Latawce

Popłoch! Z zakamarków pamięci zaczęły wypełzać uśpione wakacyjną bezczynnością zaległości. Z początku pojedynczo, żeby po chwili dopaść mnie ze zdwojoną energią.

article cover
Wydawnictwo Philip Wilson

Na przeszkodzie stała jedynie świadomość, która natrętnie, z wdziękiem wyskakującej z zegara kukułki, przypominała, że na końcu drogi nic mnie nie czeka. Owszem, planować mogę, rozwinąć się mogę, byle nie nad miarę, żeby nazbyt z szeregu nie wystawać, bo takich, co się wyróżniają, nikt nie lubi, może poza uczniami, ale oni akurat w pracy nauczyciela liczą się najmniej. Im prędzej ambitne jednostki w tym zawodzie zdadzą sobie z tego sprawę, tym dla nich lepiej - nie wystawią się na ostracyzm ze strony czcigodnego ciała pedagogicznego, któremu psują dobre samopoczucie. A ja przecież niczego nikomu nie chciałam zepsuć. Myśl, że zostałabym czarną owcą w stadzie, i że coś mogłoby zakłócić mój święty spokój, była wystarczająco ohydna, żeby wywietrzały mi z głowy wszelkie pedagogiczne ekstrawagancje.

Więc przystąpiłam do najprostszych czynności, uważając, żeby od rana nic nie wymknęło się spod kontroli, i żebym wreszcie mogła udowodnić, przede wszystkim sobie, potęgę planowego działania. Usiadłam na łóżku: plecy proste, nogi razem, wcześniej metodycznie spuszczone na podłogę - do tej pory żadnych zakłóceń - i... wolno, łagodnie wodząc wzrokiem po pokoju, próbowałam zlokalizować parę wszędobylskich pantofli. Ale, niestety, najwyraźniej zdematerializowały się, właśnie wtedy, kiedy tak mi na nich zależało. Jednak nie mogłam z nich zrezygnować! To byłoby jak opuszczenie bieżni przed strzałem startowym.

- Śniadanie byś dziecku zrobiła, księżniczko - odezwał się uszczypliwie mąż, który chyba szóstym zmysłem wpadł na to, że już nie śpię.

Siedział przy stole w podkoszulku na ramiączka, tak jak go po raz ostatni widziałam wczoraj wieczorem (może w ogóle nie kładł się spać), i kleił kolejnego najwspanialszego latawca. Umrze tak nad tymi latawcami i może dopiero wtedy oderwie się od nich, jednak z żelazną konsekwencją realizowałam swój plan, który w kolejnym punkcie zakładał, że będę miła dla męża (tak jak dla reszty mieszkańców tego świata - bez wyjątków) i zignoruję każdą zaczepkę w jego głosie.

- Księżniczka zgubiła pantofelek! - odkrzyknęłam do niego filuternie. - Nie leży przypadkiem koło ciebie?

- Co się głupio pytasz, twoje kapcie pies zdążył opchnąć - odchylił się niebezpiecznie na krześle, żeby jego głos z całą pewnością do mnie dotarł, i krzyknął prosto w drzwi, dzielące sypialnię od pokoju dziennego: - Inaczej z głodu by zdechł, ruszysz się w końcu, czy nie?

Wstałam, już sama nie wiem, którą nogą, i ruszyłam na poszukiwanie pantofli, jakby od nich zależały losy kraju, a moje - to już z całą pewnością! A one, samotnie leżały w kącie i patrzyły na mnie, jakby drwiły sobie ze świata i ze mnie, z wyżyn swojego sponiewieranego jestestwa. I tu nagła myśl, refleksja, iluminacja: czy aby przypadkiem czegoś ważnego w moim życiu nie symbolizują? Wsunęłam je ostrożnie na nogi, chyba z obawy, żeby nie wyraziły się dosadniej na mój temat, i przyrzekłam sobie bronić planowego działania jak Amerykanie piątej poprawki do konstytucji. Nie poświęcając już więcej uwagi kapciom, ruszyłam na podbój kuchni. Mój impet wyhamował jednak bunt nieożywionej materii, która bezczelnie demonstrowała swoje niedopasowanie do moich potrzeb i oczekiwań: tępy nóż miażdżył pieczywo zamiast kroić, wytłuszczona szklanka wyślizgnęła mi się z ręki, a potem... było jeszcze gorzej, ale przecież nie można sądzić dnia po jakimś nieistotnym kuchennym epizodzie.

Kiedy wychodziłam z domu, mąż nadal siedział pochylony nad stołem. Dłubał przy czymś z wielką uwagą i produkował kolejne ścinki, którymi usłał cały dywan. Pewnie nawet nie zauważył, kiedy zamknęły się za mną drzwi. "Może rzeczywiście szkoła jest ostoją normalności" - pomyślałam z nadzieją, przypominając sobie słowa kogoś z ministerstwa, które padły w dzisiejszej porannej rozmowie w radiu, a jeżeli tak, to dalej tego dnia pójdzie mi znacznie lepiej. Pozytywne myślenie w moim wydaniu nie posiadało jednak mocy sprawczej, co dobitnie sobie uświadomiłam, zbliżając się do szkoły, chyba że to, co ujrzałam, powinnam bez wahania zaakceptować jako wyznacznik rodzimej normalności, której powinniśmy strzec niczym najcenniejszego narodowego skarbu i czym prędzej go opatentować, żeby inni nas nie ubiegli. Aż strach pomyśleć, że budynek szkolny i cały teren dookoła niego realizują estetyczne wzorce lokalnej społeczności, a dodatkowo zapewniają uczniom bezpieczeństwo.

Wzdłuż ogrodzenia, reprezentowanego przez stalowe słupki z dumnie powiewającymi strzępami przerdzewiałej siatki, były widoczne zasieki z chwastów, które stanowiły niebanalny element dekoracyjny. Jeżeli jednak jakiś intruz bez trudu przedarłby się przez tę zaporę, natrafiał na pas psich i ludzkich odchodów, puszek po piwie oraz butelek po tanim winie, które ktoś pracowicie potłukł, minując cały teren. Dalej rozpościerało się boisko wysypane żużlem. Właśnie unosiła się nad nim gęsta kurzawa, tłumiąca radosne pokrzykiwania, która niewątpliwie chroniła grających przed pseudokibicami.

Jeśli zaś chodzi o budynek, to jedynym ustępstwem na rzecz mieszczańskich przyzwyczajeń do solidności były nowe plastykowe okna, ale reszta, na wzór angielskiej szkoły konserwacji zabytków, pozostała nietknięta. Szara, liszajowata elewacja stanowiła doskonałe tło dla twórczych wypowiedzi wielu pokoleń uczniów. To najprawdziwsza kronika o dużym historycznym znaczeniu. Już wyobrażam sobie przyszłych archeologów, którzy z tych zapisków będą odtwarzać naszą rzeczywistość: język, relacje międzyludzkie, style w architekturze i sztukach plastycznych i co tam jeszcze zechcą. Na szczęście nie przetrwają zapachy, ani te zewnętrzne, ani te niepodzielnie panujące wewnątrz - pasty do podłogi z domieszką lizolu dobiegającą z toalet. Dla tych, którzy zechcieliby załatwiać swoje fizjologiczne potrzeby w sposób ekologiczny, czyli na zewnątrz, przemyślnie postawiono w okolicach kontenera na śmieci popularne u nas, a zupełnie nieznane na Zachodzie, tzw. obszczymury. I jeszcze jedno, jeśli nie najważniejsze - tuż za budynkiem szkolnym wyznaczono specjalne miejsce do spalania śmieci, bo nie można być uzależnionym od służb miejskich, w myśl hasła, że "trzeba brać sprawy w swoje ręce".

Już z daleka czułam znajomy zapach palonych przez konserwatora śmieci. Nauczyłam się nawet odróżniać palony plastyk od gazetowego druku. Do tej pory z nostalgią wspominam dym palonych jesienią liści, ale to se ne vrati, ponieważ, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu spostrzegłam, że pościnano wszystkie drzewa, oczywiście w trosce o bezpieczeństwo dzieci, które mogłyby przecież z nich pospadać.

Jednym słowem obraz mojego miejsca pracy przedstawiał się dosyć żałośnie, a po wejściu do środka wcale nie było lepiej. Odrapane lamperie pamiętały niejedno, a smagły kurz na suficie był niemym świadkiem wieloletniej historii tej szkoły. Żeby nie popaść w czarną rozpacz, starałam się znaleźć coś pozytywnego w miejscu, z którym, było nie było, przecież się identyfikowałam. Spojrzałam na to z innej strony i od razu "eureka!" - "najwyższy czas szanować swoją historię i tradycję" - tyle razy słyszałam to hasło, a nawet sama wpajałam je uczniom - a nie pracowicie zacierać jej ślady, w końcu nie mamy się czego wstydzić, tak przynajmniej zapewniają spece od oświaty. Dzięki temu na pewno ocalimy swoją tożsamość narodową. Dlaczego mam się zachowywać jak niewierny Tomasz? Może najwyższy czas zaufać sternikom własnego narodu i zrzucić z siebie garb niewiary i podejrzliwości. Jeśli ci na górze mówią, że jest dobrze, to ja jestem "ZA".

Pocieszałam się także myślą, że zarówno u nas jak i gdzie indziej, najważniejsi są ludzie, w nich tkwi wielkie bogactwo każdego kraju. Więc już nie rozglądając się po kątach, weszłam zdecydowanym krokiem do sali, w której rojno było i gwarno. Koleżanki, jak zwykle na początku roku, sztucznie podniecone, do tego całuśne, choć jaszczurczym spojrzeniem lustrowały każdą nowo przybyłą. O, przepraszam, pojawił się nawet jeden mężczyzna, pan od techniki. Nieco starsze stażem nauczycielki odrobinę się zaróżowiły, co odnotowałam z niemałym zdumieniem, zważywszy jego nieciekawą fizjonomię. Pewnie urządzą polowanie w czasie roku szkolnego, a niektóre przez mężów safandułów nad wyraz wyposzczone - ich wieloletni plan wychowawczy rodziny w większości przypadków spełzł na niczym.

Panował taki rwetes, że dyrekcja swoim wątłym głosem nie mogła przebić się przez jazgotliwy tuman powakacyjnego śmiecia, zużytych olejków do opalania, niezbędnego wyposażenia torby plażowej i wypitego alkoholu. Na szczęście pani Bogusława, wybitna nauczycielka wychowania fizycznego, przybyła wraz ze swoim nieodłącznym gwizdkiem i w mig przywołała nas do porządku i posłuchu. A było czego słuchać. Okazało się, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Pieniędzy brak, a wymagania rosną. Musimy się kształcić, kształcić, kształcić! Studia i naszą praktykę możemy wsadzić sobie gdzieś, teraz nastało nowe, którego naszymi wątłymi umysłami i tak nie ogarniemy, ale żeby choć odrobinę się do niego przybliżyć, zaczniemy uczęszczać na kolejne kursy, organizowane najprawdopodobniej przez Kosmitów, bo żaden z Ziemian na pewno nie spełni wymogów postawionych przez Ministerstwo Zdemoralizowanej Edukacji. Otóż ci Kosmici na szczęście będą posiadali mądrość z urzędu, która jest najważniejszą zdobyczą polskiej oświaty, i dzięki temu pomogą nam zdobyć niezbędną wiedzę do pracy z dziatkami i wznieść się na szczyty profesjonalizmu.

Zaczynam się obawiać, że do tej pory dostawałam pieniądze jakby na wyrost i być może trzeba będzie je zwrócić. Przecież zawsze można pójść krok naprzód. Co tam podwyżki, obiecane przez czarnoksiężnika z Krainy Oz, kiedy należałoby rozpocząć nową erę w wynagradzaniu belfra - zażądać zwrotu wypłaconych dotychczas pensji, plus odsetki oczywiście. Przecież to nieetyczne brać pieniądze za źle wykonaną pracę i kto jak kto, ale nauczyciele powinni to zrozumieć, wszak wychowują młodzież. Poza tym pierwsi mogliby kroczyć pod sztandarami wolontariatu i pociągnąć za sobą innych. To byłaby wspaniała lekcja patriotyzmu. Proszę tylko pamiętać, że to mój pomysł racjonalizatorski i będę sobie rościć prawo do procentu od tak pozyskanych oszczędności w naszym budżecie.

Pani Regina od religii patrzyła na mnie jakoś z ukosa, choć ja, odkąd przekroczyłam dzisiaj próg szkoły, jeszcze nic złego sobie o niej nie pomyślałam. Dopiero później zauważyłam, że z otwartej torebki wystaje mi opakowanie podpasek. Ta święta osoba pewnie ich nie używa, tylko czego? Przeanalizowałam różne możliwości, żeby z całą pewnością stwierdzić, że to jednak kobieta, której fizjologia nie może być obca. Moje myśli, jak psy spuszczone z łańcucha, pogalopowały znacznie dalej i z zażenowaniem uprzytomniłam sobie, że ona posiada dziecko! Na pewno bardzo je kocha, bo inaczej, a jestem o tym głęboko przekonana, nie zgodziłaby się na tę obrzydliwą bliskość z mężczyzną.

Koniec wakacji nieodwołalnie przypieczętowano podaniem planu lekcji na pierwszy semestr. Ponownie zawrzało jak w ulu, puszka Pandory przy tym to pestka - wszyscy pokrzywdzeni i niezadowoleni: a to za wcześnie, a to za późno, a to w ogóle nie w porę. Winne tego zamieszania koleżanki matematyczki opuściły pospiesznie salę i udały się na zasłużonego papierosa.

Zostałam sama ze swoimi podpaskami i panem od techniki.

- Czy my się przypadkiem nie znamy? - zagadnął poufałym tonem.

Spojrzałam na niego okiem bazyliszka. Prześlizgnęłam się po wszystkich zakamarkach pamięci i niepamięci i nic.

- Bawiliśmy się razem na studniówce! - wykrzyknął radośnie.

A to mi nowina! Kompletnie zapomniałam o takim fakcie z mojego życia, tak dalece, że nie mogłam przywołać żadnego obrazu.

- Zaprosiłaś mnie! - Tego tylko brakowało. Przyjrzałam mu się uważnie i w tym łysym, nieco grubawym panu zaczęłam poznawać coś mgliście znajomego. - Nie poznajesz mnie, a ja się w tobie kochałem. Wojtek Kopacz - skłonił się nisko - gdybyś się nie spóźniła, to byś wcześniej mnie rozpoznała, kiedy byłem przedstawiany.

"Wojtek? Rzeczywiście, chyba z nim byłam na studniówce, ale co on się tak do mnie cieszy" - myślałam, zupełnie nie słuchając, co dalej mówi, a gęba mu się nie zamykała. Kolega, psia krew, ale wpadłam i jeszcze do tego się we mnie kochał, no pewnie, nie on jedyny.

Po spisaniu planu, który dodam, że przyjęłam bez zastrzeżeń, wymknęłam się z sali. Przed szkołą zdałam sobie sprawę, że do domu nie mam co się spieszyć, bo króluje w nim niepodzielnie mój mąż, od miesiąca bezrobotny. Przysiadłam na murku przy głównym wejściu, żeby rozważnie zaplanować kolejny krok. Przyjście do szkoły to obowiązek, ale dalszy ciąg dnia zależał tylko ode mnie. Upojona początkowo smakiem wolności, po kilku głębokich wdechach i wydechach oraz po niemym zachwycie nad chmarą przelatujących wróbli, odczułam dotkliwie jej ciężar. Co teraz?

- Pani tutaj nie siedzi, pani Zuzanno, tu psy i koty przyłażą i wylegują się na słońcu - stanęła za mną woźna Musiałowa z uniesioną wysoko miotłą, jakby chciała mnie nią prześwięcić. Zrobiłam odruchowy unik głową. - Pani się nie boi, ja tylko tych łobuzów przeganiam, pani zobaczy, co tu tego szkła leży.

- A wie pani, że szkło to bardzo cenny materiał. Ludzie potrzebowali wielu tysięcy lat, żeby nauczyć się je dmuchać.

- Cha, cha, cha - zaniosła się śmiechem Musiałowa - z pani to wesoła kobita! Dmuchać szkło! Czasami jak pani coś powie - i zamachała z radości nade mną szczotką jak ksiądz kropidłem. Gdybym się nie uchyliła w ostatniej chwili, spadłby na mnie zamiatany przez nią szklany pył. - Pani ze mną pójdzie, coś pani pokażę, takiego cudaka jeszczem nie widziała.

Wstałam i posłusznie za nią podreptałam, bo i tak nie wiedziałam, co ze sobą robić. Za szkołą stał samochód, stara skoda, każdy element miała od innego auta, wyglądała jak kupa złomu. Myślałam, że o to jej chodzi, ale ona przyciągnęła mnie bliżej i kazała spojrzeć przez szybę. Na łańcuszku dyndał cały zespół czarnych tancerek w kusych kolorowych strojach, zaplątanych w różaniec, który zdawał się krępować ich ruchy.

- Że też wstydu nie ma, wieszać różaniec obok tych dzikusek - żachnęła się. - A z tyłu, pani, pełno jakiejś makulatury.

- Może to właściciel skupu surowców wtórnych - zaryzykowałam hipotezę.

- Jakich tam surowców, bezbożnik jeden!

- O, cieszę się, że cię tu widzę - doszedł do nas Wojtek. - A pani niech przestanie kręcić się koło mojego auta, bo policję wezwę - zwrócił się do Musiałowej.

- To nasza woźna, ona tu pilnuje - nie rozumiałam jego obaw. Kto chciałby skubnąć mu ten szmelc? Musiałby być niespełna rozumu, ale tego mu już nie powiedziałam.

- Niestety, nie mogę cię odwieźć, chyba się na mnie nie pogniewasz - patrzył na mnie niepewnie, jak dziecko, które boi się, że ktoś czyha na jego ulubioną zabawkę, więc musi jak najszybciej pozbyć się intruza.

- Szkoda - zarechotałam bardziej wewnętrznie, żeby mu nie robić przykrości. Równocześnie poczułam ulgę, że nie będę musiała wymigiwać się od grzecznościowej propozycji podwiezienia do domu. Rzeczywiście woźna miała rację, to jakiś wariat. - Miałam nadzieję, że mi jednak nie odmówisz - powiedziałam głośno, jakbym go wcześniej w ogóle o coś prosiła, żeby przypadkiem nie zorientował się, o czym naprawdę pomyślałam.

- Skoro nalegasz, ale usiądziesz z tyłu. Będziemy musieli się pospieszyć.

I tak los odpłaca nam za dobre serce. Miałabym usiąść na tej stercie makulatury, jako co? Stare pudło! Nigdy w życiu! Zaczęłam zastanawiać się, jak tu dyplomatycznie wybrnąć z sytuacji, kiedy on zabrał się za otwieranie tego cudu własnej zaradności. Najpierw musiał uwolnić auto z łańcucha, którym przywiązał je za koło do kontenera ze śmieciami, później zdjął z kierownicy potężną blokadę i drzwiami od strony pasażera wgramolił się do środka. Upocił się przy tym niemało, ale sukces okupiony wielkim wysiłkiem był źródłem ogromnej satysfakcji. Zapatrzyłam się na niego, jak na obrazek, będący wytworem czyjejś chorej wyobraźni, a on z niebywałą pieczołowitością wyplątywał różaniec spomiędzy nóg i ramion czarnych tancerek, który mimo to nadal wisiał nierówno. Swoje starania skwitował uśmiechem, który wykrzywił mu usta i z tą miną skrywanego na pół zadowolenia ponaglał mnie do zajęcia miejsca za nim, bo obok kierowcy drugiego fotela nie było.

- Pani Zuzanno, dyrektorka panią wzywa - krzyknęła spod szkoły Musiałowa, wyrywając mnie z jakiegoś hipnotycznego stanu i jednocześnie ratując z opresji.

Na szczęście Wojtek nie dał się długo przekonywać, że nie musi na mnie czekać, i że doskonale poradzę sobie sama. Odetchnęłam z ulgą, a perspektywa rozmowy z dyrektorką przy tym nie wydawała się już straszna.

- Pani Zuzanno - zaczęła bez zbędnych wstępów - zauważyłam, że znacie się z Kopaczem, więc mam do pani prośbę, żeby trochę się nim zaopiekować, bo on jest tu nowy, a pani i on macie takie pokrewne przedmioty.

- No wie pani - oburzyłam się, zwłaszcza mając w pamięci jego samochód - ja skończyłam akademię sztuk pięknych, jestem artystką, a nie majsterklepką.

- W szkole każdy przedmiot jest tak samo ważny, więc nie będziemy się tu licytować - ucięła krótko. - Mogę na panią liczyć, czy nie?

- Proszę bardzo, ale... - zająknęłam się.

- Nie ma żadnego "ale" - i wykonała ruch ręką na znak, że posłuchanie skończone.

Wyszłam jak niepyszna, obiecując sobie, że nie ulegnę presji barbarzyńskiego myślenia, że będę stawiać opór, choćby bierny. Poczułam się tak, jakbym wsiadła z Kopaczem do jego samochodu i jechała na tej stercie makulatury, ścigana milionem drwiących spojrzeń. Czułam do siebie obrzydzenie, że tak dałam się potraktować, ale przypomniałam sobie, że mam się starać, aby dzisiejszy dzień był udany, bo "jaki pierwszy dzień, taki..." - nie muszę chyba kończyć. Obawiam się jednak, że ta znajomość na dobre mi nie wyjdzie...

Na wszelki wypadek zaplanowałam, że do końca dzisiejszego dnia nic już nie będę planować i dopiero ten plan ma poważne szanse zakończyć się pełnym sukcesem.

* * *

W pokoju powitano mnie tajemniczymi uśmieszkami, ale wszystkie koleżanki jak myszki rozbiegły się po kątach. Na stole stał wazon z trzema goździkami.

- Czyżby ktoś miał imieniny? - zapytałam.

- Dzisiaj świętują wszystkie Zuzanny - wypaliła historyczka.

- Chyba w maju, wiem, bo sama mam tak na imię - zapewniłam.

- A czytać koleżanka umie? - zaczepiła mnie inteligentnie wuefmenka.

- Nawet ze zrozumieniem - skromnie odrzekłam.

- To niech przeczyta - dodała bezosobowo.

"Zuzanno, myślę o Tobie nieustannie. Wojciech" - tak głosił tekst na dołączonej karteczce. Zaczerwieniłam się. Przyczepił się jak rzep psiego ogona i teraz wszyscy będą mnie z tym bęcwałem utożsamiać, moja reputacja zostanie zniszczona. Ogarnęło mnie czarnowidztwo. Tyle lat spokoju i masz babo placek. Jak to błędy młodości potrafią się za człowiekiem ciągnąć.

Na boisku pisk i plątanina ciał: pedagogicznego i uczniowskiego (podaję w kolejności alfabetycznej). Dobrze, że nie mam wychowawstwa i nie muszę rozdawać uśmiechów na lewo i prawo. Niektóre koleżanki wychodzą ze skóry, żeby okazać swoją niebywałą radość. Jeśli obłuda ma być sztandarem naszego zachowania, to ja bardzo dziękuję. Przecież to śmieszne, Jadwiga cieszy się na widok małej, piegowatej kanalii, jakby zobaczyła świętego Mikołaja, a jeszcze nie tak dawno z powodu skargi jej rodziców spędziła upojny ranek na dywaniku u kuratora. Oskarżenia o zbyt wygórowane wymagania okazały się bezpodstawne, ale co się nadenerwowała - to jej. Z ocenionymi przeze mnie malunkami nikt jeszcze nigdzie nie poleciał, ale wszystko pewnie przede mną.

Plebiscyt na popularność wypadł w moim przypadku na dostateczny z plusem. Dyrekcja ustawionym w dwuszeregu uczniom przedstawiała wszystkich nauczycieli. Po każdym nazwisku rozlegały się mniej lub bardziej anemiczne brawa. Jakoś poszło.

Wojtek namolny, mąż nieświadomy, ja nie wiem, co i jak powiedzieć, żeby się odczepił. Patrzy na mnie bezczelnie, jakby miał do tego jakieś prawo.

W domu kosz niespodzianek w skrzynce pocztowej. W tym kraju nikt nie może czuć się samotny i opuszczony, zawsze jakaś niezadowolona instytucja sobie o takim delikwencie przypomni. Odbiły się czkawką niepłacone od tygodni rachunki, telekomunikacja spieszy donieść, że telefon odłączą, a przyświecać w najbliższej przyszłości będę sobie kagankiem oświaty. I po co nauczycielom wakacje, jak w ciągu dwóch dni czar pryska i uziemia nas wredna rzeczywistość.

Dobrze, że dziecko przystosowane i jakoś sobie radzi w tej kruchej materialnie sytuacji, bo od czegóż wyobraźnia, którą nadspodziewanie bujnie w sobie rozwinęło. Ostatnio przerobiła moją ukochaną małą czarną na jeszcze mniejszą czarną, w której zamierza przywitać nowy rok szkolny. Uznała, że najlepsze lata w swoim życiu mam już za sobą, więc i tak bym się w nią nie zmieściła. Chciała mi oszczędzić trudów wiecznego odchudzania i dała okazję do kupienia dużej czarnej, tylko za co?

Postanowiłam stoczyć z codziennością kolejną tego dnia bitwę, w kuchni. Na szczęście rodzina stała się smakoszem moich cudów kulinarnych z ziemniaków. Kiedy jednak sięgnęłam po nie do wiadra, trafiłam ręką w próżnię. Poczułam się, jakbym straciła na chwilę grunt pod nogami. Byłam tak pewna, że są w środku, że nie mogłam uwierzyć w to, co ujrzałam. Zachwiało to moją pewnością siebie do tego stopnia, że do wieczora nie zrobiłam nic, tylko trwałam przed telewizorem i rozkoszowałam się blokami reklamowymi, przerywanymi znienacka przez tasiemcowe telenowele.

Kiedy zadzwonił telefon, też nie potraktowałam tego poważnie, "pójdę, podniosę słuchawkę, żeby usłyszeć ciszę" - pomyślałam i siedziałam dalej, ale telefon rozdźwięczał się na dobre i zakłócał mi kontemplowanie świetlanej przyszłości pod egidą kolejnej firmy ubezpieczeniowej. Wściekła podniosłam się, a tu cisza, cisza, która doprowadziła mnie do wściekłości, żądnej natychmiastowej ofiary na widoku...

Wszedł mąż, a za nim rozradowana córka, nie dopuściłam ich do słowa, wylewając z siebie hektolitry żrącej substancji. Kiedy ofiary stały sparaliżowane moim atakiem krasomówstwa, zauważyłam kwiaty i tort ze świeczkami, który coraz bezradniej obnażał fakt moich urodzin, o których kompletnie zapomniałam. Skamieniałam z wrażenia i nie mogłam się ruszyć, a oni postawili wszystko na stole i rozeszli się w milczeniu gdzieś po domu. Tak skończyłam 40 lat, potem długo musiałam zabiegać o ich względy, ale nuta nieufności do mnie pozostała, odniosłam wrażenie, że przestali traktować mnie poważnie. Najpierw pies zaczął mnie olewać, a teraz pozostali członkowie rodziny.

Tort nie był dobry, ale zjadłam solidny kawał, żeby się ukarać i znaleźć powód swojego złego humoru. Nie udało mi się zdmuchnąć wszystkich świeczek, więc i przyszłość pozostawała niepewna.

* * *

W połowie września w szkole wielkie poruszenie - dyrekcja przydzieliła dodatkowe obowiązki. Dniem Nauczyciela uszczęśliwiła mnie, więc do roboty. Dla dodania mi skrzydeł pomocą miała mi służyć wuefmenka. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy to święto w naszej szkole traktuje się z należytym szacunkiem. Ale nie jest jeszcze ze mną tak źle, wpadłam na iście szatański pomysł, żeby do tego przedsięwzięcia zaangażować wszystkich nauczycieli i uczynić z nich prawdziwe gwiazdy sceny, a rolę uczniów ograniczyć do bicia braw belfrom, co na pewno udałoby się z nimi na wuefie wyćwiczyć do perfekcji. Niestety, to kreatywne i niestandardowe myślenie o roli szkoły i nauczycieli w życiu uczniów spotkało się z wielkim niezadowoleniem i niezrozumieniem ze strony koleżanek i kolegi.

Pani od matematyki od razu stwierdziła, że pomysł, żeby ona występowała jako Czerwony Kapturek uciekający przed wilczym panem od techniki, jest tak niedorzeczny, że w ogóle nie ma o czym mówić. Polonistki natomiast zapaliły się do tej koncepcji i jedna natychmiast zaczęła odgrywać Tygryska, i poruszać się skokami, co przypłaciła skręceniem nogi w kostce, na co druga, jako Prosiaczek, udzieliła jej duchowego wsparcia, które w cierpieniu fizycznym, niestety, nie przyniosło spodziewanej ulgi, ale nauczyciele, przynajmniej niektórzy, zaczęli się śmiać i powoli godzić z przypisanym im losem znanych postaci z bajek.

Pani od niemieckiego, najmłodszy narybek, spiorunowała mnie spojrzeniem i nic nie mówiąc, wyszła z pokoju - absolutnie wyprana z poczucia humoru, za to doskonale zorientowana w tym, co wypada lub nie. Po chwili weszła jej rówieśnica, absolwentka elitarnej, prywatnej uczelni nie wiadomo skąd, nauczająca przyrody, z gotowym tekstem do wygłoszenia, że u jej zacnych koleżanek w innej szkole w ogóle tego dnia nikt nie przychodzi do pracy. Użyła nawet słów tak kategorycznych, jak: "skandal", "kompromitacja", "głupi pomysł". Tym ostatnim dotknęła mnie do żywego. Zaproponowałam jej, żeby ku swojej pedagogicznej przyjemności sama wraz z uczniami przygotowała ten dzień, bo ja się wcale nie upieram przy swoim "głupim pomyśle", ale, niestety, innym nie dysponuję, taka mało twórcza jestem i już.

- I co pani na to? - zapytała dyrektorka panią od przyrody. Nie zauważyłam, kiedy weszła do pokoju.

- Ale ja nie jestem od tego... - zaczęła się bronić.

- A od czego pani jest, pani Kasiu? - dyrektorka badawczo spojrzała na nią zza okularów.

- Jeżeli nikogo lepszego nie ma w całej szkole...

- A dlaczego pomysł pani Zuzanny budzi w pani taki sprzeciw?

- Bo ja uważam, że ten dzień powinien być dla nas wolny, jak w innych szkołach, a my na domiar złego będziemy musiały się jeszcze wygłupiać przed uczniami.

- Pani dopiero zaczyna i już jest zmęczona? Może czas pomyśleć o zmianie zawodu - oświadczyła szefowa spokojnie. - Proszę po lekcjach do mnie zajrzeć. - Ledwo skończyła, gdy do pokoju wpadła jak strzała "Niemiecka Odsiecz" i zbyt głośnym szeptem zapytała Kasię:

- Powiedziałaś jej, co o tym myślisz?

- Panią też proszę po lekcjach do mnie! - Za dyrektorką zamknęły się drzwi tak głośno, że wykrzyknik, jak napęczniały balon uniósł się w powietrze i rozpękł się z wielkim hukiem, pozostawiając nas w rozdziawieniu, jak Chełmoński chłopów na obrazie "Lecą żurawie".

- No to sobie pobrykałyśmy - polonistka zaczęła się śmiać, a ofiary dyrektorskiego zainteresowania wyszły jak niepyszne.

Dzwonek zdecydował o zawieszeniu broni, ale i otworzył swoim przeszywającym dźwiękiem wiele możliwości współpracy uczniowsko-nauczycielskiej.

Najstarsza klasa, moja chluba, zaproponowała, że stworzy galerię nauczycielskich portretów w nieco krzywym zwierciadle, żeby było do śmiechu, ale jednocześnie żeby nikt się nie obraził - to moja delikatna sugestia. Przy okazji potraktowaliby te swoje prace jako test naszego poczucia humoru. Mnie zamurowało, czułam, co się święci, a oni wpatrzeni we mnie oczekiwali na werdykt, ale skąd mogli wiedzieć, że przed chwilą znajdowałam się w podobnej sytuacji i nie udało mi się przekonać koleżanek do odrobiny szaleństwa. Moje milczenie przeciągało się, a oni nie wierzyli, że nie udało im się wykrzesać we mnie ani odrobiny entuzjazmu dla tego projektu.

- Może pani jest chora? - mruknął dryblas z pierwszej ławki.

- Bolą panią zęby? - z troską w głosie zapytała uczennica.

- Tak jakby - wydukałam i wyszłam. Za drzwiami usłyszałam gwałtowne poruszenie, pewnie głośno snuli domysły, o co mi mogło chodzić.

Skierowałam swoje kroki do gabinetu dyrektora, ostatniej instancji, która musi z urzędu czerpać wszechmądrość.

- Pani Zuzanno, co się znowu stało? - w głosie dyrektorki wyraźnie usłyszałam nutę zniecierpliwienia. "Czyżby miała mnie po prostu dosyć?" - pomyślałam spłoszona i zawile zaczęłam tłumaczyć, o co mi chodzi. W każdym razie stanęło na tym, że uczniowie mają zrealizować swój pomysł, bo przecież oni i oddolne inicjatywy są najważniejsze, ale gotowe efekty ich pracy zostaną poddane cenzurze. Natomiast mnie poprosiła, żebym ograniczyła się do wykonania galerii portretów co bardziej charakterystycznych i zasłużonych uczniów, a resztę pomysłów zostawiła na inną okazję, bo oprawą artystyczną Dnia Nauczyciela zajmą się młodsze koleżanki.

Po wyjściu odetchnęłam z ulgą, chociaż trochę zabolało, że mój fantastyczny projekt nie ujrzy światła dziennego.

* * *

Następnego dnia młode koleżanki od rana chodziły chmurne, prawie spluwały na mój widok, a mnie było głupio, w końcu pracujemy razem. Pan od techniki jakiś nieobecny, zatopiony we własnych myślach i zerkający od czasu do czasu na swój dorobek życia, zaparkowany na szkolnym boisku. Może to i dobrze, ale niepokoi odmienność w jego zachowaniu. Każdy skrupulatnie zajmował się swoimi obowiązkami i nikt, demonstracyjnie niemal, nie miał ochoty na pogawędkę. Przyszło mi niebawem do głowy (akurat nie miałam nic pilnego do zrobienia, więc siedziałam i obserwowałam wszystkich kątem oka), że to na mnie tak dziwnie reagują. Na szczęście zjawiła się polonistka.

- Co tu tak posępnie jak w rodzinnym grobowcu? - zapytała od drzwi.

- Chyba mnie szykują do trumny - wstrzymałam oddech - i udają, że im smutno.

- Było nie wychylać się z kosmicznymi pomysłami. To koleżanka nie wie, że najbezpieczniej jest chodzić utartymi szlakami.
Latawce
Wioletta Sobieraj

Wydawnictwo Philip Wilson
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas