Reklama

Milioner na ulicy

Niemal z dnia na dzień mój los się odmienił i z apartamentowca trafiłem do noclegowni…

Przez kilkanaście lat byłem właścicielem dobrze prosperującego zakładu jubilerskiego w Gdyni. Kiedy koledzy po szkole podstawowej szli do techników, a koleżanki do liceów, ojciec skierował mnie na naukę do najlepszego w mieście jubilera.

- Zdobądź konkretny fach, żebyśmy cię nie musieli przez całe życie utrzymywać - mawiał często, gdy nieśmiało próbowałem go przekonywać, żeby pozwolił mi pójść do liceum lub technikum.

- Jak będziesz chciał się uczyć, to zawsze zdążysz, ale już za swoje pieniądze - stwierdzał ojciec, zamykając rozmowę na temat mojej edukacji. Z czasem zawód, do którego mnie przymuszono, stał się moją prawdziwą pasją. Egzamin czeladniczy, a później mistrzowski zdałem z najwyższymi ocenami zarówno z teorii, jak i z praktyki. Pierwsze duże pieniądze zarobiłem, pracując w zakładzie kolegi mojego ojca, robiąc pierścionki, kolczyki i naszyjniki na zamówienie.

Reklama

Za komplet kolczyków dla pewnej Niemki dostałem równowartość czterech miesięcznych pensji górnika. Płatne oczywiście w markach zachodnich. Za naszyjnik i pierścionek z białego złota, które zrobiłem dla pewnej kanadyjskiej żydówki, mogłem sobie kupić pół dużego fiata. Ludzie przekazywali sobie informacje o mnie z ust do ust, miałem więc coraz więcej zleceń z zagranicy. Pracowałem w platynie i białym złocie, a więc metalach, o których obróbce nikt w Polsce nie mógł nawet marzyć.

U nas królowało wtedy rosyjskie "czerwone złoto" i rubiny. Minusem tej pracy był fakt, że częścią otrzymanych pieniędzy musiałem się dzielić z właścicielem firmy. W końcu pracowałem w jego zakładzie i korzystałem z jego sprzętu. Haracz, jaki za to płaciłem, był jednak zdecydowanie zbyt wysoki. Od początku wiedziałem, że chcę otworzyć własny zakład i na ten cel odkładałem zarobione pieniądze. Przez długi czas nie miałem nawet samochodu. W końcu otworzyłem swój sklep i warsztat w samym centrum Gdyni. Oprócz pracy, cały czas się dokształcałem, kończąc kolejne kursy i szkolenia zawodowe.

Zdobyłem certyfikat z zakresu wyceny diamentów oraz uprawnienia biegłego sądowego. Powodziło mi się bardzo dobrze. Gdynia to typowe miasto portowe. Marynarze od zawsze przywozili biżuterię i drogocenne kamienie z najdalszych zakątków świata. Wiele z tych rzeczy pochodziło z tzw. marynarskiego przemytu. Biznes kwitł więc w najlepsze, bo każdy wilk morski po powrocie do kraju sprzedawał to, co udało mu się zdobyć, w nadziei, że dorobi się majątku. Z Afryki i Dalekiego Wschodu docierały do Trójmiasta szmaragdy, opale, nefryty, korale, a nawet diamenty, wszystko to było przedmiotem obrotu. Rozliczaliśmy się w dolarach, bo to od zawsze była waluta nie do końca legalnego biznesu. Jubilerstwo pasjonowało mnie coraz bardziej.

Zacząłem kolekcjonować starą biżuterię. Od spadkobierców bogatych dziadków i babć kupowałem prawdziwe jubilerskie dzieła sztuki. Często za ułamek ich prawdziwej wartości. Cóż, młodzi ludzie za pieniądze uzyskane ze sprzedaży babcinego naszyjnika i bransolety mogli kupić sobie nowe meble i telewizor. Kolekcjonerstwo traktowałem jak hobby, ale także inspirację do własnej pracy. Zmiana ustroju pod koniec lat 80. zastała mnie w dobrym zdrowiu i bardzo dobrej kondycji finansowej. Dzięki otwarciu granic zacząłem jeździć na aukcje wyrobów jubilerskich do Berlina. Później do światowej stolicy obróbki diamentów - Amsterdamu i dalej do Rzymu, Madrytu i Genewy.

Coraz bardziej odczuwałem dyskomfort z powodu nieznajomości języka. Zacząłem brać prywatne lekcje angielskiego i francuskiego. Po roku intensywnej nauki oraz praktyki, którą miałem podczas zagranicznych podróży, całkiem nieźle rozmawiałem zarówno po angielsku, jak i po francusku.

W międzyczasie ożeniłem się z piękną kobietą. Układało nam się świetnie, żona nie pracowała, dzieci nie planowaliśmy, nasza sytuacja materialna była bardzo dobra. Kupiliśmy czteropokojowe mieszkanie na strzeżonym osiedlu, każde z nas miało luksusowy samochód. W banku gromadziliśmy spore oszczędności, słowem idylla.

Niestety, wszystko zmieniło się w ciągu jednego dnia. Przechodząc przez ulicę, potknąłem się i coś mi strzyknęło w kręgosłupie. Karetka odwiozła mnie do szpitala. Okazało się, że wypadł mi dysk i konieczna jest natychmiastowa operacja. Po zabiegu musiałem przez kilka tygodni pozostać w szpitalu, potem czekała mnie kilkumiesięczna rehabilitacja. Żona codziennie mnie odwiedzała, przynosiła domowe obiady, owoce. Jednak ciągle miałem wrażenie, że siedząc przy moim łóżku, gdzieś się spieszy.

Kiedy zapytałem o to wprost, odpowiedziała, że tylko mi się wydaje, a jej nerwowość wynika z troski o moje zdrowie. Za to kiedy wyszedłem ze szpitala, okazało się, że nie mam nic. Podczas mojej nieobecności żona przy pomocy swoich adwokatów wszystko sprzedała. Sporządzili jakieś fikcyjne umowy darowizny, zrzeczenia się mojej części majątku na rzecz żony i członków jej rodziny. Powstały umowy, których nigdy nie podpisywałem, jednak mój podpis, oczywiście podrobiony, na nich widniał. Sprzedała dosłownie wszystko: mieszkanie, samochody, warsztat, kolekcje biżuterii i wyjechała za granicę. Gdzie? Do kogo? Na te pytania nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Jej rodzina, albo rzeczywiście nic nie wiedziała, albo wszystko przede mną ukrywała.

Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, jak bardzo byłem naiwny. Przed ślubem nie zrobiłem żadnych zastrzeżeń w sprawie majątku. Nie spisałem intercyzy. Uwierzyłem w miłość. Ja, który wielokrotnie na własne oczy widziałem ludzi nabranych przez cwaniaków sprzedających tombak za cenę złota. Nie miałem się gdzie podziać. Po kilku dniach pomieszkiwania u kolegi poszedłem do noclegowni dla bezdomnych.

Przez pierwsze kilka dni byłem w szoku. Potem zorientowałem się, że takie miejsca to nie tylko przechowalnia dla różnego typu szumowin i nierobów, ale także czasem jedyna przystań dla tych, którym życie nie szczędziło bólu. Są tu ludzie z wyższym wykształceniem, osoby, które zajmowały eksponowane stanowiska i coś im po prostu nie wyszło. Często przyczyną znalezienia się w schronisku był alkohol, ale wiele z tych osób zostało wyrzuconych z domu przez najbliższych, tak jak ja. W ośrodku cały swój skromny dobytek trzymam w walizce pod łóżkiem.

Staram się nie mówić, kim jestem, a raczej kim byłem. Żyję jak większość ludzi tutaj, ze zbierania złomu. Czasami ktoś potrzebuje robotników do prostych prac na budowie, to się zgłaszam, żeby zarobić parę groszy. Po takiej pracy widzę, jak niszczą mi się ręce. Dłonie, które kiedyś potrafiły wyrabiać prawdziwe cuda, coraz bardziej sztywnieją. Palce stają się coraz mniej sprawne. Ostatnio za zarobione pieniądze kupiłem w ciuchbudzie garnitur, z myślą o szukaniu lepszej pracy i rozpoczęciu procesów sądowych z rodziną żony o odzyskanie swojego majątku.

Kilka razy byłem u adwokatów, którzy udzielają bezpłatnych porad prawnych. Wysłuchali mnie, coś tam doradzili, ale zawsze zaznaczali, że mogą się zająć sprawą konkretnie po zapłaceniu przynajmniej części honorarium. Garnitur z ciuchbudy bardzo mi się przydał. Byłem na rozmowie kwalifikacyjnej w sprawie pracy w małym sklepie jubilerskim. W pewnym momencie rozmawiający ze mną mężczyzna zapytał:

- Przepraszam, czy pan nie jest przypadkiem tym... - zawiesił niepewnie głos.

- Nie jestem - przerwałem opryskliwie.

- Rozumiem, musiałem się pomylić. Proszę czekać na wiadomość od nas. Na pewno za kilka dni się odezwiemy - powiedział na zakończenie.

- To może ja lepiej sam przyjdę, trudno mnie zastać, a telefon komórkowy właśnie mi ukradli - próbowałem wybrnąć z wyraźnie niezręcznej dla nas obu sytuacji.

- Dobrze, proszę przyjść - powiedział. Nie wiem, czy facet mnie poznał. Ale wygląda na to, że mam szansę na pracę. Wszystko zaczyna się jakby od początku. Dziś wiem o życiu więcej niż kiedykolwiek. Przez wiele lat znałem je tylko od tej błyszczącej złotem strony. Teraz przez pobyt w noclegowni poznałem także jego drugą, ciemniejszą twarz. Coraz częściej przypominam sobie przypowieść o mitycznym królu Midasie, który cokolwiek dotknął, zamieniał w złoto. W moim przypadku ta przypowieść już raz się sprawdziła, czy uda się po raz drugi?

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: milioner | bezdomny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy