Reklama

Mój mały synek - złodziejem?!

Wyjęłam portmonetkę i sięgnęłam do przegródki, ale była pusta. Miałam w niej pięćdziesiąt złotych. Zawahałam się. Przejrzałam inne przegródki, ale banknotu nie było. W części z bilonem świecił piątak.

- Przepraszam, ale zapomniałam pieniędzy - powiedziałam zawstydzona.

Wyszłam ze sklepu bardzo zdenerwowana. Jeszcze po południu, kiedy wracałam z pracy, pieniądze z całą pewnością miałam. Nie mogłam się pomylić. Osobiście podjęłam je w bankomacie.

Zmarszczyłam czoło i próbowałam sobie przypomnieć, czy nie wyjęłam ich gdzieś po przyjściu do domu, ale przecież wiedziałam, że nie. Najpierw jedliśmy obiad, potem pozmywałam i wyskoczyłam do osiedlowego sklepiku po chleb. Tam też nie mógł mnie nikt okraść, bo cały czas trzymałam portmonetkę w ręce.

Reklama

Wróciłam do domu i w tajemnicy przed mężem przeszukałam każdy możliwy zakamarek, ale pieniędzy nie było. Już od dawna zauważałam, że giną mi drobne sumy, ale teraz kwota była większa. Nie powiedziałam nic mężowi, tylko gryzłam się tym cały wieczór.

Tymczasem kilka dni później zginęły pieniądze odłożone w puszce po herbacie. To już nie były żarty. Przedtem przepadały drobiazgi, teraz zniknęło dwieście złotych!

- Staszek, brałeś? - zapytałam męża. - Brakuje mi dwóch stów!

- Wiesz dobrze, że nie. Nigdy nie biorę wspólnej kasy bez uzgodnienia.

Wieczorem zarządziliśmy śledztwo.

Natalia siedziała ze skruszoną miną, ale twardo zaprzeczała, że wzięła cokolwiek z tych pieniędzy, Jasiek nie wchodził w rachubę, a nikt inny tego nie zrobił.

- Do nauki - warknął mąż na córkę.

Była w niebezpiecznym wieku, opuściła się ostatnio w szkole, myślała tylko o malowaniu oczu i prywatkach.

- A może... - rzekłam z wahaniem, kiedy dzieci poszły już do siebie. - Może trzeba jej zwiększyć kieszonkowe? To już duża dziewczyna, niektórzy jej rówieśnicy miewają samochody i motocykle. Może bierze, żeby nie czuć się gorsza?

Mąż aż podskoczył w fotelu.

- Teraz chcesz jej zwiększać kieszonkowe? - warknął. - To będzie nagroda za to, że nas okrada! Ty masz pomysły!

- Nie udowodniłeś, za rękę nie złapałeś, to nie oskarżaj - rzuciłam bez wiary, bo trudno było znaleźć inne wytłumaczenie. - Ale trzeba na nią uważać, to fakt.

Postanowiłam schować torebkę w swoim pokoju, a portfel - wstyd się przyznać - we własnym domu wciąż nosiłam przy sobie. Tymczasem kilka dni później znów zniknęło mi dwadzieścia złotych. Jak i kiedy, nie miałam pojęcia.

Staszek się wściekł.

- Znowu wzięłaś?! - wrzasnął na córkę, która bezczelnie się wypierała. - Mało ci tego, co dajemy? Myślisz, że nam pieniądze się rodzą na kamieniu?

Co gorsza, Jasiek zrobił się nerwowy. Moczył się w nocy, stał się płaczliwy, całymi dniami przesiadywał w pokoju.

- Czemu nie pójdziesz na podwórko? - zapytałam go kiedyś, gdy po skończonej nauce złożył książki, włączył telewizor i gapił się na kącik rolniczy.

Dawniej rwał się do kolegów, że kijami go nie można było zagonić do domu.

Synek wzruszył ramionami.

- Nie chce mi się - mruknął markotnie.

Wieczorem opowiedziałam to mężowi.

- Ja nie wiem - kręciłam głową. - Albo my mamy jakieś dziwne dzieci, albo nie umiemy ich wychować - westchnęłam.

Staszek nie przejął się za bardzo. Uważał, że Natalii i Jaśkowi potrzeba twardszej ręki.

- Bo ty ich wiecznie rozpieszczasz, bronisz, nadskakujesz! Syneczku, czy ci tego nie potrzeba, córeczko, może chcesz tamtego... Ja bym ich zagonił do roboty, a jak coś przeskrobią, przetrzepał skórę, od razu by się wzięli w garść - warknął.

- Nie jestem przekonana - odparłam.

Rozmowa skończyła się na niczym.

Tymczasem, jakby na potwierdzenie moich słów, dwa dni później dostałam telefon ze szkoły. Dzwoniła pani pedagog. Prosiła o osobistą rozmowę, więc pojechałam.

- Janek znowu wszystkie rysunki malował na czarno - rzuciła, sięgnęła do swojego biurka i wyjęła kilkanaście kartek.

Na jednej krew kapała z czarnej kosy, na innym ktoś bił kijem małego chłopca... Wszystkie były ciemne i ponure.

- Czy państwo biją Jasia, gdy coś przeskrobie? - pedagog patrzyła na mnie prokuratorskim spojrzeniem.

Zaczerwieniłam się pod jej wzrokiem.

- Nie - odparłam z przekonaniem.

Byliśmy surowi, choć mąż twierdził, że za mało, ale nie podnosiliśmy ręki na dzieci.

- To może ogląda niewłaściwe filmy? - dopytywała się pedagog. - Jakieś horrory, okrutne kryminały?...

Nie umiałam odpowiedzieć.

Wracałam do domu zmartwiona. Przecież mieliśmy wartościowe dzieci. Natalia zajmowała wysokie miejsca na olimpiadach z matematyki. A Jasiek? Był czuły i wrażliwy. Kiedy po deszczu szedł chodnikiem, zbierał wszystkie napotkane ślimaki i wrzucał je z powrotem do ogródków, żeby ich nikt nie rozdeptał. Skąd więc brały się te nasze kłopoty wychowawcze? Cóż... Nie miałam pojęcia, co syn sobie włącza, kiedy nie ma mnie ani ojca. Postanowiłam go wypytać, ale nim zdążyłam to zrobić, znowu zadzwonił telefon. Tym razem wychowawczyni Jaśka w, jak się wyraziła, ważnej sprawie. Musiałam zmienić plany i wrócić do szkoły. Weszłam do klasy bardzo zdenerwowana.

- Już od jakiegoś czasu dzieciom ginęły drobne na sklepik, nie wiedzieliśmy, kto to robi, ale dziś przyłapałam Jasia - powiedziała kobieta po krótkim wstępie.

Przeprosiłam za Jaśka zawstydzona i obiecałam, że to się nie powtórzy.

Nie mogłam pojąć, dlaczego synek kradł! Mały, delikatny Jasiek kłamał i kręcił, a przy tym patrzył spokojnie, jak oskarżamy o to jego siostrę. Ale dlaczego?

Szłam do domu okropnie zmartwiona. Czułam wyraźnie, że coś się za tym kryje.

Stach oczywiście powiedziałby, że jestem za miękka, ale ja czułam po prostu, że z Jaśkiem dzieje się coś niedobrego. W domu przykucnęłam przy nim i zajrzałam mu w oczy.

- Syneczku, ja nie będę na ciebie krzyczeć, ale powiedz mi, czemu bierzesz te pieniądze? Czy ci czegoś brakuje? Czy nie dostajesz cukierków, zabawek?

Niestety, nic to nie pomogło. Jasiek twardo i wbrew wszelkiej logice zaprzeczał. Uparcie twierdził, że to nie on bierze. Wyparł się nawet tej sytuacji w szkole.

- Dziecko, nie kłam, przecież pani złapała cię za rękę - mówiłam już bliska rozpaczy. - Czemu kłamiesz?

Synek stał z wystraszoną miną, oczy miał jak młyńskie koła, ale nie ugiął się. Stanowczo kręcił głową, twierdząc, że żadnych pieniędzy nie wziął.

- Dziecko drogie - rzuciłam błagalnie. - Przecież ja wiem, że ty nie dla siebie bierzesz, że fundujesz kolegom, prawda? To bardzo ładnie, ale nie można brać bez pytania - próbowałam do niego jakoś dotrzeć.

Niestety, na darmo.

Ręce mi opadły. Byłam bezradna wobec jego oporu. Wstałam z kucek i wróciłam do swoich zajęć, ale w sercu miałam ołów.

Jaś liczył sobie dopiero osiem lat, to trochę za wcześnie, żeby kradł i oszukiwał. I za wcześnie na złe towarzystwo. Co się dzieje z moim dzieckiem?

Nie zamierzałam o tym wspominać Stachowi, ale okazało się, że i do niego nauczycielka dzwoniła. Nie wiem, po co, skoro rozmawiała już ze mną. Mąż wrócił do domu wściekły. Nie pomogły moje prośby, żeby się opamiętał, sprał Jaśka kilka razy paskiem od spodni.

Takiej awantury jeszcze u nas nie było.

- Jak nie rozumie ludzkiej mowy, to posłucha własnej skóry. Dosyć tego pobłażania! Pod nosem nam rośnie złodziej i krętacz! - głos się mężowi trząsł ze wzburzenia. Jasiek płakał, pupa go bolała, a mimo to nadal wszystkiemu zaprzeczał.

- Przestań! - krzyknęłam.

Mąż odrzucił pas.

- Broń go, broń! - zawołał i wyszedł do kuchni.

Jasiek spłakany powlókł się do pokoju, a ja stałam bezradna. Nie umiałam się wstawić za synem. "Co mogłam powiedzieć? Że to nic takiego? Że to dobre dziecko? Kradł przecież! I kłamał!", myślałam.

Dopiero wieczorem, w tajemnicy przed mężem, podeszłam do łóżeczka Jasia i przygarnęłam do siebie jego ciepłe ciałko.

- Ja wiem, synku, że jak się zrobiło coś złego, to potem trudno się przyznać. Ale kraść i jeszcze kłamać, to już za dużo, dlatego tatuś był taki surowy - szepnęłam.

- Ale to nie ja - usłyszałam w ciemnościach głos syna.

Dzień później znów brakowało mi w portmonetce dziesięciu złotych, ale już nie powiedziałam o tym mężowi ani słowa.

Przez następne tygodnie starałam się nie spuszczać z oczu portfela, ale syn zawsze wypatrzył jakiś moment, kiedy nie widziałam, i podebrał mi parę złotych. Byłam załamana. "Jeśli już teraz kara nie skutkuje, to ku czemu zmierza moje dziecko?", zastanawiałam się z rozpaczą.

Jakiś tydzień po awanturze nagle dostałam telefon z policji.

- Czy pani jest matką Janka M.? - zapytał funkcjonariusz.

- Tak... Czy coś się stało? - wydukałam.

- Owszem, zaszła pewna okoliczność... Mamy tu na posterunku pani syna, ale... proszę przyjechać, bo to za długa i zbyt poważna sprawa, żeby omawiać ją przez telefon - usłyszałam.

Przymknęłam oczy. Wyglądało na to, że nasz mały Jasiek wszedł w konflikt z prawem. Jechałam na posterunek półprzytomna. Bo to już nie nauczycielka i obniżone sprawowanie, nie pasy ojca, który w gruncie rzeczy go kocha, ale policja, protokół, oskarżenie!

Na komendzie tymczasem przyjęto mnie bardzo ciepło i uprzejmie.

- Proszę usiąść, pani synek zaraz tu przyjdzie. Je teraz bułkę z kruszonką i rozmawia z psychologiem.

Zdębiałam. Bułka z kruszonką? Dla złodzieja?

Usiadłam i w milczeniu czekałam na to, co usłyszę.

- Czy pani syn podbierał pani pieniądze? - zapytał spokojnie funkcjonariusz.

- Tak - odparłam ze wstydem. - Skąd pan to wie?

- Bo nam powiedział - odparł zasępiony policjant. - Widzi pani, od dłuższego już czasu mieliśmy na oku pewnego mężczyznę. Były doniesienia, że wyłudza od dzieci haracze. Mieliśmy dokładny rysopis, więc w końcu go namierzyliśmy. Ale musieliśmy czekać, aż sam nam wpadnie w ręce. No i dziś go przyłapaliśmy, jak brał od pani syna gotówkę.

Słuchałam go oszołomiona.

- Dorosły facet brał od Jasia jego drobniaki? Ale po co? - nie potrafiłam zrozumieć.

- Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka - wyjaśnił policjant. - To pijak i narkoman. Znalazł sobie źródło zaopatrzenia. Dręczył kilkunastu małych chłopców z różnych szkół, szantażując jednocześnie, że jeśli pisną komuś choćby słówko albo nie przyniosą pieniędzy, on ich i ich rodziców zabije i głęboko zakopie.

Jak błyskawica przeleciał mi nagle przed oczami okropny obrazek, który Jaś namalował kiedyś w szkole. Wysoki człowiek odcinał małemu człowieczkowi głowę. Głowa leżała na ziemi, a z człowieczka kapała czerwona krew. Myślałam wtedy, że zobaczył to w jakimś horrorze.

Przymknęłam oczy. Dopiero teraz zrozumiałam wszystko. Cały ogrom przerażenia i samotności mojego dziecka. Mojego małego bezbronnego synka! To dlatego kłamał tak uparcie. A Stach go za to zbił pasem! Serce krwawiło mi z rozpaczy.

Przez całe popołudnie nie mogłam się Jasia dość naprzytulać. Chciałam mu to jakoś wynagrodzić. Ale jak? Najchętniej cofnęłabym czas, ale tego jednego nie byłam w stanie zrobić.

Stach był zawstydzony i zgnębiony tym, co zrobił. Aby się jakoś zrehabilitować, kupił Jaśkowi wielki kosz klocków lego.

- Tu są różne części i śmigła do samolotu i ogon helikoptera, można zbudować całe lotnisko - pokazywał zachwyconemu synkowi, ale wciąż czuliśmy, że to za mało, żeby wynagrodzić dziecku nasze oskarżenia i brak wyobraźni.

Wzięliśmy go też na wielkie lody i do zoo. Czy to zatrze w nim poczucie krzywdy? Rodzice, którzy powinni być jego oparciem, tylko na niego krzyczeli. Wyrzucam sobie, że nie byłam bardziej czujna. Że tak bezmyślnie uwierzyłam, że mam syna złodzieja. Teraz Jasiek chodzi do psychologa, a ja mogę tylko mieć nadzieję, że z czasem uda mu się zapomnieć o tych potwornych przeżyciach, z którymi bardzo długo męczył się w samotności.

Jadwiga M., 43 lata

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy