Reklama

Caleb Wilde: Umiera człowiek, nie miłość

- Ludzie po śmierci nie znikają. Miłość trwa dalej, pamięć cały czas podsuwa nam obrazy bliskich, których fizycznie nie ma (...). W naszej kulturze często jedynymi fizycznymi miejscami, które "oficjalnie" są przeznaczone do wspominania zmarłych są cmentarze i groby. A przecież miejsce naszych bliskich, także zmarłych, jest przy nas - mówi Caleb Wilde, przedsiębiorca pogrzebowy i autor książki "Wyznania przedsiębiorcy pogrzebowego".

Katarzyna Pruszkowska: Pamięta pan pierwsze zetknięcie ze śmiercią?

Caleb Wilde: - Wychowywałem się wśród przedsiębiorców pogrzebowych. Mój ojciec pochodzi z rodziny, która pracuje w branży od pięciu pokoleń, przodkowie mojej mamy także zajmowali się organizacją pogrzebów. Dziadkowie mieszkali w domu, w którym mieścił się zakład pogrzebowy, organizowali tam ceremonie pogrzebowe, wystawianie zwłok. Dlatego ciała zmarłych, oczywiście odpowiednio przygotowane, widywałem już od wczesnego dzieciństwa. Dziadek pozwalał nam nawet bawić się w chowanego w pokoju, gdzie znajdowała się wystawka trumien. Obowiązywała tylko jedna zasada: nie mogliśmy chować się w trumnach, bo były za drogie, a uszkodzić można je łatwo.

Reklama

Widok śmierci był czymś naturalnym?

- Tak, najzupełniej.

Bał się pan  śmierci?

- Śmierci nie, ale tego, co nastąpi po niej, bardzo. Moi dziadkowie i rodzice są chrześcijanami, religia była dla nas bardzo ważna. A tak się składa, że amerykańskie chrześcijaństwo bardzo koncentruje się na teologii piekła, stąd bogata symbolika i koszmarne wizje piekieł. Tego się właśnie bałem, i to bardzo - że trafię do piekła.

- Poza tym członkowie mojej rodziny regularnie używali śmierci jako straszaka. Kiedy kołysałem się na krześle, dziadek mówił: "Nie kołysz się, bo pochowałem kiedyś chłopaka, który robił to samo, spadł i skręcił sobie kark". Albo opowiadali historie o czarnych jak smoła płucach palaczy, żeby zniechęcić mnie do sięgnięcia po papierosy. Takie używanie śmierci w celach "wychowawczych" jest dość popularne w rodzinach przedsiębiorców pogrzebowych.

Po latach zaczął pan pracować w branży. Czy dzięki wychowaniu było łatwiej?

- Nie. Kiedy zaczynałem pracę, jako młody chłopak, nie miałem żadnych mechanizmów obronnych, które mogłyby pomóc mi radzić sobie z tragediami, których byłem świadkiem. Przez lata nie potrafiłem zrozumieć ani sensu śmierci, ani dostrzec w niej niczego dobrego. Tylko ciemność, ból, rozpacz. To doprowadziło mnie nie tylko do wypalenia zawodowego, ale także wpędziło w depresję. Miałem myśli samobójcze, okaleczałem się. Wiedziałem, że jeśli nic się nie zmieni, będę musiał zmienić pracę.

Nie rozmawiał pan o tych trudnościach z dziadkiem, tatą?

- Nie, myślę, że mężczyźni nieczęsto rozmawiają o swoich słabościach. W każdym razie nie w mojej rodzinie i nie w tej branży. Dziadek i ojciec nie rozmawiali ze mną o swoich wątpliwościach. Pewnie zakładali, że daję sobie jakoś radę. Tak, jak oni dawali.

- Dziś wiem, że nie tylko ja miałem takie problemy, bo pracownicy zakładów pogrzebowych coraz częściej przyznają się do PTSD (zespołu wstrząsu pourazowego - przyp. red.), które do tej pory kojarzyło się raczej z żołnierzami wracającymi z Iraku czy Afganistanu. Przedstawiciele innych wymagających profesji, np. strażacy czy policjanci, mają grupy wsparcia. A pracownicy branży pogrzebowej nie. Zakłada się, że żeby w ogóle mogli wykonywać swoją pracę, muszą na nią zobojętnieć. A to nieprawda.

Co w takim razie pomogło zmienić myślenie o śmierci?

- Pewnego dnia miałem zająć się przygotowaniem pogrzebu dwójki dorosłych i dwójki dzieci, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Pojechałem po dzieci do szpitala i miałem nadzieję, że będę mógł przygotować ich ciała tak, żeby rodzina mogła się z nimi pożegnać. Niestety, kiedy otworzyłem worek, zobaczyłem niemal doszczętnie spalone ciała. Niedługo później zasłabłem z wycieńczenia i trafiłem do szpitala. To był moment decydujący. Pomyślałem, że albo zmienię swoje myślenie dotyczące śmierci, albo zmienię zawód. Od tamtej pory próbowałem dostrzec w śmierci coś innego niż ciemność i w końcu zaczęło mi się to udawać.

Co pan dostrzegł?

- Piękno. Trudne, niepodobne do ulotnych chwil szczęścia, które czujemy patrząc na zachwycający widok podczas wędrowania po górach czy słuchania szumu oceanu. To inny rodzaj piękna, znacznie trudniejszy do dostrzeżenia. Śmierć może pomóc żyjącym pokonać lęk, zbliżyć społeczność, pomoc uleczyć dawne rany i pojednać się żyjącym członkom rodziny.

- Może podam ci przykład. Kilka dni temu prowadziłem ceremonię pogrzebową mężczyzny, który w młodości molestował swoje dzieci. Zanim umarł, jedna część rodziny zdecydowała się na pojednanie, druga do końca nie chciała o tym słyszeć. Podczas ustalania szczegółów pogrzebu ci drudzy stali w kącie, dosłownie, i się nie odzywali. Kiedy ceremonia dobiegała końca, jedna z córek pedofila wyciągnęła rękę do brata, który nie chciał podejść do ojca i się z nim pożegnać. W końcu się przemógł. Stali nad otwartą trumną, obejmował siostrę i wspólnie płakali. Nie twierdzę, że zmarły zasługiwał na taką łaskę przebaczenia, bo krzywdzenie własnych dzieci, dzieci w ogóle, jest dla mnie najohydniejszą zbrodnią. Ale śmierć tego mężczyzny sprawiła, że jego dzieci, po raz pierwszy od lat, spotkały się ze sobą i do siebie zbliżyły. To był dla mnie bardzo wzruszający moment. Właśnie to mam na myśli mówiąc o pięknie śmierci.

Czy zmiana myślenia o śmierci miała wpływ na pańską wiarę?

- Tak. Po pierwsze, nie wierzę już w istnienie piekła. Po drugie, zmienił się mój obraz Boga. Wcześniej miał oblicze surowego sędziego, który być może zsyła na ludzi cierpienie "za karę", a już na pewno temu cierpieniu nie zapobiega, choć przecież może. Teraz wierzę w Boga, który nie zsyła na nas cierpienia, ale nam w nim towarzyszy. Wypadki i tragedie się po prostu zdarzają, nie są karą za grzechy. Weźmy na przykład młodą mamę, której niemowlę udusiło się kawałkiem folii z bożonarodzeniowego cukierka. Jestem przekonany, że mówienie jej o Jezusie, który rozumie jej ból i cierpi wraz z nią przyniesie więcej pociechy, niż mówienie o jakichś boskich wyrokach. Taki właśnie jest Bóg, w którego wierzę - złamany naszym bólem.

Myśli pan, że w ogóle istnieją słowa, które mogą przynieść w takiej sytuacji ulgę?

- Sądzę, że nie. W takiej sytuacji słowa nieczęsto mają moc uzdrawiania, za to łatwo można nimi zranić. Dlatego pocieszanie osoby, która jest w żałobie, nie powinno być naszym celem.

A co może nim być?

- Obecność. Ja mówię tylko: "Bardzo mi przykro z powodu twojej straty". Zamiast mówić, staram się być. To zwykle przynosi pewną ulgę. Można po paru dniach od pogrzebu zadzwonić do bliskich zmarłego i zapytać: "Czego ci teraz trzeba?", "Jak dziś mogę ci pomóc?". Może to być sprzątanie, ugotowanie obiadu, zajęcie się dziećmi, wspólny spacer. To daje o wiele więcej, niż słowa, pod warunkiem, że nie narzucamy osobie w żałobie naszych pomysłów, tylko uważnie wsłuchujemy się w jej potrzeby.




Czy zdarzało się panu być świadkiem śmierci?

- Często widywałem umarłych, ale nie umierających. Do dziś nie towarzyszyłem nikomu w odchodzeniu, choć często spotykam aktywnie umierających klientów, którzy przychodzą do mojego zakładu, żeby ustalić szczegóły pogrzebu.

Aktywnie umierających?

- Czyli takich, którzy dowiedzieli się, że ich choroba jest nieuleczalna i zostało im kilka tygodni czy kilka miesięcy życia. Na ogół takie osoby bardzo świadomie przygotowują się do śmierci. Śmierć tragiczna, nagła nie daje takiej możliwości, dlatego uważam, że czas, który dostajemy, choćby nie wiem, jak krótki, warto potraktować jak dar. Można pozamykać swoje sprawy, okazywać bliskim miłość i samemu jej doświadczać. Wybaczać i samemu prosić o wybaczenie. Wreszcie, przygotować rodzinę na swoje odejście.

Jak to zrobić?

- Jest wiele praktycznych sposobów. Na przykład babcia może nauczyć wnuki przygotowywać dania, które szczególnie im smakują. Dzięki temu zawsze, kiedy je ugotują, przypomną sobie o niej. Można też spisać pamiętnik z opowieściami rodzinnymi lub opowiedzieć te historie dzieciom, wnukom. To bardzo ważne, bo ludzie po śmierci nie znikają. Miłość trwa dalej, pamięć cały czas podsuwa nam obrazy bliskich, których fizycznie nie ma. Dlatego dobrze jest mieć w domu miejsce, które będzie przestrzenią do takich spotkań, np. zdjęcie w ramce stojące na ulubionej komodzie mamy. W naszej kulturze często jedynymi fizycznymi miejscami, które "oficjalnie" są przeznaczone do wspominania zmarłych są cmentarze i groby. A przecież miejsce naszych bliskich, także zmarłych, jest przy nas.

Co sądzi pan o głosach, które mówią, że żałoba powinna trwać rok, a później należy się "wziąć w garść", posprzątać rzeczy zmarłego i "żyć dalej"?

- Wiem, skąd się wzięła ta koncepcja, ale się z nią nie zgadzam. Nie można zakładać, że żałoba ma trwać 365 dni, a potem koniec ze smutkiem, tęsknotą. To tak, jakbyśmy wymagali od kogoś, że po roku musi przestać kochać tego, kogo stracił. Ale to tak nie działa, umiera człowiek, nie miłość. Nie sądzę, że ta pustka po śmierci ukochanej osoby znika, ale też nie sądzę, ze musi. Zmarli są obecni w naszym życiu, dlatego powinni mieć w nim miejsce.

- Jeśli mogę zapytać - gdzie umierają Polacy? W domach czy w szpitalach?

Dawniej umierali w domach, dziś raczej w szpitalach lub hospicjach. Ale mamy także hospicja domowe, dzięki którym można odejść w domu będąc pod opieką personelu medycznego. A w USA?

- Tak samo. Większość ludzi umiera w szpitalach.

Jak pan sądzi, jaki ma to wpływ na nasze postrzeganie śmierci?

- Śmierci nie widać, została zamknięta w instytucjach. Skutek jest taki, że nie umiemy już umierać. Wierzymy, że do umierania potrzebni są lekarze, pielęgniarki. A to nieprawda, w wielu przypadkach zapewnić komfort i uśmierzyć ból umierającego można w domu. Zresztą widzę, że coraz więcej osób chce odchodzić w domu, wśród bliskich.

Znałam kilka takich osób, starszych, które chciały ostatnie dni spędzić w domu, ale rodziny się nie zgadzały. Może ze strachu?

- Myślę, że tak. Ludzie boją się nieznanego, a nie wiedzą, jak przebiega proces umierania, co następuje po czym, jak umieranie może wyglądać od strony fizjologicznej. Boją się też samej śmierci, tego, że nie będą wiedzieli, jak mają się zachować. Uważają, że umierający potrzebują przede wszystkim opieki fachowców. Ale to nie tak. Oczywiście uśmierzanie bólu jest konieczne, ale w wielu przypadkach można to z powodzeniem robić w domu, choćby korzystając z opieki pielęgniarki. A umierający potrzebują przede wszystkim czegoś innego - miłości. Obecności bliskich, przekonania, że nie są w tym trudnym momencie sami.

Być może członkowie rodzin łudzą się, że w szpitalu będzie można odwlec nieuchronne w czasie?

- Tak, możliwe. Ale śmierć i tak w końcu nadejdzie.

Dziadek i ojciec przebyli zapewne własną drogę, by pogodzić się ze śmiercią. Jak pańskie zmagania wpłynęły na to, jakim jest pan ojcem?

- Kiedy cierpiałem na depresję i uważałem śmierć za wroga, nie chciałem mieć dzieci. Mimo, że bardzo pragnęła tego moja żona. Nie byłem przekonany, czy byłbym dobrym rodzicem. Poważnie zastanawiałem się nad tym, czy mam prawo powoływać kolejnego człowieka na świat, w którym jest tyle niezrozumiałego dla mnie cierpienia. Jednak kiedy zacząłem inaczej patrzeć na śmierć i swój zawód, poczułem się gotowy do roli ojca. Okazało się jednak, że oboje z żoną jesteśmy niepłodni, dlatego był czas, kiedy myślałem, że nie będę miał dzieci. Na szczęście udało nam się zostać rodzicami adopcyjnymi i początek życia mojego synka był zamknięciem tego "czarnego" etapu. Wyraźnie poczułem, że mimo zła i cierpienia, życie i świat mogą być piękne.

Czy dziś boi się pan śmierci?

- Nie, ale nie jestem na nią gotowy, ponieważ moje dzieci są małe i mnie potrzebują. Kiedy będą już samodzielne, będę mógł odejść bez żalu. Kiedy ten czas nadejdzie, chciałabym pokazać moim dzieciom, jak wygląda śmierć. Uczymy dzieci, jak żyć, przekazujemy etos pracy, a ja jestem głęboko przekonany, że powinniśmy je także nauczyć, jak umierać. To cenna lekcja i jeśli uda mi się ją przekazać dzieciom, uznam moje życie za kompletne. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: żałoba | pogrzeb
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy