Reklama

Nowe trendy na porodówkach

Są takie pomysły rodzących, które wprawiają w osłupienie cały oddział położniczy. Do takich należy m.in. zabieranie do domu po porodzie elementów popłodu czy zjadanie własnego łożyska. Na szczęście nie brak też innowacji przyjaznych matce i dziecku - bardzo chwalonych przez doświadczone położne.

Poród lotosowy - na starcie i w kulminacyjnym momencie nie rożni się od tradycyjnego. Rozbieżność uwidacznia się dopiero w tzw. trzeciej fazie, gdy rodzi się łożysko wraz z błonami płodowymi. Podczas zwyczajowego porodu przychodzi czas na przecięcie pępowiny, lotosowe narodziny są zaś uboższe o ten element. Idea zakłada bowiem nieodcinanie pępowiny. Ani zaraz po porodzie, ani w ogóle. Ten narząd, według zwolenników nietypowej metody, ma uschnąć i odpaść bez ingerencji z zewnątrz. Zwykle dzieje się to po 3-7 dniach od narodzin, ale bywa też, że cała procedura przedłuża się do 10 dni. A wszystko po to, by nowo narodzone dziecko czerpało korzyści z takiego przedłużonego kontaktu z łożyskiem i przeżyło odseparowanie możliwie najmniej dotkliwie.

Reklama

Według wyników badań, opóźnione przecięcie pępowiny istotnie niesie za sobą korzyści dla noworodka, ale mowa tu o maksymalnie kilkuminutowej zwłoce. Taka strategia sprawi, że maluch zostanie dodatkowo wyposażony w krew, co według naukowców cytowanych przez Bmj.com chroni przed niedoborami żelaza, a w konsekwencji przed anemią. Pępowina powinna zostać zaciśnięta niedługo po tym, gdy przestanie tętnić, wówczas już można ją bez przeszkód przecinać. Owszem, jest nieodzowna podczas życia płodowego, ale po drugiej stronie brzucha okazuje się być narządem z wyjątkowo krótkim terminem ważności. Noworodkowi potrzebna jest bliskość matki, a nie martwa tkanka. Przetrzymane w domu łożysko wraz z pępowiną stają się bowiem po prostu martwymi tkankami, a w takich okolicznościach łatwo o zakażenie. Z tego względu, a także z braku udokumentowanych korzyści zdrowotnych dla, malca lekarze i położne w większości są zdecydowanie nieprzychylni tej idei.

Placentofagia - czyli zjadanie łożyska. Praktyka ta ma zapewnić młodej mamie szereg korzyści zdrowotnych, m.in. bardziej wydajną laktację, szybszy powrót do formy, lepsze samopoczucie, a także odporność. Wszystko dzięki hormonom i substancjom odżywczym obecnym w tym narządzie płodowym.

Matki podążające za niepokojącą modą na ogół nie spożywają świeżego łożyska, tylko łykają wykonane zeń tabletki. Taka obróbka nie sprawia, że czynność staje się bezpieczna czy zasadna. W ubiegłym roku amerykański Departament Zdrowia zaalarmował opinię publiczną po tym, jak jedna z kobiet zażywających nietypowe kapsułki doznała zakażenia krwi. Zdarzają się też osoby, które po porodzie zabierają wspomniany organ do domu, aby go... ugotować i zjeść.

Jednak doniesienia z badań nie pozostawiają złudzeń. Nie potwierdzono, aby zjadanie łożyska przez człowieka miało jakiekolwiek wymierne korzyści. Takie zachowanie może mieć uzasadnienie w świecie zwierząt, ale ludziom mogłoby wręcz zaszkodzić. Doktor Alex Farr, ginekolog z Uniwersytetu Medycznego w Wiedniu, cytowany przez Independent.co.uk stawia sprawę jasno, nazywając łożysko produktem odpadowym (z medycznego punktu widzenia).

Taniec porodowy - gdyby rodząca kobieta nękana obezwładniająco bolesnymi skurczami usłyszała, że ma zacząć tańczyć, prawdopodobnie uznałaby tę propozycję za nieśmieszny żart. Mimo to, jak pokazuje praktyka położnicza, wykonywanie tzw. tańca porodowego ma swoje uzasadnienie.

Taniec porodowy należy do pozycji porodowych stojących, zaliczanych w poczet ułożeń wertykalnych, przyjmowanych zwłaszcza w pierwszej fazie porodu, czyli podczas rozwierania się szyjki macicy. Ale nie tylko. Kołysanie biodrami uśmierza ból i sprawia, że skurcze stają się bardziej efektywne, napięte mięśnie rozluźniają się, a cała akcja nieco przyspiesza. Nic więc dziwnego, że doświadczone położne zachęcają kobiety do tej szczególnej aktywności. Wykonywanie kołyszących ruchów uzasadnione jest także w trakcie skurczu i to w każdej pozycji spionizowanej - wliczając w to kuczną, kolankowo - łokciową, klęczącą i in. Ułatwiają one dziecku zsuwanie się ku dołowi oraz, w drugiej fazie porodu, wpasowywanie się w przestrzeń kanału rodnego i przeciskanie się przezeń.

Co prawda, taniec porodowy nie przypomina układów z dyskotekowego parkietu, ale nie ma przeciwwskazań, by był wykonywany do dowolnie wybranej muzyki. Część rodzących woli jednak tańczyć do rytmu dyktowanego przez własny oddech. Niektóre panie robią to wykorzystując nauki wyniesione ze szkoły rodzenia, część korzysta z propozycji położnej, inne natomiast działają zupełnie spontanicznie - bowiem o ile personel medyczny nie ingeruje nadmiernie w przebieg porodu i nie burzy klimatu intymności, udziałem rodzących stają się różnego rodzaju żywiołowe reakcje.

Jak wygląda taniec porodowy w praktyce? Nie ma żadnych sztywnych reguł. Najczęściej tańczy się go w parze - kobieta opiera się o ramiona partnera, np. obejmując go za szyję, i lekko pochyla się do przodu. To ona dyktuje rytm, za którym podąża jej towarzysz. Wartością dodaną jest kontakt fizyczny wzmacniający poczucie bezpieczeństwa. Osoba towarzysząca niekiedy wykonuje masaż rodzącej, przytula ją, lub po prostu, stanowi dlań solidne oparcie, dosłownie i w przenośni. Tańczyć można też solo - np. opierając się o drabinkę. Taki rodzaj ruchu korzystnie wpłynie na postęp porodu, jeśli jednak nie czujemy się na siłach by stać, wykorzystujmy inne sposoby. Siedząc na piłce również można efektywnie kręcić biodrami wspomagając tym samym wstawianie się główki dziecka w kanał rodny. Warto próbować różnych pozycji i dynamicznie je zmieniać, wraz z postępem porodu oraz według potrzeb.

Baby seeding - Poród siłami natury, przebiegający w sposób fizjologiczny, czyli niepowikłany, niesie za sobą wiele korzyści dla dziecka. Do tych być może mniej oczywistych należy fakt, że maluch przeciskając się przez kanał rodny w II fazie porodu styka się z dużą ilością obecnych w nim dobroczynnych bakterii. Dzięki temu jego organizm otrzymuje naturalny i wyjątkowy prezent na start - korzystną florę bakteryjną. Noworodki, które przyszły na świat drogą cesarskiego cięcia pozbawione są takiego biologicznego wsparcia. Niektórzy upatrują w tym przyczynę ich problemów zdrowotnych i obniżonej odporności, łączonych z porodem-operacją.

Z pomocą ma przyjść praktyka zwana baby seeding. Polega ona na przetarciu skóry dziecka gazikiem nasączonym wydzieliną z pochwy matki. Tampon ten umieszcza się we wnętrzu ciała pacjentki przed wykonaniem cięcia, na tyle wcześnie, by odpowiednio nasiąknął wspomnianym płynem ciała. Noworodka pokrywa się tą swoistą warstwą ochronną tuż po wyjęciu go z matczynej macicy, maksymalnie po upływie dwóch minut, by zbliżyć się do warunków porodu naturalnego i zabezpieczyć dziecko przed zderzeniem się ze szpitalnymi bakteriami. Wszystko jest tym bardziej kontrowersyjne, ponieważ podczas seedingu przeciera się nie tylko ciałko malca, ale też jego twarz i usta.

Pomysł kolonizowania nowo narodzonych pożytecznymi bakteriami został bardzo dobrze przyjęty przez ciężarne w Australii, Wielkiej Brytanii oraz w Stanach Zjednoczonych, gdzie zdobywa coraz większą popularność. Jednak lekarze studzą entuzjazm położnic tłumacząc, że jak dotąd brak przekonujących dowodów na skuteczność baby seedingu. Ponadto, jak podaje serwis Bmj.com, taka praktyka może okazać się niebezpieczna.

Jeśli poważne infekcje i zakażenia pochwy stanowią wskazanie do wykonania cesarskiego cięcia, przeprowadzenie seedingu byłoby wręcz szkodliwe. Choć z drugiej strony, pacjentka, u której zdiagnozowano np. chlamydię czy wykryto obecność bakterii paciorkowca, nie dostanie zgody na tego typu czynności, a mało prawdopodobne, by samowolnie kolonizowała noworodka tuż po zakończonym cesarskim cięciu.

Część matek, u których cesarskie cięcie jest zaplanowane, decyduje się na omawianą praktykę, by ustrzec dziecko m.in przed astmą, alergiami i usprawnić działanie jego układu odpornościowego. A także po to, by maluch miał swoistą namiastkę porodu siłami natury. Jednak doświadczenie wielu rodziców pokazuje, że dzieci które przyszły na świat dzięki "cesarce" niekoniecznie mają niższą odporność, niekiedy chowają się zdrowiej, niż ich bracia i siostry rodzeni sposobem naturalnym. I choć są dowody na to, że cesarskie noworodki w późniejszym życiu nieco częściej chorują, trudno mówić o żelaznej regule. Czy więc warto narażać dziecko na ewentualne zagrożenia w imię bardzo niepewnych korzyści?

Trend seedingu nie opanował jeszcze polskich oddziałów położniczych, a lekarze odnoszą się do niego z dużą rezerwą. Czas pokaże, czy budząca wiele emocji praktyka zyska aprobatę Polek.



INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama