Zło w czystej postaci

- Emigracja jest wielkim sprawdzianem. Z ludzi potrafią wyjść najlepsze, ale też i najgorsze cechy, słabości i wady. Często ludzie wyjeżdżają, żeby zacząć życie od nowa, żeby uciec przed swoimi problemami. Niestety, przeważnie te problemy nie chcą zostawić ich. I nagle, w nowym otoczeniu, odzywają się ze zwielokrotnioną siłą - mówi Jan Krasnowolski, autor książki "Syreny z Broadmoor". Rozmawiamy o tym, dlaczego polskie nazwiska tak często pojawiają się w brytyjskich kronikach policyjnych.

Bezsprzecznie najbardziej wstrząsającą historią są losy małego Daniela
Bezsprzecznie najbardziej wstrząsającą historią są losy małego Daniela123RF/PICSEL

Małgorzata Olszewska, Interia.pl: Jak pan śpi w nocy? Bo ja po lekturze pierwszego opowiadania musiałam odstawić książkę na parę dni, żeby wrócić do równowagi...

Jan Krasnowolski: - Chodzi pani o to, czy praca nad tymi historiami odbiła się jakoś na mojej psychice? Starałem się, żeby tak się nie stało. Chyba w ogóle mam dość wytrzymałą psychikę, poza tym do pisania staram się podchodzić profesjonalnie. Chirurg nie może się rozpłakać nad pacjentem, którego operuje, ani policjant nie może się rozklejać nad ofiarą zbrodni. Więc jako pisarz też musiałem nauczyć się oddzielać tematy, nad którymi pracuję, od mojego życia prywatnego.

- Zabawną rzecz kiedyś spostrzegłem - w momencie, kiedy już skończyłem "Syreny..." i odesłałem do wydawnictwa, zdałem sobie sprawę, że ja te historie zapominam. Musiałem się dłuższą chwilę zastanowić, żeby odtworzyć sobie po kolei wszystkie przypadki, które opisałem. Po prostu wyrzuciłem je z głowy.

Jak pan sobie radził z takim nagromadzeniem bezsensownej agresji i nieludzkiego okrucieństwa podczas pracy nad "Syrenami..."?

- Starałem się znaleźć w tym sens. Trzeba zrozumieć, że nic się nie dzieje przypadkowo i każde, pozornie bezsensowne ludzkie zachowanie, gdzieś ma swoją przyczynę. Więc każdą z historii traktowałem jak zagadkę, łamigłówkę, którą muszę na nowo rozwiązać. Najtrudniej było znaleźć punkt zaczepienia. Wsiąkałem więc dość mocno w każdą sprawę, robiąc research, kopiąc w internecie, żeby poznać jak najwięcej okoliczności, szczegółów, czasem pozornie nieistotnych. I kiedy taki punkt zaczepienia udawało mi się znaleźć... Potem już samo szło.

Jak dużo jest w tych historiach fabularyzacji, a ile faktów?

- Budowałem fikcję, gdyż trzeba zaznaczyć, że moje opowiadania są jednak fikcją a nie reportażem, ale przyznaję, że cały czas używałem faktów. Wymyślałem postacie, a właściwie starałem się je zrekonstruować na podstawie różnych materiałów, do których udało mi się dotrzeć. Artykuły z prasy, zdjęcia i filmy, ale także posty z forów internetowych oraz otwarte konta na portalach społecznościowych - to niesamowite, jak cenne informacje można w ten sposób zdobyć. Czasem jeden post, jedna fotografia może nam powiedzieć o sprawie więcej niż artykuł na całą stronę w gazecie.

- I zawsze starałem się zrozumieć, co tak naprawdę się stało, choć domyślam się, że teraz może pojawić ktoś, kto stwierdzi, że całkowicie się mylę i że było całkiem inaczej. Ale to jednak moja książka, więc mi wolno.

Konsultował się pan podczas pisania z policjantami lub psychologami policyjnymi?

- Tak. Znam ludzi, którzy pracowali w policji w Polsce, to znaczy jeden kolega pracował w policji kryminalnej, a drugi w ABW. Mam też kolegę, który jest angielskim policjantem. Oni pomogli mi tam, gdzie tego potrzebowałem. Nie rozmawiałem z żadnym policjantem pracującym nad którąkolwiek z opisywanych przeze mnie spraw. Z psychologiem też nie rozmawiałem, za to konsultowałem się z człowiekiem, który siedział w więzieniu. On także bardzo mi pomógł w zrozumieniu kilku kwestii.

Na początku byliśmy postrzegani jako dzika horda, która najechała ten kraj. Zwłaszcza, że niektórzy tak się zachowywali, a ich było widać i słychać. Myślę, że Anglicy potrzebowali trochę czasu, żeby nas przyswoić...

Czy na którymś etapie pisania książki lub już po jej wydaniu kontaktował się pan z rodzinami ofiar? A może to oni chcieli się kontaktować z panem?

- Nie, nie było takiego kontaktu, w żadnym z przypadków. Gdybym pisał reportaż, zapewne skorzystałbym z takiej możliwości.

Kwestia bycia "obcym" i tego, co "nieudana" emigracja robi z psychiką człowieka przewija się przez całą książkę. Czy uważa pan, że część tych tragicznych zdarzeń nie miałaby miejsca, gdyby Małolat czy główny bohater tytułowego opowiadania Damian R., zostaliby w ojczyźnie?

- Emigracja jest wielkim sprawdzianem. Z ludzi potrafią wyjść najlepsze, ale też i najgorsze cechy, słabości i wady. Często ludzie wyjeżdżają, żeby zacząć życie od nowa, żeby uciec przed swoimi problemami. Niestety, przeważnie te problemy nie chcą zostawić ich. I nagle, w nowym otoczeniu, odzywają się ze zwielokrotnioną siłą.

- Małolat jest postacią bardziej fikcyjną, chociaż ta postać opiera się na kilku różnych ludziach, których poznałem. Małolat jest uosobieniem słabości, tacy ludzie zawsze w końcu przegrają.

Jan Krasnowolski
Jan KrasnowolskiKamil Kowalczykmateriały prasowe

- Natomiast Damian R. ... Nie usprawiedliwiając ani trochę tego, co zrobił - bo zabójstwa sześciu osób, w tym trójki dzieci, nie da się usprawiedliwić - przyznać muszę, że zrozumiałem, co działo się w jego głowie. To był chłopak wychowany na tradycyjnych wartościach, rodzina była dla niego najważniejsza. I nagle dowiedział się o zdradzie żony, świat runął mu na głowę. Do tego doszły kolejne ciosy, z którymi sobie nie radził, zmienił się więc w bombę z opóźnionym zapłonem. Może gdyby nie był z tym wszystkim pozostawiony sam sobie, dało by się jakoś ten ładunek rozbroić. Jednak stało się, co się stało.

Kogoś jeszcze z niechlubnych bohaterów potrafi pan zrozumieć?

- Obawiam się, że niemal wszystkich. Nawet, do pewnego stopnia, psychopatyczną Joannę Dennehy. Wyjątkiem dla mnie była ta zwyrodniała para dzieciobójców z Coventry, zwłaszcza chodzi o matkę tego chłopca. Jej nie potrafiłem zrozumieć, dlatego musiałem się trochę nagimnastykować, żeby ją jakoś opisać. Zrozumiałem, że muszę się od niej zdystansować, dlatego historię opisuje ktoś trzeci, kto patrzył na wszystko z boku.

Bezsprzecznie najbardziej wstrząsającą historią są losy małego Daniela. To zło w czystej postaci, trudne do ogarnięcia. Ale jeszcze trudniej zrozumieć, że wszystko działo się wśród ludzi, nie na pustkowiu zabitym deskami. Jakie komentarze pojawiały się w mediach brytyjskich, kiedy cała sprawa wyszła na jaw?

- To było faktycznie zło w czystej postaci. I tak mniej więcej pisała o tym prasa. Ta sprawa odbiła się bardzo szerokim echem, brytyjski zespół Little Comets nagrał utwór "Salt" poświęcony Danielowi. Oczywiście, powstały raporty starające się wyjaśnić okoliczności, dlaczego nikt wcześniej nie podniósł alarmu, nie zapobiegł tragedii maltretowanego dziecka. Wnioski wyciągnięto takie, że zawiodły procedury, ale przede wszystkim ludzie - sąsiedzi, nauczyciele, pielęgniarki, lekarz. Daniel pozostawał dla nich jakby niewidzialny. To słowo - "niewidzialny" pojawiło się nawet w oficjalnym raporcie.

Sam jest pan emigrantem od 2006 roku. Jak przez ten czas zmieniło się postrzeganie polskich emigrantów przez media brytyjskie? I czy jest różnica między tym, co można przeczytać w gazetach, a tym, co o Polakach na Wyspach myślą ich brytyjscy sąsiedzi, pracodawcy itd.?

- Na początku byliśmy postrzegani jako dzika horda, która najechała ten kraj. Zwłaszcza, że niektórzy tak się zachowywali, a ich było widać i słychać. Myślę, że Anglicy potrzebowali trochę czasu, żeby nas przyswoić, zauważyć, że tak naprawdę nasze nacje mają dużo cech wspólnych. A przede wszystkim zrozumieć, że nie jesteśmy jednolitą hordą.

- Z kolei my musieliśmy się nauczyć tego kraju, przełamać barierę językową, nauczyć zasad życia w tym społeczeństwie. Jeśli rozmawiamy o mediach - na początku byliśmy łatwym celem, głównie z powodu nieznajomości języka, ale także swoich praw. Obwiniano nas o różne absurdalne rzeczy, jak na przykład zjadanie łabędzi w parkach czy obmacywanie kobiet na ulicy. Później się to trochę zmieniło, chociaż na polskie nazwiska w gazetach trafiam jednak najczęściej, śledząc kroniki kryminalne.

- Myślę, że ogólnie jednak jest znacznie lepiej. Wyrobiliśmy sobie opinię rzetelnych, ciężko pracujących ludzi. Natomiast z sąsiadami po prostu warto żyć dobrze, ale tutaj każdy pracuje sobie na własne konto.

W dalszym ciągu śledzi pan kroniki kryminalne? Czy to oznacza kolejną książkę czy to tylko taka pozostałość po napisaniu "Syren"?

- Jasne, że nie przestałem, mam zresztą ten nawyk od bardzo dawna. Gdzie można się tylu równie ciekawych rzeczy o życiu, ale także o ludzkiej naturze dowiedzieć? U mnie to tak wygląda, że ja prowadzę nieustanny research, gromadzę w głowie fakty. Nawet jak jeszcze nie jestem pewien, do czego mi się to może przydać i po co. Tak więc kroniki kryminalne czytam od podstawówki i pewnie nigdy nie przestanę. Napiszę jeszcze niejedną książkę i wiem, że na pewno nie chcę pozostać tylko przy kryminale. Przede wszystkim chciałbym tworzyć dobrą literaturę i tym się głównie kieruję. A dobra literatura opiera się w dużej mierze na znajomości życia i ludzkich zachowań. Koło się tu zamyka.

Wielu pisarzy ma jakieś rytuały podczas tworzenia, czasem są one bardzo trudne dla otoczenia, rodziny. Pan też się może takimi "pochwalić"?

- Ja po prostu muszę mieć ciszę i spokój dookoła, ale to chyba normalne. Lubię pracować przy kuchennej wyspie. Ale kiedy tam nie mam spokoju - zamiast terroryzować rodzinę, przenoszę się do garażu. W ten sposób kiedyś zauważyłem, że tam mi się pisze najlepiej. Chyba jestem garażowym pisarzem.

Okładka książki
Okładka książkimateriały prasowe
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas