Moje słońce zza chmur
Na tych stronach mamy opowiadają, jak pojawienie się w domu niemowlęcia odmieniło ich codzienność.
Ciąża była planowana aż do przesady! To miał być syn, urodzony wiosną, o imieniu na literę "W" (jak jego tata, Witek). Dla mnie największym wyzwaniem było ustalenie, co zrobić, żeby faktycznie urodzić chłopca. Naradzałam się w tej sprawie z koleżankami, które miały już synków, z żoną mojego ginekologa. Uwierzyłam, że pomaga jedzenie dużej ilości pomidorów i picie kawy. Zgodnie z planem, dziecko miało urodzić się w marcu, ale natura nie lubi chyba aż takiej precyzji, bo zaszłam w ciążę dopiero po trzech miesiącach starań.
Ciąża na wysokich obrotach
Gdy miesiączka się spóźniła (wreszcie!), intuicyjnie czułam, że tym razem się udało. Pobiegłam po test ciążowy, raz-dwa postąpiłam, jak nakazuje instrukcja i... zrobiło mi się gorąco z wrażenia na widok dwóch, wyczekiwanych przecież, kresek. Potem obwiązałam tę plastikową płytkę czerwoną wstążeczką, położyłam na stole i czekałam na Witka. Gdy wrócił, od razu zauważył niespodziankę. Nic nie powiedział, tylko mocno mnie przytulił.
Nieoczekiwana zmiana planów
Przez pierwsze miesiące nie odczuwałam różnicy, ciąża w niczym mi nie przeszkadzała. Nie miałam też cienia obaw, ani o rozwój dziecka, ani o to "jak to będzie", gdy już się urodzi. Żadnego zamartwiania się na zapas! Byłam przekonana, że ze wszystkim sobie znakomicie poradzę. A ponieważ czułam się normalnie, pracowałam też jak zawsze, czyli na pełnych obrotach. Niestety, przeholowałam i w 3. miesiącu ciąży organizm się zbuntował.
Akurat miałam lecieć służbowo do Monachium, gdy - noc przed odlotem - zaczęłam krwawić. Zamiast na lotnisku, wylądowałam u lekarza. A ten powiedział mi, że muszę o siebie dbać, bo inaczej stracę dziecko! To był przełom. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie w pełni, że noszę w sobie nowe życie i że wiążą się z tym określone konsekwencje oraz ograniczenia. Po raz pierwszy poczułam się odpowiedzialna za moje dziecko.
Bałam się o nie! "Teraz wszystko zależy ode mnie" - pomyślałam i skoro lekarz kazał leżeć, przez bity miesiąc nie ruszałam się z łóżka. Przez resztę ciąży starałam się już bardziej oszczędzać. Nie mieliśmy szczególnych oczekiwań wobec naszego dziecka. Nie próbowaliśmy go sobie wyobrażać. Raczej z zaciekawieniem czekaliśmy, jakie się okaże. Czasem tylko Witek żartował, że wolałby, aby było podobne do mnie... Choć wszyscy znajomi i rodzina twierdzili, że życie po urodzeniu dziecka wywróci mi się do góry nogami, nie przyjmowałam tego do wiadomości.
Byłam optymistką. "Inni dają radę, ja też sobie poradzę" - powtarzałam. Do roli mamy nie przygotowywałam się przesadnie. Wszelkie rzeczy potrzebne maleństwu staraliśmy się z Witkiem pożyczyć lub dostać od znajomych, których dzieci już wyrosły. Z "przygotowań" najwięcej czasu zajął nam wybór imienia na "W".
Nie mogliśmy się zdecydować do ostatniej chwili. Wieńczysław? Waldemar? Klapa... Na dwa tygodnie przed terminem, wieczorem, w łóżku, wymieniłam Witkowi dostępne imiona na "W" i ustaliliśmy: "Będzie Wilhelm!" To niesamowite, ale na drugi dzień rano odpłynęły mi wody! Jakby synek czekał na imię, zanim zdecydował się przyjść na świat!
Życie wywrócone do góry nogami
Jedyną rzeczą, której się bałam podczas ciąży, był poród. Martwiłam się, czy na pewno wszystko pójdzie jak trzeba. Dlatego, gdy ktoś opowiadał jakąś historię z porodówki, zatykałam uszy. Krew, przecinanie pępowiny - przerażała mnie ta cała fizjologia. Ale jednocześnie chciałam rodzić naturalnie. Pierwsza myśl, która nasunęła mi się na widok synka: "Dokładnie taki sam jak Witek!". I uczucie nie do opisania.
Połączenie wielu emocji. Radość, że wszystko w porządku, ulga po wielkim wysiłku i bólu, wzruszenie... Gdy zostawili naszą trójkę samą, popłakaliśmy się z Witkiem oboje! Siedzieliśmy w ciszy ze dwie godziny, aż w końcu Witek zapytał: "Czy on przypadkiem nie jest głodny, bo tak zwija języczek w trąbkę?". Nasze wątpliwości już po chwili rozwiała położna, która zdziwiła się: "Jak to, to dziecko jeszcze nie nakarmione?!".
Trudne lekcje macierzyństwa
Po pięciu dniach wróciłam z Wilim do domu, szczęśliwa, że wreszcie opuszczam szpital. Psychicznie czułam się całkiem dobrze, owszem szwy ciągnęły, coś tam pobolewało, ale dzidziuś pięknie jadł, ładnie spał, był zdrowy i spokojny. Zaskoczył nas tym, że bardzo mało płakał. Niestety, wkrótce zaczęły pojawiać się niezrozumiałe dla mnie huśtawki nastrojów. Byłam miła, a potem nagle wpadałam we wściekłość.
Stałam się drażliwa i kłótliwa. Czasem sama nie wiedziałam, o co mi właściwie chodzi. Wystarczyła iskra, źle (moim zdaniem) postawiony kubek i wybuchałam! A przecież wszystko było w porządku, dziecko zdrowe i grzeczne, a ja wcale nie chciałam się denerwować. W momentach lepszego nastroju prosiłam Witka, żeby się nie przejmował, gdy zachowuję się niedorzecznie, bo to nie jestem ja!
Witek znosił to dzielnie, starał się mi pomagać, a w gorszych momentach... nie wchodzić w drogę. Nie wiedziałam też sama, co czuję do synka, bezwarunkowa miłość nie zalała mnie od razu, tylko rodziła się stopniowo. Ale zanim więź stała się naprawdę silna, było coraz gorzej. Byłam potwornie zmęczona. Za mało spałam, za mało odpoczywałam i czułam się naprawdę źle! Okazało się, że wcale nie radzę sobie tak świetnie, jak wcześniej "planowałam".
W 3. tygodniu życia Wiliego to wszystko przerodziło się w koszmarnego doła. Sytuację pogarszał fakt, że narodziny synka zbiegły się z przeprowadzką do nowego mieszkania. Ogólny nieład, kartonowe pudła - to był gwóźdź do trumny. Gdy Wili płakał, ja płakałam razem z nim. Nie byłam w stanie niemal nic robić. Witek starał się mnie wspierać. Podstawiał mi dziecko do piersi, gdy było głodne, bo nawet tego nie byłam w stanie robić sama. Zazdrościłam dziewczynom, które tuż po porodzie miały przy sobie mamy.
Ja musiałam się sama do wszystkiego przyzwyczajać, wszystkiego uczyć. I to były trudne lekcje. Na szczęście stopniowo zaczęłam dochodzić do siebie. Czułam się coraz pewniej, Witek, choć sam wyczerpany, wciąż bardzo mi pomagał. Zaczęła też przychodzić ciocia, żeby trochę mnie odciążyć. A i uczucia macierzyńskie, wreszcie się we mnie obudziły. Zaczęłam zauważać, że Wili jest taki kochany, że każdego miesiąca robi jakieś postępy, że się uśmiecha, że podnosi główkę. Przyszła wreszcie ogromna miłość, właśnie ta, o której zawsze tyle piszą i mówią...
Czarne chmury odpłynęły. Gdy Wili skończył 5 miesięcy zaczęłam porządkować nasze życie. Wróciłam do pracy. To miał być sposób na smutki, bo uwielbiam, to co robię. Problem w tym, że do tego czasu tak się wszystko we mnie emocjonalnie przekręciło, że gdy byłam w pracy, brakowało mi dziecka!
Na szczęście mam wolny zawód, więc nie musiałam znikać na całe dnie, mogłam pracować domu, w miarę spokojnie wdrażać siebie i Wiliego w nowy rozkład dnia. Udało się. Jestem spełniona zawodowo, a w roli mamy odnalazłam się tak dobrze, że myślę o kolejnych dzieciach. Teraz chciałabym urodzić córeczkę. Mam już dla niej imię...