka, na którego nasz bohater miał regularnie donosić, utrata rodziny – żony i ukochanych córek, które opuściły Polskę i zaczęły swoje nowe życie na Zachodzie. Tak przecież mogłaby wyglądać historia życia niejednego Polaka. 

- Mój bohater to typowy przedstawiciel epoki gierkowskiej propagandy sukcesu. Karierowicz zachwycony swoimi osiągnięciami, cieszący się uznaniem władzy. Dopiero na zaległym, przymusowym niejako urlopie, w bezmiarze wolnego czasu, który początkowo zabija gapieniem się w telewizor i gargantuiczną wprost ilością snu, musi skonfrontować się z własnym życiem. Wysyłam go w przyszłość po to, aby zrozumiał własną przeszłość, własne błędy, zaniedbania, grzechy i grzeszki. Aby to wszystko zobaczyć, musi wyjść ze swojej własnej, bezpiecznej klatki. Rzucam go więc w wir historii, tej wielkiej i tej małej - rodzinnej i towarzyskiej. Wszystko po to, aby z "człowieka bez właściwości" stał się choć trochę... człowiekiem.

I byśmy mogli przeżyć z nim wszystko raz jeszcze! Historyczny, pierwszy przyjazd Papieża do Polski i jego śmierć, kształtowanie się Solidarności i otwarcie pierwszej galerii handlowej na Przymorzu. Spory kawałek historii…

- Dla wielu czytelników to już pewnie przeszłość bardzo zamierzchła, kojarząca się z podręcznikiem szkolnym. Dla mnie to historia mojego życia. Miałam osiem lat, kiedy rodziła się "Solidarność". Byłam pod Stocznią, widziałam płot, z którego wyrosły kwiaty i wrzuciłam do skarbony pieniądze na strajkujących. Powieściowa dziewczynka, która opowiada historię "Solidarności" to właśnie ja. Potem zabrano mi "Teleranek", czym się za bardzo nie przejęłam. Pisałam już wtedy kabarety polityczne i wystawiałam je dla znajomych z podziemia, używając dwóch ludzikopodobnych dziecięcych rękawiczek. W wieku dziewięciu lat czułam się prawdziwą opozycjonistką. Ten czas był dla mnie bardzo ważny, pewnie dlatego w mojej powieści klatki stanu wojennego ciągną się tak długo. "Latawiec z betonu" to książka o historii Polski. Ale to oczywiście nie podręcznik. Jednemu z blogerów zabrakło w niej zabójstwa księdza Popiełuszki i kopalni Wujek. Moja powieść pisana jest jednak z określonego punktu widzenia, a tym punktem jest dziesiąte piętro falowca. Widać z niego papieski ołtarz na pobliskiej Zaspie, ale Śląsk już niekoniecznie. W biografii tego miejsca ważniejsze jest chyba otwarcie przymorskiej galerii handlowej i budowa nowoczesnych bloków po drugiej stronie ulicy. To też stanowi jakąś cząstkę najnowszej historii Polski.

No właśnie, „Latawiec z betonu” to przecież opowieść o Gdańsku – mieście mocno naznaczonym historią, którą mocno się tu pielęgnuje. Tereny stoczni to dziś jedno z najmodniejszych miejsc w Trójmieście, a rdzawa bryła Europejskiego Centrum Solidarności robi wrażenie na turystach z całego świata.

- W ostatnią niedzielę jechałam tramwajem z parą turystów w dojrzałym wieku. Rozmawiali o dwóch rzeczach, które w szczególny sposób wzbudziły ich zainteresowanie w Gdańsku. Były to właśnie ECS i... falowiec. Pani z przejęciem przywoływała liczbę jego mieszkańców, a była to i tak liczba mocno zaniżona - jedyne 3,5 tys. Falowiec więc to nie tylko miejsce z widokiem na historię, ale dla wielu - atrakcja turystyczna sama w sobie.

Ta, nie tak wcale przecież odległa historia jest dziś przez młodsze pokolenia odkrywana na nowo. Meble z IKEI zamieniamy na odnowione meblościanki, „Wojna domowa” śmieszy do łez... Spory w nas sentyment do czasów naznaczonych przecież trudnościami i szarością. 

- Dla młodszych pokoleń jest to najtańsza forma egzotyki. "Matrix", jak sami mówią. Czas kompletnie niezrozumiały, a jednocześnie - głównie chyba dzięki Barei - pozornie zabawny. PRL służy młodym właśnie do zabawy - do gry w "Kolejkę" lub jako pretekst do wypicia taniej wódki w pseudo-peerelowskich barach, które wyrastają obecnie jak grzyby po deszczu. Sprawa komplikuje się nieco bardziej w przypadku ludzi starszych. Poprosiłam ostatnio moich studentów o wykonanie krótkiej ankiety skierowanej do osób, które pamiętają tamten czas. Pytanie brzmiało: "Za czym najbardziej tęsknisz, czego ci najbardziej z tego czasu żal?" Odpowiedzi były dość przewidywalne. Ludzie mówili o dawnych smakach, zdrowszej i rzekomo lepszej żywności, lepiej zorganizowanej służbie zdrowia, bezpieczeństwie socjalnym. Jedna odpowiedź powracała chyba najczęściej: ludzie tęsknią za dawnymi, niezwykle silnymi więziami społecznymi. To coś, o czym mówiłyśmy już w kontekście falowca. Jeden z respondentów wyraził tę myśl dosadnie: "Czego by nie powiedzieć o bagnie, którym był PRL, to w tym bagnie człowiek nie czuł się samotny - brnęliśmy w nim razem!".

Przed Inżynierem otwierały się rzeczywiście wszystkie drzwi – ludzie stawiali przed nim wódkę, kawę, ciasto i zasypywali wręcz historiami ze swojego życia. Po lekturze „Latawca z betonu” aż chce się zapukać do sąsiada…

- A czemu nie? To wspaniały pomysł. Może pożyczymy sąsiadowi książkę? A on uśmiechnie się do nas po raz pierwszy? To dopiero byłaby magia literatury!

Więcej o książce "Latawiec z betonu" Moniki Milewskiej tutaj  

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy