Pechowa suknia ślubna
Okazało się, że nad rodziną Jacka wisiała jakaś klątwa. Gdy oświadczyłam rodzinie, że wychodzę za Jacka, wszyscy bardzo się ucieszyli. Spotykaliśmy się przez trzy lata, moi krewni go polubili. Jego rodzice też zaakceptowali mnie od pierwszej chwili. Czułam się trochę jak ich córka...
- Chciałabym mieć ślub w starym stylu - zaczęłam snuć kiedyś marzenia przy niedzielnym obiedzie.
- Suknię, którą miały na sobie moja mama i babcia - nieco pożółkłą i niemodną, ale za to z cudowną przeszłością... - Przecież wiesz córeczko, że ja brałam ślub w garsonce, a suknia babci spłonęła w czasie wojny, tak jak i cały dom - uśmiechnęła się smutno moja mama.
- W takim razie pójdę do wypożyczalni - zadecydowałam. W tym momencie ożywił się jednak mój narzeczony:
- Wiesz, u mojej ciotki na strychu są dwie skrzynie pełne ciuchów sprzed wojny. Widziałem tam też ślubną suknię z koronkowym welonem. Nawet nie wiem, do kogo należała. Pojadę do niej w tygodniu, może jeszcze leży w kufrze? Nie słyszałem, by ciotka sprzedała te rzeczy, czy też oddała je komuś z rodziny. W środę po pracy Jacek odwiedził ciotkę, by wręczyć jej zaproszenie na ślub, i wrócił do domu z suknią.
Aż odebrało mi mowę, gdy ją przymierzyłam! Bardzo prosta i... lekko pożółkła - tak, jak sobie wymarzyłam. I do tego welon, który przykrywał włosy. Spływał jak leciutka mgła aż do stóp. Tak, to była suknia, jakiej zawsze pragnęłam. Z radości rzuciłam się Jackowi na szyję. - Dziękuję - wyszeptałam i ucałowałam go. Wiedziałam, że teraz mój ślub będzie naprawdę niezwykły. Żadna z moich kuzynek ani koleżanek nie miała takiej sukni! Na pewno nawet nigdy nie widziały podobnej!
- Wyobraź sobie, że ciotka nie chciała mi jej dać - powiedział Jacek, gdy oddawałam suknię do prania, bo przykurzyła się przez te długie lata na strychu.
-Jak to nie chciała? - zdziwiłam się.
- Przecież twoja ciotka raczej nie będzie wychodzić za mąż...
- Nie chciała mi wyjaśnić. Prosiła tylko, żebym nie brał sukni, bo to się źle skończy.
- Źle skończy? - uśmiechnęłam się pod nosem.
- Właściwie sam nie wiem, o co jej chodziło - wzruszył ramionami.
- Może obawia się, że w kufrze zalęgły się mole i suknia jest pogryziona? Roześmialiśmy się tylko i zapomnieliśmy o całej sprawie. Jednak tydzień później ciotka Jacka zadzwoniła do mnie do pracy i poprosiła o spotkanie.
Nie miałam pojęcia, skąd wzięła mój numer. Nigdy wcześniej się przecież nie widziałyśmy, miałam poznać ją dopiero na ślubie.
- Prawdę mówiąc, nie bardzo mam teraz czas - zaczęłam, ale ona nie chciała mnie wysłuchać.
- To sprawa życia lub śmierci! - oświadczyła energicznie. Nie pozostało mi nic innego, jak przyjąć jej zaproszenie na kawę.
- Wolałabym, żeby nie było przy tym Jacka - powiedziała.
- Dlatego przyjdź do mnie złotko do domu. Czekam dziś wieczorem! Przystałam na ten warunek. Krewna Jacka już w progu domu przestrzegła mnie: - Nie zakładaj tej sukni, moje dziecko! To sprowadzi na ciebie nieszczęście Albo na Jacka. Właściwie jestem prawie pewna, że chodzi raczej o niego. To zawsze dotyka mężczyzn, więc na pewno i tym razem... - wyszeptała.
Miałam wrażenie, że kobieta zwariowała, ale z uprzejmości słuchałam jej dalej. - W tej sukni brała ślub moja babcia - opowiadała. - Dziadek umarł dwa miesiące później, podobno na anginę. Ale przeziębione gardło nawet w tamtych czasach rzadko bywało śmiertelne. Potem ja sama byłam w niej na swoim weselu.
Nie doczekałam jednak nawet nocy poślubnej. Wychodząc z kościoła, mój mąż chciał wziąć mnie na ręce. W tym momencie tak nieszczęśliwie stanął na schodach, że spadł i skręcił sobie kark. Potem ubrała ją do ślubu moja młodsza siostra. Oczekiwała już narodzin dziecka, gdy jej mąż nagle utonął w rzece, łowiąc ryby.
Nikt nie wie, jak to się mogło stać. Był świetnym pływakiem! Czy mam opowiadać dalej? - Nie, nie trzeba... Wiem już, co powinnam zrobić - odparłam. Następnego dnia poszłam do wypożyczalni. Choć to wszystko brzmiało nieprawdopodobnie, nie chciałam ryzykować. Zamierzałam przeżyć z Jackiem jeszcze wiele szczęśliwych lat.
Wytłumaczyłam mu, że ciotka miała rację, bo suknię nadgryzły mole. Kreacja z salonu nie była tak oryginalna jak ta ze strychu, ale spełniła swoje zadanie: przyniosła mi szczęście. Jesteśmy już z Jackiem pięć lat po ślubie, mamy dwójkę wspaniałych dzieci. A suknia ze strychu?
Miałam ją spalić, ale w przedślubnej gorączce zupełnie o tym zapomniałam. Nie opowiedziałam też Jackowi o spotkaniu z jego ciotką. Do dziś nie mogę sobie tego darować. Rok temu wyjechałam na dwutygodniowe szkolenie do Poznania. Jacek został sam z dziećmi. Pewnego dnia odwiedziła go nasza młodziutka sąsiadka.
Przyszła z zaproszeniem na ślub, żaliła się, że nie ma jeszcze sukni, butów, że tyle pieniędzy to kosztuje... Mój mąż, niewiele myśląc, otworzył pawlacz, gdzie od lat leżała stara suknia, i pokazał ją dziewczynie. Podobno leżała na niej jak ulał. Gdy wróciłam z Poznania, było już po wszystkim.
Nasza sąsiadka wyszła za mąż, a trzy dni później jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Tym razem nie wahałam się ani chwili - nie bacząc na żałobę dziewczyny, poszłam do jej mieszkania, zabrałam suknię, pocięłam ją na kawałki i spaliłam. Żałuję tylko, że zrobiłam to tak późno...
Autor: Emilia Leker