Ja, Ozzy. Autobiografia

W szkole nie był ze mnie jakiś wielki Romeo. Panny myślały, że jestem czubkiem, ale przez pewien czas miałem dziewczynę: Jane. Chodziła do szkoły dla dziewcząt na tej samej ulicy. Szalałem na jej punkcie. Ha, i to jak.

article cover
Wydawnictwo TELBIT

Ona patrzy i od razu do mnie:
- Pojebało cię, czy co?
Zaskoczenie. Szok. Po prostu, kurwa, załamka.
Po kilku latach widzę, jak wychodzi z jakiegoś klubu w Aston kompletnie nawalona. I zaczynam się dziwić, czym ja się wtedy tak przejmowałem.
Przewinęło się jeszcze parę innych panienek, lecz nigdy do niczego nie doszło. Szybko się przekonałem, jaki to ból, kiedy dziewczyna, która ci się podoba, chodzi z innym kolesiem. Albo gdy cię robi w balona - też nic zabawnego. Pewnego razu postanowiłem spotkać się z taką jedną cizią przed Crown and Cushion w Perry Barr. Pada chamski deszcz, zjawiam się na spotkanie o siódmej trzydzieści rano, a jej nigdzie nie widać. Dobra, myślę sobie, przyjdzie do pół godziny. Czekam więc do ósmej. Jej nie ma. Daję sobie jeszcze pół godziny. Kisnę tak chyba do dziesiątej. A potem wracam do domu cały przemoczony. Czułem się wtedy odrzucony i przybity. Teraz, gdy jestem ojcem, myślę sobie tylko: "Chyba mnie powaliło. Którzy rodzice pozwolą córce iść na spotkanie ze szkolnym kolegą w taki deszcz?".

W tamtych czasach była to jedynie szczenięca miłość.

Nie byłem dorosły, lecz czułem się jak dorosły. Kiedy miałem czternaście lat, zabrałem taką jedną do kina. Żeby się przekonała, jaki to ze mnie gieroj, postanowiłem zaimponować jej papierosami. Popalałem już od jakiegoś czasu, ale nie były to wcale mocarne ilości. Na ten wieczór zaopatrzyłem się w pięć fajek i pudełko zapałek za pensa. No więc siedzę na sali, zgrywam wielkie panisko i nagle, cholera, zlewa mnie zimny pot. "Co jest, kurwa?" - myślę. Odbija mi się i czuję w ustach kwas. Gnam co sił do łazienki, zamykam się w kabinie i kaszlę tak, jakbym miał wyrzygać żołądek. Jak ja się chujowo czułem? Dowlokłem się do wyjścia i poszedłem prosto do domu. Przez całą drogę haftowałem. Nie wiem, co się stało z tą małą, ale przynajmniej zostało jej pudełko Malteserów.

W młodości miałem kilka niemiłych przygód z papierosami. Pamiętam, jak którejś nocy, niedługo przed lub po tamtym zdarzeniu, palę fajkę w swoim pokoju przy Lodge Road. Zgniatam koniec papierosa, żeby zostawić sobie coś na rano. Po kilku godzinach budzę się i krztuszę. Wszędzie dym. "Kurwa mać - myślę - podpaliłem chatę!". Ale patrzę na popielniczkę, która stoi przy łóżku, a papieros wcale się nie pali. Nie miałem pojęcia, że ojciec wrócił lekko wstawiony i też zajarał sobie w domu. Ale zamiast zgasić peta, wrzucił go za siedzenie kanapy. Pianka zaczęła się tlić i kopcić piekielnym czarnym dymem.

Zlatuję zaraz do salonu, a tam skacowany tatko ze zbolałą miną i zgięta w pół mama, która kaszle z twarzą mokrą od łez.

- Johnie Osbournie - mówi i charczy - do jasnej cholery, coś ty zro...?

W tym momencie kaszle tak mocno, że sztuczna szczęka dosłownie wyskakuje jej z ust, rozbija szybę w oknie, a mroźne powietrze, które wpada do mieszkania, jeszcze podsyca płomienie. Pierdolona kanapa zamienia się w ognisko, a ja nie wiem, czy śmiać się, czy srać w gacie. W każdym razie udało nam się z tatą ugasić pożar, gdy tymczasem mama w ogrodzie szukała swoich zębów.

Dom jeszcze przez kilka tygodni nieprzyjemnie pachniał.

Tak na marginesie, nie skłoniło mnie to do rzucenia palenia. Byłem przekonany, że lepiej wyglądam z papierosem w gębie. I może rzeczywiście coś w tym było, bo kilka tygodni po pożarze po raz pierwszy mogłem sobie pofiglować fajfusem. Właśnie niedawno odkryłem, że mój penis służy nie tylko do sikania, więc wyprawiałem z nim cuda gdzie się tylko dało. Waliłem konia jak wariat, nawet spać nie mogłem, tylko grzałem gruchę. W każdym razie byłem na tańcach w pubie w Aston. Jeszcze wtedy nie piłem, więc chyba odbywało się jakieś przyjęcie urodzinowe na zapleczu czy coś w tym stylu. Kręciła się tam jedna starsza dziewczyna - za nic w świecie, przysięgam na Boga, nie przypomnę sobie jej imienia - i trochę ze mną tańczyła. Potem zabrała mnie do domu rodziców i grzmociliśmy się do upadłego przez całą noc. Nie wiem, co jej odjebało, że wybrała akurat mnie. Może po prostu miała ochotę na seks, a w pobliżu nie było innych wolnych fiutów? Kto wie? W każdym razie nie narzekałem. Oczywiście marzył mi się drugi raz. A więc następnego dnia z myślą o dokładce biegnę do niej jak pies, który chce obwąchać swój słupek.

- Czego tu, kurwa, szukasz!? - ona do mnie z pyskiem.

- Co powiesz na bzykanko?

- Spierdalaj!

I tak się zakończył nasz cudowny romans.

(...)

Z całą pewnością nie odziedziczyłem po nim skłonności do uzależnień. Tatko szedł sobie na piwko, wypijał kilka kufelków, ale nigdy nie chlał na umór. Mackeson Stout, oto co lubił najbardziej. Zaglądał do klubu pracowniczego, żeby powygłupiać się z kolegami z pracy, i wracał do domu, śpiewając: "Show Me the Way to Go Home". I na tym koniec. Ani razu nie widziałem, żeby się tarzał po ziemi, zsikał w spodnie lub haftował w domu. Po prostu miał lepszy humorek. Czasem w niedzielę zabierał mnie do pubu. Potem bawiłem się na ulicy i słyszałem, jak śpiewa na całe gardło. Myślałem sobie wtedy: "Ja pierdolę, ta lemoniada, którą pije tata, musi być niesamowita!". Miałem niewiarygodną wyobraźnię. Długie lata zastanawiałem się, jak smakuje piwo, a kiedy się wreszcie napiłem, pomyślałem: "Co to za chujstwo?! Tata za nic w świecie by tego nie wypił!". Ale szybko odkryłem, że po piwie człowiek czuje się zupełnie inaczej, a żeby poczuć się inaczej, zrobiłbym wszystko. W wieku osiemnastu lat obalałem kufelek w pięć sekund.

U nas w rodzinie nie tylko tato lubił śpiewać po kilku browarkach. Moja mama i siostry to samo. Jean znosiła do domu płyty Chucka Berry'ego i Elvisa Presleya, wszyscy uczyli się tekstów, a w sobotę wieczorem organizowali małe rodzinne występy. Siostry nawet wyuczyły się na pamięć kilku kawałków Everly Brothers. Właśnie na jednym z tych spotkanek Osbourne'ów po raz pierwszy wystąpiłem jako wokalista. Śpiewałem "Living Doll": utwór Cliffa Richardsa, który grali w radio. W najśmielszych snach bym nie przypuszczał, że kiedyś zrobię karierę jako śpiewak! Takie rzeczy po prostu nie wchodziły w rachubę. Byłem przekonany, że jeśli chcę zarobić kasę, muszę pójść do fabryki - jak wszyscy w Aston - lub opierdolić bank. Wcale nie wykluczałem tej drugiej możliwości...

Miałem wrodzoną smykałkę do łamania prawa. Znalazłem sobie nawet wspólnika. Chłopak nazywał się Patrick Murphy i mieszkał na mojej ulicy. Rodziny Murphych i Osbourne'ów były ze sobą zaprzyjaźnione, chociaż dzieci tamtych, porządnych katolików, uczyły się w innej szkole. Zaczęło się od tego, że chodziłem z Patem kraść jabłka. Wcale nie po to, żeby je sprzedawać. Wcinaliśmy je dlatego, że byliśmy głodni. Co jakiś czas trafiało się zgnite i potem przez kilka dni mieliśmy srakę. W okolicy było takie jedno miejsce, gdzie Trinity Road zbliżała się do biegnącej niżej ulicy, dzięki czemu wystarczyło przechylić się nad murkiem, podwinąć koszulę i napchać do niej jabłek z drzew rosnących po drugiej stronie.

Pewnego razu, gdy stałem na murku jak pierdolnięty brzuchaty przemytnik jabłek, właściciel zobaczył mnie i poszczuł dwoma wilczurami. Zaatakowały mnie od tyłu, wpadłem do sadu i przydzwoniłem głową o ziemię. W kilka sekund oko mi napuchło jak wielki, czarny balon. Kiedy wróciłem do domu, ojczulek wkurwił się jak rzadko. Pojechałem do szpitala, a tam lekarze zrobili mi drugą zjebkę.

Mimo to dalej włóczyłem się z Patem. Po jabłkach przyszła kolej na czyszczenie parkometrów. Potem zaczęły się drobne kradzieże w sklepach. Moi starzy mieli sześcioro dzieci, więc nie przelewało się w domu. A człowiek robi najgorsze rzeczy, żeby napełnić brzuch. Nie jest to dla mnie żaden powód do dumy, ale nie należę do ludzi, którzy mówią: "Nieźle mi się powodzi, kasy nie brakuje, co będę wracać do przeszłości?". To są przecież moje korzenie.

Potem wymyśliliśmy następny numer: stawało się przed stadionem Aston Villi w dniu meczu i kasowało kibiców po pół szylinga za "pilnowanie" auta. W tamtych czasach nikt nie zamykał samochodu na klucz, więc w czasie meczu właziliśmy do środka i robiliśmy różne jaja. Próbowaliśmy dorobić myciem aut. Pomysł był genialny, ale któregoś dnia strzeliło nam do łba, żeby wyczyścić frajerowi samochód drucianą szczotką. Nim skończyliśmy, zlazła połowa farby. Facet nawrzucał nam od najgorszych chujów.

Na przekór chęciom wcale nie byłem złym człowiekiem. Chciałem tylko, żeby nie dokuczały mi bandy z okolicy. Pamiętam, jakie organizowaliśmy zabawy. Gdy walczyły ze sobą ulice, obrzucaliśmy się kamieniami, a z klap od kubłów robiliśmy tarcze, zupełnie jak Grecy w walce z Rzymianami. Było fajnie, aż ktoś oberwał w twarz kamieniem i pojechał na oddział doraźnej pomocy z okiem zalanym krwią. Bawiliśmy się też w wojnę. Robiliśmy nawet własne bomby. Brało się kupę petard za pensa, wysypywało proch, zgniatało koniec miedzianej tubki, wierciło w środku otwór, wsypywało do środka proch, zawijało drugi koniec, brało lont z petardy i wkładało go do otworu. Teraz wystarczyło tylko zapalić zapałkę. A potem spierdalać, i to szybko.

Bum!

He, he, he?(...)

Każdego ranka próbowałem coś wymyślić, żeby się wyłgać ze szkoły. I dlatego nikt mi nie wierzył, kiedy akurat miałem słuszny powód. Na przykład wtedy, gdy usłyszałem ducha.

Siedzę sobie w kuchni, mam zaraz wyjść do szkoły. Jest zima, straszny mróz, a nam nie leci z kranu ciepła woda, więc grzeję czajnik, żeby nalać wrzątku do zlewu i pozmywać naczynia. I nagle słyszę głos:

- Osbourne, Osbourne, Osbourne?

Ponieważ ojciec robił na nocnej zmianie, rano przed pójściem spać wyprawiał nas do szkoły. No więc odwracam się do staruszka i mówię:

- Tato! Tato! Ktoś woła nas po nazwisku. Chyba duch. W naszym domu straszy!

Odrywa wzrok od gazety.

- Toś wymyślił, synu - mówi. - Duch czy nie duch, idziesz do szkoły. Myj prędzej te naczynia.

Tymczasem głos znowu się odzywa:

- Osbourne, Osbourne, Osbourne?

- Ale tato! - krzyczę. - Przecież słychać! Słychać, naprawdę! Sam posłuchaj!

W końcu on też słyszy.

- Osbourne, Osbourne, Osbourne?

Głos dolatuje jak gdyby z ogrodu. Wybiegamy z domu, ja na bosaka, a tu w ogrodzie pusto. Wtem znowu słychać głos, tym razem wyraźniej:

- Osbourne, Osbourne, Osbourne?

Dochodzi zza ogrodzenia. No więc zerkamy na sąsiednie podwórko, a tam na ziemi leży nasza sąsiadka, samotna staruszka. Wywaliła się na lodzie i nie miał jej kto pomóc. Pewnie by zamarzła na śmierć, gdyby nie my. Przeleźliśmy przez ogrodzenie i wnieśliśmy ją do salonu, gdzie nie byliśmy nigdy w życiu, mimo że mieszkaliśmy po sąsiedzku od niepamiętnych czasów. Najsmutniejsze w tym było właśnie to. Staruszka miała męża i dzieci, ale jej mąż w czasie wojny został wysłany do Francji i tam zastrzelili go naziści. Do tego jej dzieci zginęły w schronie przeciwlotniczym. Ona jednak udawała, że wszyscy żyją. Wszędzie były fotografie, porozkładane ubrania, dziecięce zabawki i takie tam. Jakby czas się zatrzymał w tym domu. Chyba nic mnie w życiu tak nie przygnębiło. Pamiętam, jak mama wypłakiwała oczy, gdy po południu wróciła od sąsiadki.

Niesamowite, co? Można mieszkać dwa kroki od innych ludzi i zupełnie nic o nich nie wiedzieć.

Tego dnia spóźniłem się do szkoły, ale pan Jones nie żądał ode mnie usprawiedliwienia, bo się spóźniałem codziennie. Po prostu znów miał wymówkę, żeby uprzykrzać mi życie.

Pewnego ranka - może nawet wtedy, kiedy znaleźliśmy na lodzie staruszkę, choć pewności nie mam - przyszedłem tak późno na zbiórkę, że już się kończyła i zaraz weszła nowa klasa. Dla mnie był to dzień szczególny, bo tato dał mi kilka metalowych prętów, wyniesionych z fabryki General Electric, żebym zrobił z nich śrubokręty w pracowni pana Lane'a. Pręty miałem w torbie i nie mogłem się doczekać, żeby je wyciągnąć i pokazać kolegom.

Ale już na samym początku zdarzyła się katastrofa. Pamiętam, jak stałem przed biurkiem, gdy pan Jones dawał mi opierdol, a dzieci z innej klasy siadały w ławkach. Było mi tak głupio, że najchętniej wlazłbym do jakiejś dziury.

- Osbourne!!! - wrzeszczy pan Jones. - Przynosisz wstyd sobie i całej szkole! Dawaj no buta!

W klasie robi się tak cicho, że byłoby słychać pierdnięcie muchy.

- Ale proszę pana...

- Dawaj no tego buta, Osbourne! I pamiętaj, że ma być największy, inaczej tak ci strzaskam tyłek, że przez miesiąc nie będziesz w stanie usiąść!

Rozglądam się i widzę te gapiące się na mnie twarze. Wolałbym, kurwa, zdechnąć. Dzieciaki są ze starszego rocznika i patrzą na mnie jak na jakąś pierdoloną małpę w zoo. Ze spuszczoną głową, umierając ze wstydu, ruszam na tyły klasy. Ktoś próbuje mi podłożyć nogę. Kto inny przesuwa torbę, żebym musiał ją obejść. W środku wszystko się we mnie trzęsie, na twarzy jebany ogień. Nie chcę beczeć przed starszymi dziećmi, lecz czuję, że za chwilę całkiem się rozkleję. No więc podchodzę do półki i wybieram but. Jestem tak zdenerwowany tym, że wszyscy się na mnie gapią, że nie wiem nawet, który jest największy. Zanoszę but panu Jonesowi i podaję mu go ze wzrokiem wbitym w ziemię.

- Według ciebie ten jest największy?! - ryczy pan Jones. Maszeruje do regału, wraca z większym butem i każe mi się pochylić.

Wszyscy na mnie patrzą. Już ledwo, ledwo powstrzymuję łzy, ale z nosa wypływa jebany gil, więc wycieram twarz wierzchem dłoni.

- Powiedziałem: schyl się, Osbourne!

Robię, jak każe. Wtedy unosi rękę daleko jak się da i z całej siły przypierdala mi trepem rozmiar dziesiątka.

- Aaaaaaaaaałłaaa!!!

Piecze jak skurwysyn. A ten chuj wali dalej: raz, drugi? Po trzecim lub czwartym razie mam już tego dosyć. Zaczynam się wkurwiać, wzbiera we mnie wściekłość. Kiedy znowu bierze zamach, żeby mnie trzasnąć, szybko wyciągam z torby pręty od taty i rzucam nimi w tę tłustą, spoconą gębę pana Jonesa. Sport nigdy nie był moją pasją, ale w ciągu tych dwóch sekund powinienem zasłużyć sobie na miejsce w kadrze narodowej drużyny krykietowej. Pan Jones cofa się, z nosa cieknie mu krew i zdaję sobie sprawę, co zrobiłem. W klasie szum. O, ja pierdolę? Uciekam stamtąd, wybiegam na korytarz, potem na pieprzony podjazd przed szkołą, potem za bramę, a potem już pędzę na Lodge Road pod numer 14. Wbiegam na górę, gdzie śpi tata, i budzę go z bekiem.

Ale się wściekł. Dzięki Bogu nie na mnie, tylko na pana Jonesa. Poszedł prosto do szkoły i zażądał rozmowy z panem Oldhamem. W całej szkole słychać było krzyki. Pan Oldham powiedział, że nie miał pojęcia o tym, że pan Jones bije uczniów tenisówkami, i obiecał zająć się tą sprawą. Tatko mu powiedział, że lepiej, kurwa, żeby się tym zajął.

Po tym zdarzeniu skończyło się bicie.

(...)

Kiedy przyjechały wozy strażackie, ogień był już ugaszony.

Randy nie żył. Rachel nie żyła.

W końcu włożyłem coś na grzbiet i wziąłem sobie piwo ze zdewastowanej lodówki w autokarze. Nie mogłem dojść do siebie. Sharon biegała w kółko za jakimś telefonem. Chciała zadzwonić do ojca. Przyjechały gliny. Stare, poczciwe chłopiska. Ale dla mnie nie byli zbyt przyjacielscy.

- Ozzy Ozz-Burn, hę? - pytają. - Ten wariat, co zjada nietoperze?

(...) Wszyscy chcieliśmy już stamtąd spierdalać, ale czekaliśmy na zakończenie papierkowej roboty. Nie potrafiliśmy się pozbierać. Dopiero co wszystko jak w bajce, a chwilę później okropny, tragiczny zwrot akcji.

- Wiesz co? - powiedziałem wtedy do Sharon. - To chyba znak, żebym zajął się w życiu czymś innym.

(...)

Pewnego dnia Tony wziął niebieską farbę w sprayu, schował się za balustradą, a kiedy Bill zaczął lać, popsikał mu fujarę. Cóż to był za wrzask! Po prostu odjazd. Aż nagle po dwóch sekundach Bill robi się blady, fika kozła nad balustradą i stacza się ze stoku.

Mówię do Tony'ego:

- Daj, zerknę na tę farbę, dobra?

Podaje mi ją, a tam z boku dużymi drukowanymi literami napis:

UWAGA! UNIKAĆ KONTAKTU ZE SKÓRĄ. MOŻE SPOWODOWAĆ WYSYPKĘ, OPARZENIE, DRGAWKI, WYMIOTY I/LUB OMDLENIE. JEŚLI WYSTĄPI JEDEN Z TYCH OBJAWÓW, NALEŻY ZASIĘGNĄĆ PORADY LEKARSKIEJ.

- E, nic mu nie będzie - mówię.

Faktycznie nic mu nie było. Tyle że przez jakiś czas miał niebieskiego fiuta.

(...)

Człowiek, który trochę popracuje w rzeźni, inaczej patrzy na mięso.

Pamiętam, jak kiedyś - już po Digbeth - pojechałem na biwak, gdzie robiliśmy steki z grilla. Podeszły do mnie krowy z sąsiedniego pola i zaczęły węszyć, jakby wiedziały, że mam coś na sumieniu.

Poczułem się głupio z tymi stekami.

- To nie są wasi krewni - powiedziałem, ale jakoś nie chciały się wynieść.

Zjebały mi grilla.

To jakieś nieludzkie, tak jeść wołowinę w towarzystwie krowy.
Ja, Ozzy. Autobiografia

Wydawnictwo TELBIT
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas