Reklama

Najpierw pomyśl, potem udostępniaj

Zalewanie serwisów społecznościowych zdjęciami swoich dzieci doczekało się już oficjalnej nazwy. Oto sharenting. Przyjrzyjmy się bliżej temu zjawisku.

Da się to „odzobaczyć”?

Wszyscy to znamy. Przeglądamy stronę główną Facebooka i łapiemy się za głowę. Ktoś znowu wytapetował kawałek internetu zdjęciami swojej pociechy. Kilkanaście ujęć tego samego malucha w niemal identycznych pozach. Co mamy dalej? O, proszę bardzo, kolejny berbeć: na nocniku, kąpany w wanience albo samodzielnie spożywający posiłek – cała buzia umazana.

Zamiast do rodzinnego albumu takie obrazki trafiają dziś na portale społecznościowe. Dość podobnie wygląda sprawa z wagą i długością ciała dziecka nowo narodzonego. Te informacje tradycyjnie były uwzględniane w dokumentacji medycznej, teraz widnieją także na Facebooku. Stamtąd też dowiadujemy się, które znajome rodziły siłami natury, a które drogą cesarskiego cięcia, bo i tymi informacjami zechciały się podzielić.

Reklama

Do tego dochodzą skany USG, zwane czulej „foteczkami przednarodzinowymi” oraz zdjęcia obnażonych ciążowych brzuchów. Oglądanie tych treści budzi czasami skrępowanie i niesmak, a dzieci tak portretowane, chcąc nie chcąc, zostają mini-celebrytami. Z kolei publikujący często nie widzą problemu - im samym ogląda się to znakomicie.

Zalewanie portali społecznościowych zdjęciami dzieci uchodzi już za swoiste spamowanie. Zjawisko sharentingu (od angielskiego „share”- udostępniać i „parenting” – rodzicielstwo) jest niezdrowe, ale i masowe. Oburzone mamy odpierają ataki, mówiąc, że skoro komuś się to nie podoba, niech nie patrzy. Niektórzy wybierają dość radykalne rozwiązania:

- Usunąłem sporo osób z listy znajomych. Miałem dość oglądania setek zdjęć niemowlaków – swego czasu tłumaczył mi kolega.

Kogo berbecie kłują w oczy?

Trudno o lepszych kronikarzy dnia codziennego, niż rodzice. Bywają wybitnie produktywni w wypełnianiu swoich internetowych profili fotografiami dzieci. Miłość rodzicielska wyziera z każdego kadru. Jednak publikowanie zdjęć bez umiaru, czy zakładanie kont kilkulatkom, to często nieprzemyślane decyzje.

Uzyskanie zgody od niemowlęcia na publiczne pokazanie wizerunku jest niemożliwe. Gdy jednak maluchy podrosną, prawdopodobnie przyjdzie im zmierzyć się ze skutkami internetowego ekshibicjonizmu rodziców. Mają przecież prawo do prywatności, a bliscy zdają się na to nie zważać, dzieląc się intymnymi szczegółami, łącznie z tak prywatnymi momentami z życia młodej rodziny, jak odpieluszanie malców. Naprawdę, bez problemu można znaleźć osoby, które z dumą dokumentują i uwieczniają w internecie trening nocnikowy swoich latorośli. Wydaje się, że niestety, zabrakło im wyobraźni. A co, jeśli zaproponujemy rodzicowi: „Pomyśl, że ktoś uwiecznił cię korzystającego z WC. Chciałbyś, żeby ludzie oglądali twoje zdjęcia?”

Za obiektywem podglądającym maluchy najczęściej skrywa się mama lub tata, ale i profesjonalne sesje noworodkowe biją rekordy popularności. Niektóre z nich zamiast rozczulać, wywołują zażenowanie. Bo nawet zdjęcie z pozoru niewinne, ale opatrzone zawstydzającym podpisem może w niedalekiej przyszłości wywołać katastrofę, nie mówiąc już o ujęciach ośmieszających.

Część internautów zatrwożonych krótkowzrocznością młodych mam i tatusiów, wskazuje na jej konkretne rezultaty. Niefortunne fotografie nie ułatwią dzieciom kariery zawodowej, a przecież nie można wykluczyć, że pociecha zapragnie zostać np. radcą prawnym, politykiem czy pracownikiem naukowym wyższej uczelni. Ale nawet takie apele nie trafiają do pewnej grupy rodziców, którzy głosy rozsądku biorą za smęcenie bezdzietnych singli.

Internet nie zapomina

Czy osesek ucieszy się z lajków? Wątpliwe. Bardziej prawdopodobne jest, że za kilka lat zacznie mu przeszkadzać, że świat, a przynajmniej lokalna społeczność, zobaczyła go w upapranych śpioszkach. Gdy fotografia znajdzie się w odmętach wirtualnej rzeczywistości, będzie tam funkcjonować latami. I żyć własnym życiem. O tym, że jedno zdjęcie może położyć się cieniem na życiorysie najwięcej mogą powiedzieć bohaterowie memów. Termin ważności mema jest niestety długi, a jego ofiary narażone bywają na drwiące komentarze i niechcianą popularność, o którą przecież nie zabiegały.

Co z tego, że się zreflektujemy i w końcu usuniemy nieostrożnie opublikowane zdjęcia? Kto dobrze poszuka, ten znajdzie. Każdy może skopiować udostępnione przez nas materiały, zapisać je i przechowywać na dysku.

Ciężko w to uwierzyć, ale nie brakuje rodziców, którzy się nad tym po prostu nie zastanawiają. W ten sposób produkują internetowe bomby z opóźnionym zapłonem, wszak najstarsze z dzieci, które dotknął sharenting zaczynają już formalną edukację. Rówieśnicy bywają okrutni wobec nielubianych kolegów, a za chwilę otrzymają potężne narzędzie do chłostania. Dlatego należy być świadomym, że można wyrządzić dziecku krzywdę, gdy sportretuje się je w kompromitujący sposób.

Ale zostawmy szkolnych kolegów. Jak będą się czuć sami zainteresowani, gdy natrafią na te archiwalia? Kto by chciał np. oglądać ciążową sesję własnej mamy, albo czytać o jej laktacji? Z tym ostatnim przyjdzie się skonfrontować zwłaszcza dzieciom mam blogujących – osób doświadczonych w swoim macierzyństwie, które zdecydowały się podzielić wiedzą. Wpisy często są ilustrowane zdjęciami ich pociech, w końcu to blogi parentingowe. Dlatego też wytrawne blogerki zalecają pisanie o swoich pociechach w sposób uniemożliwiający identyfikację oraz ograniczenie publikowania ich wizerunku do absolutnego minimum. Wszystkie zdjęcia, zanim pójdą w ruch, powinny przechodzić przez ostry proces selekcji.

Warto zastanowić się, czy konkretny fotos bądź wpis nie przysporzy dziecku trudności na gruncie towarzyskim lub/i zawodowym. I czy nie wprawi go w zakłopotanie. Takie zalecenia powinny sobie wziąć do serca wszystkie mamy, te z internetowymi pamiętnikami i te bez nich.

Ciemna strona sieci

Zdjęcia z rodzinnego urlopu nad morzem i brak ustawień prywatności na społecznościowym koncie rodzica to wyjątkowo niebezpieczne połączenie. Oczywiście, nie tylko plażowe zdjęcia golasków rozpalają wyobraźnię osób o skłonnościach pedofilskich, choć takie fotki to oczywista pożywka dla przestępców, którzy wzbogacają nimi swoje foldery i bazy danych.

Nawet zwyczajne zdjęcia, np. ze spaceru mogą okazać się groźne. Można je wszakże dowolnie poprzerabiać, a także opatrzyć wulgarnym podpisem. Co więcej, internetowi pedofile często używają skradzionych fotografii, by wzbudzać zaufanie kolejnych ofiar. Czujnym należy być cały czas, bo to do nas, rodziców, należy obowiązek ochrony wizerunku dziecka. I nie jest tak, że osoby o niezdrowych zainteresowaniach rekrutują się wyłącznie spośród anonimowych użytkowników sieci. Często złodziejem tożsamości dziecka lub sprawcą przemocy seksualnej okazuje się być np. wieloletni przyjaciel rodziny.

Podsumowując, w pierwszej kolejności zadbajmy o to, by swoje społecznościowe konto skonfigurować tak, by nikt niepowołany nie mógł go oglądać. Nie chodzi o to, by wpadać w paranoję. Większość trzeźwo myślących rodziców filtruje to, co umieszcza w wirtualnej przestrzeni i jest zdania, że wszystko jest dla ludzi, bylebyśmy zachowali umiar. Dwa, trzy sensowne zdjęcia, które nie sprawią, że za parę lat nasze dziecko będzie prześladowane przez klasowych osiłków, wystarczą w zupełności -  tak przekonują zwolennicy podejścia zdroworozsądkowego.

Zdjęcie dziecka to cenna pamiątka, ale opublikowane w sieci wiedzie już własne, pełnowartościowe życie. Czy lepiej więc wstrzymać się z publikacją, aż maluch podrośnie na tyle, by samodzielnie zadecydować? Albo fotografować tylko malutkie paluszki i stópki? A może nie udostępniać niczego, bo bliscy autentycznie zainteresowani naszym dzieckiem zobaczą je na żywo, bądź na zdjęciach podesłanych kanałem prywatnym? Cóż, ilu internautów, tyle opinii. Z naszej strony doradzamy przede wszystkim ostrożność.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy