Reklama

Trochę pomarszczony w środku

- Tyle już za mną - mówi Rafał Królikowski w wywiadzie dla "Show" i zdradza, do czego przydają mu się zmarszczki.

Czy pan zawarł pakt z diabłem? Od debiutu w "Pierścionku z orłem w koronie" Andrzeja Wajdy w 1992 roku prawie się pan nie zmienił. A ma na karku już pięćdziesiątkę...

Rafał Królikowski: - Dziękuję (śmiech). Ja oczywiście myślę dokładnie odwrotnie, ale wiadomo - najbardziej surowi najczęściej jesteśmy dla siebie samych. Na pewno bycie w formie to zasługa genów i mojego zawodu. Aktorstwo wiąże się z dużą aktywnością, i fizyczną, i intelektualną. Człowiek stale się czegoś uczy, wciąż musi być w tzw. ruchu, jest w tym jakaś młodzieńczość. Moment, kiedy przestajemy szukać, ryzykować, jest końcem aktorstwa.

Młody wygląd pomaga w pracy aktora?

- Czasem pomaga, ale bywa też, że przeszkadza. To zależy od czasu, od sytuacji, od okoliczności. Kiedyś panowało przekonanie, że aktor musi się dorobić swojej twarzy. Gdy jest pomarszczony, kiedy widać jego przeżycia, wtedy jest interesujący. A kiedy jest gładki, jakby wiecznie młody, staje się dla reżysera, dla producentów, trudny. To jest wyzwanie dla twórców, żeby kogoś z takimi warunkami ciekawie obsadzić. Choć teraz to się zmienia, są inne potrzeby.

Jeśli to prawda, że zmarszczki robią się ze zgryzoty, to pan musi być wyjątkowo szczęśliwym człowiekiem!

 -  Albo może marszczę się wewnętrznie. Tak jak Dorian Gray, który na zewnątrz był piękny i gładki, a na ukrytym portrecie jego twarz była wręcz przerażająco pomarszczona.

W każdym razie żadne operacje plastyczne,ani zastrzyki z botoksu panu nie grożą.

 - Myślę, że nie.

27 grudnia skończył pan 50 lat. To już chyba najwyższy czas na jakiś bilans?

 - To by mogło być bolesne.

Dlaczego?

 - Bo już tyle za mną. To oczywiste, że kolejne 50 lat nie będzie tak intensywne, kolorowe i tak energetyczne, jak to pierwsze. Dlatego uważam, że trzeba patrzeć w przód - nie tracąc świadomości tego, co się przeżyło. Pozytywne jest w takim przełomowym momencie to, że do wielu rzeczy można nabrać dystansu, bo sporo się przeżyło, rozumie się mechanizmy i prawa, którymi rządzi się świat.

Bije od pana spokój. W okolicy czterdziestki był pan chyba bardziej szalony. Wtedy, po 15 latach pracy, rzucił pan etat w Teatrze Powszechnym. Potrzebował pan zmiany i to konkretnej. To był właściwy krok? Nie żałuje pan tych ostatnich dziesięciu lat?

 - W żadnym stopniu. Przeżyłem 15 lat we wspaniałym teatrze z tradycjami. Miałem starszych kolegów, słuchałem ich opowieści, jak to bywało dawniej. Teatr był wtedy jednym z nielicznych miejsc, gdzie pozwalano sobie na chwile wolności - w taki zawoalowany sposób. Nie było internetu, telewizja też nie taka jak dziś, a w teatrze można się było spotkać z żywym człowiekiem. Z widzem siedzącym obok.

Przecież ludzie nadal przychodzą do teatru.


 - Ale rzeczywistość teatralna się zmieniła. Teraz jest inaczej. Ludzie przychodzą jakby zmęczeni, żyją w olbrzymim pędzie. I nie mają chyba siły na podejmowanie trudnych tematów, szukanie ważnych odpowiedzi. Często chcą czegoś szybkiego i łatwego.

Wróćmy do tamtej rewolucji. Nie było panu szkoda tego wszystkiego rzucać?

 - Oczywiście, że było mi szkoda. Ale wiedziałem, że muszę coś zmienić, bo zaczynam się kręcić w kółko, bo się powtarzam, trwam w stagnacji, nie rozwijam się, a wręcz cofam. A potrzebowałem zrobić krok do przodu, coś uruchomić. Szukałem nowych wyzwań.

Pojawiły się?

 - Tak i dlatego tych dziesięciu lat na pewno nie żałuję, aczkolwiek muszę podkreślić, że nie było łatwo. Sprawy nie zawsze tak pomyślnie się układają, jak by się chciało. Gdy się jest na tak zwanym wolnym rynku, trzeba o wszystko samemu zabiegać. Czeka się na propozycje, a gdy nie przychodzą, człowiek zaczyna się denerwować. Jednak gdybym jeszcze raz miał wybierać, podjąłbym dokładnie taką samą decyzję. Jeśli zostałbym wtedy na etacie, miałbym pewnie jeszcze więcej rozterek, zgryzot i żałowałbym, że nie zaryzykowałem.

Jako aktor sporo pan osiągnął. Ma panna koncie nagrody im. Woszczerowicza, Cybulskiego, Warszawskiego, występował pan w sztukach Szekspira i filmach Wajdy... Teraz gra pan w serialu. Nie ma pan czasem wrażenia, że te przysłowiowe 5 minut, ma już pan za sobą?

 - A skąd! Udział w serialu to pewnego rodzaju znak czasu. Na całym świecie powstaje wiele wspaniałych produkcji, które jakością przewyższają nawet filmy fabularne. To światowy trend. Doskonałe, amerykańskie seriale ludzie oglądają całymi seriami, za jednym posiedzeniem. Na te dzieła przeznacza się ogromne budżety, pracują nad nimi wielcy reżyserzy, a grają w nich wspaniali aktorzy. Sam z przyjemnością śledzę losy bohaterów "Gry o tron", "The Walking Dead", czy "Westworld"z wyśmienitą rolą Anthony’ego Hopkinsa.

Ale wydaje się, że to jest jednak trochę inne aktorstwo,bardziej powierzchowne,szybkie.


 - Nie zgadzam się. To zależy od indywidualnego podejścia aktora. Może grę traktować powierzchownie - oczywiście. Ale może poszukać jakiejś głębi swojej postaci, żeby w mniej oczywisty sposób ją zagrać.

Jakub Zeit z "Drugiej szansy" jest chyba właśnie taką postacią nieoczywistą.


- Nieoczywistą, niejednoznaczną. Czasem może nawet karykaturalną, ale jednak prawdziwą i wyrazistą. Tacy ludzie naprawdę istnieją w show-biznesie. Są pogubieni, bo położyli akcent na sprawy płaskie, puste i niewartościowe. No, ale takie były ich wybory! Bywa, że zawodzą się na nich i przeżywają z tego powodu dramaty. Jak Jakub Zeit.

Jak się pan czuje w jego skórze? Czy ciężko jest grać kogoś tak różnego od siebie?

 - Czasem mnie on przeraża, czasem bawi, czasem wzbudza moją pogardę, a czasem mnie wzrusza. Wypełniam tę postać najciekawiej, jak tylko mogę. Zagranie tzw. czarnego charakteru, kiedy się zwykle gra role pozytywne, czy amantów, jest dla aktora rodzajem oddechu. Szansą na pokazanie szerszego wachlarza emocji. Bo taki ktoś nigdy nie jest do końca zły, zawsze ma jakieś pozytywne strony. Warto pokazywać tę walkę dobra ze złem.

Reklama

Chciałby pan dostać od życia drugą szansę? Przydałaby się panu? 

 - Myślę, że każdemu by się przydała. Ludzie są tylko ludźmi, popełniają błędy. Każdy czasem chciałby coś powtórzyć, wybrać inne rozwiązanie. I gdy taka szansa się pojawia, warto z niej skorzystać. Ale nie wykorzysta jej ten, kto nie wyciągnął wniosków ze swoich potknięć. A jeśli chodzi o mnie, nigdy nie skreślam człowieka od razu, gdy tylko mnie zawiedzie. Daję tę drugą szansę. Ale już z trzecią czy czwartą... miałbym kłopot. Za niektóre błędy czasem trzeba zapłacić wyższą cenę, żeby się czegoś nauczyć.

Role się zmieniają, praca raz jest, raz jej niema. A co jest w pana życiu stałego?


 - Na pewno rodzina. Jestem mężem jednej kobiety ponad 20 lat, mamy dwoje dzieci, i uważam się pod tym względem za szczęściarza.

Jak wam się to udaje? Ma pan jakąś receptę na udany związek?

 -  Trzeba po prostu się starać, żeby było dobrze. Pielęgnować to uczucie, walczyć o nie, wspierać się w trudnych momentach. Może to zabrzmi banalnie, ale przyda się też odrobina zaufania, tolerancji i cierpliwości. I tyle.

Jaką ma pan relację z synami? Są już u progu dorosłości - Piotr ma 18 lat, a Michał 14. Pójdą w ślady ojca?

 - Tego nie wiem, ale raczej bym nie chciał, żeby tak się stało. Aktorstwo to nie jest łatwa droga, a w dzisiejszych czasach chyba coraz trudniejsza. Trzeba włożyć wiele wysiłku, ale też mieć sporo szczęścia, żeby wytrwać w tym zawodzie i jeszcze czerpać z niego satysfakcję.

Ma pan jakieś plany, postanowienia, marzenia do zrealizowania w 2017 roku? 

 - Postanowień nie robię, staram się skupiać na tym, co ważne w danej chwili. Jeśli chodzi o marzenia, to oczywiście jest parę, ale nic nie zdradzę, żeby nie zapeszyć! Natomiast mam sporo planów na najbliższą przyszłość. Głównie praca - gram spektakle w warszawskich teatrach. W Teatrze Dramatycznym na Scenie na Woli gram Junga w "Niebezpiecznej przygodzie", można mnie też zobaczyć w spektaklu "Polityka" w Teatrze 6.piętro, w Teatrze Kamienica. No i jeszcze dochodzi do tego serial. Zatem - pracy trochę jest i na tym się na razie skupiam.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy