Reklama

Szkoła boi się inności?

"Pewnego dnia jechałyśmy razem, rozmawiamy o czymś, mała stała, bo ludzie nie kwapili się, żeby ustąpić miejsca dziecku niepełnosprawnemu - zdrowe może usiąść, niepełnosprawne niech stoi. Pamiętam panią, która wpatrywała się w naszą dziewczynkę jak sroka w gnat. Mama nie wiedziała, co ma zrobić, odwróciłam się do tej pani i pokazałam jej język" - wspomina pedagog specjalny, Katarzyna Kubanek w rozmowie opublikowanej w nowo wydanej książce "Belfrzy".

Poniżej przedstawiamy

fragment wywiadu: 

Dorota Kowalska: Nurtuje mnie jedno pytanie: dlaczego dzieci niepełnosprawne?

Katarzyna Kubanek: Już w siódmej klasie szkoły podstawowej wiedziałam - a rzadko się zdarza, żeby dzieci w tym wieku wiedziały, co będą chciały robić w życiu - że chcę pracować z dziećmi. Czy z niepełnosprawnymi? Nie, wtedy o tym nie myślałam, ale w mojej szkole była klasa z dziećmi z niedosłuchem, więc miałam z takimi dzieciakami kontakt. Poza tym czasami spacerowałam po parku w pobliżu naszego domu, przychodzili tam rodzice z dziećmi na wózkach.

Reklama

- Nie czarujmy się, w latach osiemdziesiątych nie było tych dzieci widać, rodzice dość sporadycznie wychodzili z nimi z domów, bo większość wstydziła się ich niepełnosprawności.

Skąd więc wybór takiej właśnie pracy?

- Nie wiem, zawsze ciągnęło mnie do dzieciaków, do takich małych szkrabów, które nie wiedzą, co się wokół nich dzieje. One czekają na kogoś, kto im ten świat pokaże, wytłumaczy - to rola nie tylko rodziców, także nauczycieli. I chyba to mnie w tej pracy najbardziej fascynowało. Poza tym mam dwóch młodszych braci, trochę im matkowałam, jeśli była taka potrzeba, zajmowałam się nimi, może dlatego (śmiech).

Wracając do pani spacerów w parku, było pani żal tych niepełnosprawnych dzieci?

- Nie, nigdy nie było mi ich żal. Zawsze traktowałam je jak normalne dzieciaki, które mają jakąś dysfunkcję. Do tej pory tak jest. Po szkole podstawowej zdawałam do liceum pedagogicznego. Potem zrobiłam studia pedagogiczne i zaczęłam szukać pracy. Poszłam także do ośrodka dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną, mieli tam wolny etat.

- Zaczęłam swoją pracę od dzieci z głęboką niepełnosprawnością intelektualną, czyli tak naprawdę tych najciężej doświadczonych. Spodobało mi się - nauczyłam się, że to nie są dzieci niepełnosprawne, tylko po prostu dzieci. Że trzeba je traktować tak samo jak zdrowe, powiedziałabym nawet, że trzeba im stawiać poprzeczkę wyżej, żeby mogły chociażby w niewielki sposób dogonić swoich rówieśników. Więc tak to się zaczęło: najpierw praca z dzieciakami z głęboką niepełnosprawnością, potem poznałam dzieciaki z lekką, umiarkowaną i znaczną niepełnosprawnością, wreszcie z autyzmem.

Jakie to są dzieci? Czym się różnią od tak zwanych dzieci normalnych?

- Mają w sobie więcej empatii . Ktoś by powiedział, że to bzdura, ale tak właśnie jest. Te dzieci potrafią okazać wdzięczność jednym gestem, spojrzeniem. Wszystkim nam jest ich żal, ale one nie potrzebują litości, tylko tego, żeby ktoś się nimi zainteresował, zwrócił na nie uwagę, porozmawiał, traktował tak samo jak dzieci pełnosprawne. Uczyłam kiedyś chłopca, Łukasza, dzisiaj to już dorosły mężczyzna. To były początki mojej pracy i to Łukasz uświadomił mi pewne rzeczy. Raz powiedziałam mu, że chciałabym mieć takiego fajnego dzieciaka jak on. A on spojrzał na mnie i powiedział: "Tylko żeby nie był niepełnosprawny". Łukasza wszyscy naokoło traktowali jak osobę niepełnosprawną, on tego nie chciał, chciał być traktowany jak normalne, zdrowe dziecko, tyle tylko, że jeżdżące na wózku.

Czy jakieś historie pani uczniów szczególnie zapadły pani w pamięć?

- Pamiętam moją Paulinkę. Dziewczyna była z  domu dziecka, razem z siostrą trafiły do naszego ośrodka. Małe, rude, dające ogrom radości. Historia Paulinki jest bardzo smutna. Jej siostra miała lekką niepełnosprawność, ale była traktowana jak dziecko. Natomiast Paulinka została odrzucona przez ojca, u niej niepełnosprawność intelektualna była głębszego stopnia, miała krótszą nóżkę, delikatne porażenie mózgowe, była tak zwanym brzydkim dzieckiem. Ale cudownym. Ogromnie odczuła to odrzucenie. Mogła biegać cały dzień wokół krzesła, na którym siedział jej ojciec, żeby ten zwrócił na nią uwagę. Nie zwrócił. Córka po prostu dla niego nie istniała. Kiedy przyszła do naszego ośrodka, trafiła do mojej klasy. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak okrutnie była traktowana. Ta mała od razu zdobywała serca wszystkich. Paulinka potrafiła okazać tyle miłości, wdzięczności za to, że ktoś zwrócił na nią uwagę, wziął na kolana, przytulił - to było niesamowite, bo sama tej miłości od bliskich nigdy nie doznała. Wszyscy to odczuli, nie tylko ja, ale terapeuci, którzy z nią współpracowali, wychowawcy w internacie. Była u nas bardzo długo. Kiedy odchodziła od nas do domu pomocy społecznej, bo niestety nie wróciła do domu rodzinnego, my płakaliśmy i płakała ona. Doskonale ją zapamiętałam.

- Mieliśmy też ucznia, jest już dorosły, kawał łobuziaka. Kiedyś na korytarzu dość ostro zwróciłam mu uwagę, bo bardzo brzydko odezwał się do innego nauczyciela. Powiedziałam: "Widzisz, czasami też na ciebie nakrzyczę", a on spojrzał na mnie: "Ale pani może". Najlepsze jest to, że ja tego chłopca nigdy nie uczyłam. Kilka lat później stałam na przystanku autobusowym, a ten dorosły już mężczyzna wychodził ze sklepu monopolowego z  dwoma piwami w ręku. Sklep był dokładnie naprzeciwko przystanku. Zauważył mnie, natychmiast obie ręce schował za plecami i mruknął: "O kurde, pani!". Dwudziestoparolatek. To są historie, których się nie zapomina.

- Od kilku lat pracuję z dzieciakami z autyzmem, z małym kontaktem, ale gdy przyjdą po latach ciężkiej pracy, popatrzą na mnie, przytulą się, wtedy czuję, że jestem ich, że to, co robię, ma sens.

Z takimi dziećmi pracuje się jednak trochę inaczej?

- To zupełnie inny charakter pracy, to jest praca, która wymaga od nauczyciela bardzo dużej samodyscypliny, bardzo dużej empatii i zrozumienia. Innego zrozumienia niż przy dzieciakach pełnosprawnych, bo jednak od dzieci pełnosprawnych można dużo więcej wymagać.

Ale powiedziała pani przed chwilą, że tym niepełnosprawnym dzieciakom wyżej stawia się poprzeczkę.

- Zdecydowanie wyżej! Dziecko neurotypowe w  wieku trzech, czterech lat potrafi sobie samo zapiąć guziki, ubrać się bez pomocy rodziców (nieważne, że założy prawy but na lewą nogę), samo może pójść do kuchni i wziąć sobie butelkę z sokiem - oceniam to, obserwując swoje, że tak powiem, prywatne dzieciaki. W przypadku maluchów z niepełnosprawnością wszystkiego trzeba dziecko nauczyć. Czasami rodzice przyprowadzają dzieci w wieku siedmiu, ośmiu lat, które wciąż noszą pampersy, bo matka z ojcem traktują je jak maluchy i do tego niepełnosprawne.

- To my uświadamiamy opiekunom, że nie mogą w taki sposób do nich podchodzić. To są normalne dzieci, tylko mają jakieś deficyty rozwojowe. I tak naprawdę zadaniem naszym i rodziców jest zrobienie wszystkiego, aby te dzieci były kiedyś samodzielne. Dlatego musimy im stawiać poprzeczkę bardzo wysoko, bo społecznie w stosunku do ich zdrowych rówieśników są opóźnione o kilka lat. Ich rodzice często są bezradni. Nikt wcześniej nie podał im ręki i nie powiedział: "Słuchaj, musisz to zrobić tak i tak".

Pani uczy te dzieci przede wszystkim życia?

- Tak, uczymy je przede wszystkim życia, odnalezienia się w  społeczeństwie, dostosowania do niego. Aczkolwiek czasami myślę sobie, że powinno być chyba trochę inaczej, że to społeczeństwo powinno nagiąć kark i być bardziej otwarte na osoby niepełnosprawne. Nie możemy patrzeć na dzieci niepełnosprawne przez pryzmat osób pełnosprawnych.

Wspomniała pani o tym, więc dopytam: dlaczego tak ważne jest zdyscyplinowanie nauczyciela podczas pracy z dziećmi niepełnosprawnymi?

- Pracując z dziećmi niepełnosprawnymi, nie można sobie pozwolić na dawanie dzieciom wolnej ręki, na zasadzie: "dzisiaj możecie robić, co chcecie". Te dzieci muszą mieć stałość dnia, stałość zajęć. Dla nich każde "wolne" może prowadzić do regresu wypracowanych już funkcji, dlatego tak ważna jest nasza samodyscyplina i oczywiście samodyscyplina rodziców.

Ile ma pani dzieci w klasie?

- Jestem wychowawcą uczniów z autyzmem, więc w mojej klasie jest ich czworo - zgodnie z rozporządzeniem. Na początku miałam klasę dzieci z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu lekkim i znacznym, wtedy było ich w klasie nawet dwanaścioro, potem ośmioro. Kiedy zaczynałam pracę w zawodzie, nie było opiekuna w klasie, nauczyciel musiał sobie radzić ze wszystkim sam. Dobrze, że istnieje wolontariat. Studenci rzeczywiście bardzo chętnie do nas przychodzą, chcą pomagać i chcą się uczyć, ale tylko ci, którzy "czują" dzieci niepełnosprawne, zostają u nas na dłużej.

Podobno kiedyś uderzył panią uczeń. To prawda?

- Tak, to prawda. Chłopiec był wyższy ode mnie, a do niskich nie należę. Przyjechał już z domu rozdrażniony, potem pojawiły się jakieś czynniki, które to rozdrażnienie pogłębiły, i dostałam "z główki", miałam złamany nos. Sąsiadka śmiała się ze mnie, bo mówiłam o tym chłopcu "Łukaszek" i kiedy Łukaszek przyszedł do mnie do domu ze swoją mamą i bukiecikiem kwiatów, sąsiadka stanęła na korytarzu i zapytała: "Kasia, czy to jest Łukaszek?". Odpowiedziałam, podnosząc głowę do góry, żeby na niego spojrzeć: "Tak, to jest Łukaszek". Niestety, zdarzają się takie sytuacje, ale to nie jest wina dzieci . Po prostu pojawiają się jakieś okoliczności, które powodują, że one zaczynają się denerwować. To mogą być przeróżne historie. Teraz, w piątek, miałam zajęcia indywidualne z jedenastoletnim Kubusiem, chłopiec ma autyzm. Mama przyjechała z nim na terapię i stwierdziła od progu: "Pani Kasiu, jest w stanie krytycznym. Jechaliśmy, padał deszcz, wycieraczki mi głośno chodziły. Kubie to przeszkadzało, strasznie się denerwował. Nie mogłam wyłączyć tych wycieraczek, więc Kuba jest pogryziony, a ja w czasie jazdy dostałam kilka razy po głowie". Poświęciliśmy zajęcia na to, żeby Kuba się wyciszył i mógł spokojnie wrócić do domu. Obydwie z mamą prosiłyśmy Pana Boga, żeby przestał padać deszcz i nie trzeba było ponownie włączać tych przeklętych wycieraczek . Więc czasami drobne rzeczy mają wpływ na wystąpienie trudnych, często agresywnych zachowań u tych dzieciaków.

Nigdy się pani nie bała?

- Oczywiście, że się bałam. Natomiast nie można okazać strachu. Jestem osobą, która potrafi schować ten lęk gdzieś głęboko w sobie, dopiero później przeżywam takie trudne zajęcia, zaczynają mi się trząść ręce, ale dopóki jestem z tym dzieckiem, pozostaję opanowana. Nie może być inaczej. Wielokrotnie byłam poszczypana, pogryziona, podobnie jak moje koleżanki. Chodzi do nas chłopiec z autyzmem, jest starszy, więc przeszedł do grupy kolegi. U tego chłopca frustracje zaczęły wywoływać hormony, bo u tych dzieciaków okres dojrzewania często przychodzi wcześniej niż u dzieciaków neurotypowych. Chłopiec nie potrafił sobie poradzić ze swoją seksualnością, był agresywny. Zdarzało się, że musiałyśmy go bardzo mocno przytrzymywać, oczywiście za zgodą rodziców, bo uderzał głową o ścianę, potrafił się gryźć, bić innych.

- Mama chłopca też miała przez niego złamany nos. W zeszłym roku chłopiec w wakacje kopnął ją w tchawicę. Lekarz stwierdził, że miała bardzo dużo szczęścia, bo jeszcze trzy milimetry i doszłoby do uszkodzenia strun głosowych, przestałaby mówić. Są też dzieciaki zupełnie pozbawione agresji - miłe, wiecznie uśmiechnięte. To jest właśnie najbardziej fascynujące w tej pracy, że te nasze dzieci są tak skrajnie różne.  Gdyby wszystkie były idealnie grzeczne, byłoby trochę nudno (śmiech). Tak, zawsze jest jakieś wyzwanie, jakaś adrenalina. I najważniejsze: do każdego z naszych uczniów trzeba podchodzić indywidualnie.

Przypomina sobie pani sytuacje, kiedy naprawdę się przestraszyła?

- Tak, kiedy pierwszy raz zobaczyłam dziecko, które dostało padaczki. Nie wiedziałam wtedy, co należy zrobić. Na szczęście były koło mnie koleżanki, które pracowały dłużej i z pełnym opanowaniem udzieliły dziecku pomocy. Kolejne doświadczenie.

Ile lat pracowała pani wtedy w zawodzie?

- Dwa lata  Dziecko dostało przy mnie ataku padaczki i wtedy autentycznie się bałam, że coś może się stać. Innym razem, pracowałam już w zawodzie długo, może z 15 lat, zobaczyłyśmy u chłopca wypadający odbyt. Jego mama nas nie uprzedziła, że coś takiego może się zdarzyć . Nie wiedziałyśmy, co robić, czy wzywać karetkę, czy dzwonić do mamy - ten chłopiec bardzo przy tym cierpiał.

Jak to "wypadający odbyt"?

- Kiszka stolcowa wychodziła mu na zewnątrz, całkowicie. To były trudne chwile, nie tylko dla mnie, ale i innych koleżanek. Wiem, że teraz sytuacja u tego chłopca jest dużo lepsza: dieta, stała kontrola lekarska przyniosły oczekiwany efekt.

Nigdy nie miała pani dość? Nie pomyślała sobie, że może łatwiej byłoby pracować z pełnosprawnymi dziećmi?

- Nie, chyba nie potrafiłabym pracować z dziećmi bez problemów rozwojowych, chyba jestem bardziej terapeutą niż nauczycielem. Mam sporą grupę małych dzieciaków z autyzmem na terapii indywidualnej. Niedawno po raz pierwszy przyszedł do mnie na zajęcia dwulatek, po zajęciach kucnęłam obok niego, żeby się pożegnać, powiedzieć, że było mi miło, i ku mojemu zaskoczeniu mały dał mi buziaka, przytulił się, dał drugiego i trzeciego. Najlepszy był komentarz jego mamy, powiedziała: "Pani Kasiu, ja dzisiaj nie dostałam tylu całusów, co pani.

- Od innego mojego podopiecznego usłyszałam: "Kasiu, czekałem na ciebie". Moja Wikusia mówi do mnie: "Ja ciebie też", co oznacza: ja ciebie też bardzo lubię . Mam takiego chłopca, który na zajęcia przychodzi z bratem, od którego usłyszałam: "Bo ty, Kasiu, jesteś nasza królową". Ciepło się robi na sercu. Potrafię zrozumieć frustrację i niechęć tych dzieci w momencie, kiedy najprostsze rzeczy czy czynności sprawiają im trudność, i chociaż czasami zdarzają się trudne dni, nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną.

Żeby uczyć niepełnosprawne dzieci, nie wystarczy ukończenie studiów pedagogicznych?

- Nie, po samej pedagogice nie można pracować z dziećmi niepełnosprawnymi. Trzeba zrobić dodatkową specjalizację, całą masę kursów i szkoleń. W mojej konkretnie pracy niezbędne jest skończenie pedagogiki specjalnej. Mam dodatkowo szkolenia z logopedii, neurologopedii, wspomagania rozwoju. Sporo tego, ale to wszystko bardzo się potem przydaje. Można trafić na dziecko niemówiące i trzeba się z nim porozumieć. Trzeba też wiedzieć, jakie metody wprowadzić, żeby nauczyć je komunikacji funkcjonalnej (nawet jeżeli nie potrafi wyrazić swoich potrzeb w sposób werbalny), aby mogły pójść do sklepu i powiedzieć ekspedientce, że chcą kupić chleb.

Teraz to się trochę zmieniło, ale nie ma pani wrażenia, że rodzice dzieci niepełnosprawnych są pozostawieni sami sobie?

- Z pewnością tak. Pytała mnie pani na początku, dlaczego wybrałam pracę z dziećmi niepełnosprawnymi - uczyłam się w czasach PRL-u i transformacji, widziałam tych dzieci naprawdę niewiele. Jak już wspomniałam, u mnie w szkole podstawowej była ich szóstka, dwójkę, może trójkę widywałam w parku na spacerach z rodzicami. Reszta dzieci siedziała w domu, tak jakby ich nie było. Rodzicie wstydzili się tych dzieciaków. Dzisiaj rodzic wsiada z niepełnosprawnym dzieckiem do autobusu i nic się nie dzieje, oczywiście czasami może usłyszeć: "Ale ma pani niewychowane dziecko! Niech pani coś z nim zrobi, bo krzyczy!".

- Wie pani, co zrobiłam na początku swojej pracy? To był mój drugi, może trzeci rok w zawodzie. Pracowałam wtedy w dziennym ośrodku adaptacyjnym dla dzieci niepełnosprawnych, do którego pewna mama przyprowadziła dziewczynkę, chodzącą, ale z głęboką niepełnosprawnością intelektualną. Wyraz twarzy od razu wskazywał na dziecko niepełnosprawne: otwarta buzia, duże zęby. Ta mama jeździła z małą autobusem, ja wtedy także korzystałam z komunikacji miejskiej, spotykałyśmy się czasami. Pewnego dnia jechałyśmy razem, rozmawiamy o czymś, mała stała, bo ludzie nie kwapili się, żeby ustąpić miejsca dziecku niepełnosprawnemu - zdrowe może usiąść, niepełnosprawne niech stoi. Pamiętam panią, która wpatrywała się w naszą dziewczynkę jak sroka w gnat. Mama nie wiedziała, co ma zrobić, odwróciłam się do tej pani i pokazałam jej język.

Naprawdę?

- Tak. Kobieta natychmiast przestała patrzeć w naszą stronę. Moja reakcja była może trochę nie na miejscu, ale pani z autobusu zachowała się zdecydowanie gorzej.

Sądzi pani, że rodzicie chowali się z dziećmi w domach, bo nie czuli społecznej akceptacji?

- Myślę, że tak. O osobach niepełnosprawnych bardzo mało się wtedy mówiło. Takie dziecko to był straszny kłopot. Nawet dzisiaj słyszy się od rodziców, że ich najbliżsi potrafią powiedzieć: "Nie zapisuj tego dziecka do szkoły specjalnej, bo to wstyd!".

Wstyd chodzić do szkoły specjalnej?

- W ludziach nadal tkwi przekonanie, że szkoła specjalna to wstyd. Nie zdają sobie sprawy, że czasami to najlepsze rozwiązanie, że po ukończeniu szkoły specjalnej też można skończyć szkołę średnią i to niekoniecznie zawodową. Jeden z naszych absolwentów ukończył liceum, zdał maturę i jest absolwentem studiów wyższych. W tej chwili pracuje w urzędzie wojewódzkim. Inni uczniowie ukończyli szkoły zawodowe, technika, szkoły policealne. Oczywiście nie jest ich wielu, ale jednak takie przypadki też się zdarzają. Są dzieci, które przygotowują się do pracy w warsztatach terapii zajęciowej. Szkoła specjalna jest nastawiona na intensywną terapię dziecka z głębszą niepełnosprawnością i jak najlepszą edukację uczniów z lekką niepełnosprawnością. Dlatego trudno zrozumieć, dlaczego wciąż jeszcze społeczeństwo ocenia szkoły specjalne w taki, a nie inny sposób.

Właśnie, co mówią rodzice dzieci niepełnosprawnych? Jak odnajdują się w tej sytuacji, bo chyba jest im bardzo ciężko?

- Tak, jest im ciężko. Są rodziny, w których dziadkowie, wujkowie, ciocie akceptują niepełnosprawne dziecko i wtedy rodzicom jest na pewno łatwiej. Ale są też takie, w których oprócz ojca i matki, rodzeństwa, rodzina nie akceptuje niepełnosprawności. Tacy rodzicie czują się osamotnieni, odtrąceni nawet przez najbliższych. Matka się poświęca, rezygnuje z pracy zawodowej, bo babcia z takim "innym" dzieckiem nie zostanie, ojciec pracuje od rana do późnego wieczora, żeby utrzymać rodzinę, bo rehabilitacja i terapia są bardzo drogie.

- Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, mimo to dostęp niektórych dzieci do terapii jest ograniczony ze względu na miejsce zamieszkania, odległość od ośrodków terapeutycznych. Poza tym jest społeczeństwo, ludzie żyjący tuż obok, którzy czasami patrzą na te dzieci jak na dziwolągi. Nie potrafią zrozumieć, że te dzieciaki nie są niegrzeczne, one są po prostu inne, czasami mają autyzm, czasami porażenie mózgowe, a czasami się ślinią - przecież nie dlatego, że lubią, tylko dlatego, że ich mięśnie nie pracują tak jak nasze. Napięcie mięśniowe u dzieci niepełnosprawnych jest obniżone, ślina sama wycieka z buzi. Tacy rodzice słyszą często: "A czemu pani tego dziecka nie oddała?", albo: "Mogła się pani zastanowić przed porodem".

To się zdarza także dzisiaj, w dwudziestym pierwszym wieku?

- Tak, rodzice opowiadają mi o takich sytuacjach. Wczoraj przyszła do mnie mama bliźniaków, trzylatków z opóźnionym rozwojem mowy. W pracy koleżanki nie potrafią jej zrozumieć. Kobieta ma wyższe wykształcenie, pracuje w biurze i cały czas słyszy: "A po co ty cały czas jeździsz na tę terapię? Dałabyś spokój tym dzieciom!". Nie, nie można dać spokoju tym dzieciom, one muszą się rozwijać. Oczywiście bez przesady, terapii nie może być zbyt dużo, muszą mieć w miarę normalne dzieciństwo: wyjść na podwórko, zjeżdżać ze zjeżdżalni, huśtać się na huśtawce, pobawić w piaskownicy.

Jak pani powiedziała, taka rodzina funkcjonuje na ogół podobnie: jedno z rodziców opiekuje się dzieckiem, drugie od rana do wieczora pracuje. To nie jest łatwe życie.

- Czasami jest jeszcze inaczej, to bardzo przykre sytuacje: ojciec w pewnym momencie odchodzi od rodziny i matka zostaje z "problemem" sama. To najgorszy scenariusz, ale spotkałam się z nim wielokrotnie. Ojcowie, oczywiście nie wszyscy, po prostu nie wytrzymują presji, napięcia, które towarzyszą wychowaniu dzieci niepełnosprawnych. Takie dzieci, oprócz tego, że potrzebują opieki terapeutycznej, potrzebują również specjalistycznej opieki medycznej. Często w środku nocy trzeba wezwać pogotowie albo jechać natychmiast do szpitala, bo dziecko musi mieć podany jakiś lek. Bywa więc, że ojciec ucieka od problemów, zostawia matkę samą z niepełnosprawnym dzieckiem.

Te kobiety muszą być bardzo silne?

- Są bardzo silne, starają się takie być i bardzo wiele je to kosztuje . Często wpadają w stany depresyjne, ale nie chcą pokazywać na zewnątrz, że sobie nie radzą. Dopiero w domach tę swoją frustrację w taki czy inny sposób odreagowują.

Siedzą i płaczą?

Tak.

Czy siedzą i piją?

Też. Znałam mamę, ta kobieta już nie żyje, która sobie nie poradziła.  Miała czwórkę dzieci, w tym jedno z autyzmem. Zaczęła zaglądać do kieliszka, podobnie jak jej mąż, w końcu odebrano im dzieci. Byliśmy w szoku, bo mężczyzna szybko się otrząsnął i te dzieciaki w ciągu czterech miesięcy wróciły do domu rodzinnego. Niestety, kobieta nie wytrzymała presji, dwa miesiące po powrocie maluchów odeszła od rodziny. Piła dalej, w końcu zmarła.

Dlaczego? Bo dziecko z autyzmem potrzebuje nauczyciela wspomagającego dla siebie. Ono nie rozumie pewnych norm, zasad - polecenia nauczyciela trzeba mu przełożyć z języka polskiego na jego język. Obok jest dziecko z zespołem Downa, które też potrzebuje wsparcia, podobnie jak dziecko na wózku inwalidzkim. Cała trójka wymaga współpracy z nauczycielem wspomagającym, a on jest tylko jeden. Tymczasem najlepiej, jeśli nauczyciel może pracować z każdym z tych dzieci indywidualnie . Poza tym każde z nich musi mieć dostosowany do swoich potrzeb materiał. Dzisiaj w systemie edukacji panuje potworna biurokracja - dotyczy ona nie tylko szkolnictwa specjalnego. My, nauczyciele, musimy pisać plany wychowawcze, dostosowania, rozkłady materiałów, indywidualne programy terapeutyczne, programy rewalidacyjne i  wiele innych dokumentów. Przecież obok dzieci niepełnosprawnych są w klasach dzieci z dysleksją, z nadpobudliwością, zagrożone niedostosowaniem społecznym - dla nich wszystkich trzeba pisać dostosowania programu, więc to jest dodatkowa praca, którą wykonuje nauczyciel.

Czy istnieje jeszcze coś takiego jak klasy integracyjne?

Istnieją, ale, tak jak mówiłam, dla mnie to nie są klasy integracyjne. Integracja powinna wyglądać tak, że dzieci w normie intelektualnej, na przykład z porażeniem kończyn dolnych, które intelektualnie świetnie sobie radzą i niczym nie odbiegają od rówieśników, trafiają do normalnej klasy w szkole masowej. Tyle tylko, że każde z nich musi mieć nauczyciela wspomagającego wyłącznie dla siebie. Jeżeli jednak w takich klasach znajdą się dzieci z niepełnosprawnością w stopniu lekkim czy umiarkowanym, to już nie jest integracja. Wiem, że nauczyciele w szkołach masowych borykają się z tym problemem.

Mam wrażenie, że szkoła publiczna nie akceptuje żadnej "inności". Moja przyjaciółka ma syna z zespołem Aspergera, przenosiła go ze szkoły do szkoły - nikt go nie chciał, jest bardzo zdolny, ale "niegrzeczny". W końcu chłopak wylądował w szkole prywatnej.

- Nasze szkolnictwo nie potrafi sobie poradzić z tym problemem. Ktoś kiedyś wpadł na, cenny skądinąd, pomysł tworzenia szkół integracyjnych, ale nie zapewnił funduszy, żeby przeszkolić nauczycieli. Nie chodzi o szkolenie teoretyczne, bo wszystko można wyczytać w książkach, ale o szkolenie praktyczne. Są świetnie wyszkoleni ludzie, którzy wiedzą, jak radzić sobie z dziećmi z zespołem Aspergera. Taki fachowiec powinien przyjść do szkoły powszechnej, zobaczyć, jak nauczyciel prowadzi lekcje, i udzielić mu wskazówek. Powiedzieć: "Zobacz, tu masz chłopaka z zespołem Aspergera, on wszystko bierze dosłownie". 

- Uczyła mnie swego czasu wspaniała pani doktor, też pracowała w szkole i pewnego razu opowiedziała nam taką historię: "Miałam ucznia z zespołem Aspergera, zadzwonił dzwonek, powiedziałam: »Podnosimy krzesła i wychodzimy z klasy«. Co zrobił chłopak z Aspergerem? Podniósł krzesło i zaczął wychodzić z klasy". Stanęła jak wryta. Nie dała jasnego komunikatu, bo powinna powiedzieć: "Kładziemy krzesła na ławkę". I to jest problem, w szkołach masowych pracują nauczyciele, którzy nie wiedzą, że dzieci z Aspergerem traktują każde słowo dosłownie. Potrafią podejść do nauczycielki i patrząc jej prosto w oczy, powiedzieć: "Ale ma pani dzisiaj brzydką bluzkę". Nauczycielka się oburzy, ale ten dzieciak nie rozumie, że nie powinno się rzucać takich uwag, on nie czuje, że zrobił coś niewłaściwego. Kolejna sprawa: te dzieci nie znają się na żartach, dlatego bardzo różnie mogą reagować na dowcipy kolegów czy wychowawców. I to jest największy problem szkół masowych, które mają u siebie dzieci z zespołem Aspergera. Nauczyciele nie rozumieją wielu innych "inności". Nie ponoszą za to winy, bo nikt ich nie wyszkolił, nikt im nie powiedział, jak sobie z nimi radzić.

Fragment książki "Belfrzy", wyd. Wielka Litera, Warszawa, 2019.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy