Skandale polskie
Od przygód miłosnych króla Kazimierza Wielkiego po sarkazm Urbana - w książce Ludwika Stommy znajdziemy historie bulwersujące i pełne smaczków.
Kazimierz nie miał jednak najmniejszej ochoty ułatwiać żonie zachowania twarzy. Wręcz odwrotnie, posuwał się coraz dalej. [...]
Minister w ustępie
Felicjan Sławoj-Składkowski (Sławoj - było jego drugim imieniem, a jednocześnie pseudonimem legionowym, skąd aż trzy możliwe pisownie: Felicjan Sławoj Składkowski, Felicjan Sławoj-Składkowski i Felicjan Sławoj Sławoj-Składkowski) był bez wątpienia postacią barwną. W sanacyjnej Polsce piastował wiele wysokich godności wojskowych i rządowych, między innymi: ministra spraw wewnętrznych od 2 października 1926 roku do 26 grudnia 1929 roku, powtórnie od 3 czerwca 1930 roku do 22 czerwca 1931 roku, premiera i ministra spraw wewnętrznych (po raz trzeci) od 16 maja 1936 roku. Swoją polityczną karierę zawdzięczał całkowicie marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu, którego był bezkrytycznym, bezwarunkowo oddanym, egzaltowanym i posłusznym wielbicielem. Piłsudski doceniał to zapatrzenie w niego, choć traktował Składkowskiego zawsze z przymrużeniem oka. [...]
I rzeczywiście, podpisywał Sławoj-Składkowski niejedno. O wiele za dużo. Plama stała się stopniowo niemożliwa do zmycia. Wprawdzie opinia publiczna niesłusznie sądziła, że był to tylko brak skrupułów, podczas gdy w rzeczywistości wszystko wynikało z wierności, najpierw wobec Komendanta, później jego następców; skutków to jednak nie zmieniało. Dodajmy na usprawiedliwienie, że obok wierności mamy tu do czynienia ze swojego rodzaju nieświadomością. Manipulowano nim i zasłaniano się, gdyż politykiem był żadnym. Widać to najlepiej w wydanej w 1964 roku w Londynie jego autorozliczeniowej książce Nie ostatnie słowo oskarżonego. Dopóki opowiada anegdoty, dopóty jest uroczym gawędziarzem wysokiej klasy; gdy tylko dochodzi do polityki, staje się drętwo-mówcą, który nic nie zrozumiał. Ale przecież nie polityka (a przynajmniej nie przede wszystkim polityka) spowodowała, że otaczała go atmosfera śmieszności czy nawet błazeństwa, która w przypadku ministra i premiera staje się skandalem.
Felicjan Sławoj-Składkowski był oto z wykształcenia lekarzem. W 1911 roku ukończył, z bardzo dobrymi wynikami, Wydział Lekarski Uniwersytetu Jagiellońskiego (był wtedy taki). Od stycznia 1911 roku pracował w uniwersyteckiej klinice chirurgicznej jako asystent, a później starszy asystent. Od 13 sierpnia 1914 roku podjął obowiązki kierownika lecznicy chirurgicznej w Sosnowcu, co było przykrywką, gdyż w rzeczywistości od 14 sierpnia 1914 roku do 21 lipca 1917 roku był lekarzem w Legionach Piłsudskiego. Po okresie internowania w Beniaminowie zostaje (do 10 listopada 1918) lekarzem kopalni "Saturn" w Zagłębiu. Przechodzi do wojska, ale i tutaj pozostaje długo w pionie medycznym. Jest kolejno: szefem sanitarnym Inspektoratu Piechoty (do 26 lutego 1919), lekarzem 2. Dywizji Piechoty (do 23 listopada 1919), szefem sanitarnym grupy operacyjnej generała Lucjana Żeligowskiego (do 31 grudnia 1919), pracownikiem sekcji organizacyjnej Ministerstwa Spraw Wojskowych (do 7 czerwca 1920), szefem sanitarnym grupy operacyjnej kawalerii (do 10 sierpnia 1920), oraz grupy operacyjnej generała Mikołaja Osikowskiego (do 29 sierpnia 1920), delegatem rządowym w Polskim Towarzystwie Czerwonego Krzyża (do 31 października 1920), pracuje w Departamencie Sanitarnym Ministerstwa Spraw Wojskowych, którego zostaje 14 kwietnia 1924 roku p.o. szefa, a od 26 kwietnia już pełnym szefem. Zamieni kitel na politykę dopiero po przewrocie majowym 1926 roku. To długie wyliczenie często zmieniających się posad pozwala nam zauważyć, że i przedtem nie był to kitel w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Pisze o tym sam Sławoj w Kwiatuszkach administracyjnych i innych (1959):
"Gdym awansował i walczył dalej o czystość i zdrowie, całe społeczeństwo zgodnie krzyknęło: <
Ale wszystko to było dziecinną igraszką, dopóki trzymałem się miast. Dramat rozpoczął się, gdy wyszedłem za rogatki na cichą wieś? Tu <>".
Tutaj myli się Sławoj-Składkowski, gdyż wszystko wskazuje na to, że termin "sławojka" ("sławojak") jest pochodzenia ludowego. Pierwszy raz odnajdujemy go w pamiętnikach chłopskich zebranych przez Ludwika Krzywickiego, a dopiero znacznie później w szopkach akademickich i gwarze miejskiej. Ma to jednak akurat najmniejsze znaczenie. Znacznie gorszy był fakt, że "sławojkowa" inicjatywa spotykała się z powszechnym oporem albo też przeradzała w parodię. Zauważył to zresztą (poczucia humoru nigdy mu nie brakowało) sam Składkowski [...]
Gest Kozakiewicza
W swojej klasycznej pracy Manwatching (1977), tak tłumaczy Desmond Morris gest określany w Polsce pokazywaniem zgiętą ręką lub - nie wiedzieć dlaczego - dziobem pingwina ("Tak się zgina dziób pingwina"): "Jest to znak na wskroś obsceniczny. Zgięta ręka z przedramieniem wzniesionym do góry i zaciśniętą pięścią jest przedstawianiem fallusa w wzwodzie. Gest ten jest szczególnie popularny we Francji, Włoszech, Hiszpanii i Grecji, gdzie zawiera w sobie pogróżkę. Częsty również w Anglii, gdzie jednak jest formą komentarza seksualnego, wulgarnym wyrazem podziwu. Francuz wykonujący ten gest mówi jego adresatowi: <
Igrzyska Olimpijskie w Moskwie w 1980 roku odbywały się w atmosferze ostrego politycznego napięcia na arenie międzynarodowej. Niecały rok wcześniej wojska ZSRR, czyli organizatora imprezy, wkroczyły do Afganistanu i toczyła się tam nadal krwawa wojna. Sytuację tę postanowił wykorzystać prezydent Stanów Zjednoczonych Jimmy Carter, którego już za parę miesięcy czekały wybory, a który pomawiany był dotychczas powszechnie o nazbyt miękki kurs wobec Kremla. Efektownie huknął więc pięścią w stół i ogłosił bojkot olimpiady. Dyplomacja amerykańska przekonała kilkadziesiąt państw do pójścia w ślady Waszyngtonu. Zawody dramatycznie straciły na znaczeniu, co oczywiście było dla rządu radzieckiego dotkliwą porażką propagandową. Breżniew był wściekły, ale rozczarowani również tysięczni widzowie, zwykli radzieccy obywatele, którzy od dawna wykupili bilety i szykowali się na sportową ucztę. Władze postanowiły osłodzić im ten zawód możliwością obejrzenia bezprecedensowego triumfu sportu radzieckiego. Nieszczęsnych reprezentantów ZSRR poddano intensywnej intoksykacji, obiecano podwojenie premii (acz obok marchewki i niedopowiedziany kijek wisiał nad głowami) i zaręczono za stworzenie "sprzyjających warunków". To ostatnie było poniekąd oczywiste. Wiadomo przecież, że w sporcie "gospodarzom nawet ściany pomagają". Wkrótce miało się jednak okazać, że chodziło o coś więcej? [...] Ledwie umilkł chlupot wioseł, rozpoczęły się wieńczące program igrzysk zawody lekkoatletyczne.
organizatorów o szalbierstwo. Nie omieszkali jednak głuchym telefonem, od ucha do ucha, podzielić się swoimi spostrzeżeniami z paroma zaprzyjaźnionymi ekipami, co biorąc pod uwagę, że nie zastrzegali tajemnicy, oznaczało poinformowanie całego świata. Nic dziwnego, że podczas konkursu skoku o tyczce ważny przedstawiciel władz Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Alex de Merode, zamiast zająć należne mu miejsce na trybunie honorowej, przycupnął przy stoliku sędziowskim, koło zeskoku. "Czy w skoku o tyczce można wpłynąć na zmianę wyniku, ułatwić jednemu, a utrudnić drugiemu sportowcowi zwycięstwo? Zapytałem o to - pisze Tadeusz Olszański - wybitnego znawcę lekkiej atletyki Stefana Sieniarskiego z <<Życia Warszawy>>. (...) Jest to możliwe - odpowiedział Sieniarski. - Poprzeczka jest bardzo wysoko, zakłada się ją widełkami, można ją więc starannie, precyzyjnie ustawić, można też byle jak, aby ledwo dotykała podstawek i wtedy strąci ją nawet pęd ciała zawodnika, który nad nią przefrunie". Od tej ewentualności ratowała polskich faworytów błogosławiona obecność markiza Alexa de Merode. Pozostawała jednak publiczność. Ta zaś robiła wszystko, żeby wyprowadzić naszych tyczkarzy z równowagi i uniemożliwić im koncentrację. Tupot, gwizdy, nieprzyjazne okrzyki. Władysław Kozakiewicz, Tadeusz Ślusarski i Mariusz Klimczyk wykazali jednak godną podziwu odporność nerwową. Po 5,60 m wiadomo już było, że Klimczyk będzie szósty; po 5,70 - że Tadeusz Ślusarski i Konstantin Wołkow zdobędą ex aequo srebrne medale.
Kozakiewicz pozostał sam. Miał już złoto. Pomimo gwiżdżącej i wyzywającej publiki postanowił jednak skakać dalej. Kazał założyć poprzeczkę na rekordową wysokość 5,75. Przeleciał nad nią z zadziwiającą łatwością. Pierwsze miejsce i rekord świata. Czegoż jeszcze można chcieć? Ale rozdrażnionego Kozakiewicza nic tego dnia nie mogło zatrzymać. Zażyczył sobie 5,78 - o cztery centymetry wyżej od rekordu świata poprawianego zazwyczaj latami, centymetr po żmudnym centymetrze. Już biegnie, już napina tyczkę, przepływa nad poprzeczką i spadając jeszcze, ledwie dotknąwszy zeskoku, niemal jeszcze w powietrzu zgina rękę, zaciska pięść i kieruje do publiczności i organizatorów taki dziób pingwina, jakiego jeszcze świat nie widział. Skandal! Niebotyczny skandal! Cała Polska zawyła z radości. Od tej pory nie będzie już "pokazywania zgiętą ręką", nie będzie "dziobów pingwinich". Będzie gest Kozakiewicza na wieczną rzeczy pamiątkę.
Wspaniałej klasy arbiter elegantiarum Bohdan Tomaszewski napisał, że tym gestem chciał Kozakiewicz powiedzieć: "No i co?! I tak jestem najlepszy!", Cała Polska wiedziała jednak, że chodziło o co innego. O to, dokładnie, co chce według Desmonda Morrisa powiedzieć światu Francuz, rękę zginając? I nie chodziło tu już o publiczność czy skorumpowanych sędziów. To WYP? miało wymiar historyczny, było krzykiem społeczeństwa. Zresztą parę dni później rozpoczęły się strajki w Lubelskiem, po miesiącu wybuchła "Solidarność". [...]
"Skandale polskie", Ludwik Stomma, wydawnictwo Demart