Reklama

To prawdziwy cudotwórca

Nigdy nie lubiłem chodzić do lekarzy. Dlatego, gdy zaczął mnie boleć kręgosłup, poszedłem do kręgarza. I to był błąd...

Już naprawdę nie mogłem wytrzymać tego bólu. Czy pracowałem popołudniami w ogrodzie, czy szedłem z żoną na zakupy, wystarczyło, że się zmęczyłem, a kłujący ból pleców nie dawał mi potem zasnąć. Nie pomagały też żadne maści ani lekarstwa. Jedyne, co mi pozostało, to środki przeciwbólowe, ale one z kolei szkodziły mi na żołądek. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Postanowiłem więc posłuchać żony i pójść do kręgarza, którego poleciła jej znajoma. Wiadomo, że taki kręgarz czy bioenergoterapeuta da człowiekowi jakieś ziółka, zaleci dietę. Może to pomoże, a na pewno nie zaszkodzi. Nie to, co lekarze! Ci to zaraz chcą robić operację, a potem martw się, człowieku. Z dwojga złego wolałem już tego kręgarza. Pod drzwiami znachora stała długa kolejka: starsze osoby, matki z dziećmi, kobiety w ciąży. To mnie trochę uspokoiło. „Jeśli chodzi do niego tylu ludzi, to musi być dobry w tym, co robi“, pomyślałem. Mężczyzna, który był kręgarzem, od razu wzbudził moje zaufanie. Obejrzał moje plecy, pomasował, postukał i zalecił picie ziołowej mikstury. Gdy spytałem, ile płacę, oburzył się.

Reklama

– Ja tego nie robię dla pieniędzy, proszę pana. Ja mam rentgen w rękach, wszystko nimi widzę, a to jest dar od Boga. Za niego mi nie wolno brać pieniędzy, to grzech śmiertelny. Już chowałem pieniądze do kieszeni, gdy podsunął w moją stronę buteleczkę z wywarem.

– Ale lekarstwo kosztuje... Bez niego kuracja nie uda się. Jest zrobione ze specjalnie sprowadzanej z Afryki egzotycznej lilii, to wielka rzadkość, i dlatego jest takie drogie!

Wcisnąłem mu więc w rękę czterdzieści złotych i zabrałem butelkę. Miałem pić wywar z lilii przez tydzień i zgłosić się na masaż przy następnej wizycie. I faktycznie, plecy przestały mnie boleć, może dlatego, że padał deszcz i nie mogłem pracować w ogrodzie. Chciałem już sobie dać spokój, ale Irena – zachwycona stanem mojego zdrowia – uprosiła mnie, żebym jeszcze choć raz udał się do kręgarza.

– Widzisz, jak ci pomógł! To cud! – powtarzała stale, więc poszedłem. Ale tym razem nie było już tak przyjemnie. Kręgarz rozciągał mnie i masował. Bolało, i to bardzo, ale on pocieszał mnie, że po tych zabiegach poczuję się jak nowo narodzony. Zapłaciłem pięćdziesiąt złotych za maść ze storczyka tybetańskiego i wróciłem do domu. W bardzo dobrym nastroju zjadłem kolację. Zasnąłem, czytając gazetę. Obudziłem się ze straszliwym wrażeniem, że nie mam nóg. Chciałem wstać, ale nie mogłem. Zacząłem krzyczeć, obudziłem żonę i w tym momencie przytomność odebrał mi straszny ból. Nigdy czegoś takiego nie czułem. Chciałem umrzeć, byleby wreszcie przestało boleć. Ocknąłem się w szpitalu. Lekarz wyjaśnił mi, że wypadł mi dysk i czeka mnie długa rehabilitacja.

– Czy będę chodził? Czy będę kaleką? – dopytywałem się ochryple. Zimny i lepki pot spływał mi po czole.

– Proszę się nie martwić – pocieszył mnie lekarz. – Wszystko będzie dobrze.

– Ale jak to się stało?

– No właśnie, to ja chciałem pana o to zapytać, panie Władku. Podniósł pan coś ciężkiego, a może uprawiał pan jakieś ekstremalne sporty?

– Nie. Byłem tylko na masażu...

– Gdzie, w przychodni?

– Nie, u kręgarza... – rzuciłem, a lekarz wyraźnie się zdenerwował.

– U jakiego kręgarza? Miał jakieś papiery zezwalające na działalność? Nie? No to trafił pan na oszusta. Dobrze, że nie skończyło się to jeszcze gorzej! Żaden fachowiec nie zrobiłby panu takiej krzywdy.

Leżałem na szpitalnym oddziale i rozmyślałem. Rzeczywiście, dałem się oszukać jak dziecko. Kazałem Irenie przynieść wywary i maści i dałem je lekarzowi do zbadania. Okazało się, że wywar z lilii to po prostu woda z cukrem i cynamonem, a maść ze storczyka to zwykła wazelina z wgniecionymi kwiatkami lawendy. Było mi wstyd, że tak dałem się nabrać. Nie byłem zresztą jedyną ofiarą znachora. Do szpitala przyszli policjanci, złożyłem więc zeznania. Miałem nadzieję, że złapią drania, ale ktoś musiał go uprzedzić, bo zniknął. To była dla mnie i dla Ireny gorzka lekcja. Żona była przerażona.

– Mogłam ci zaszkodzić! – płakała. – Przecież to ja namawiałam cię do tej wizyty. To wszystko przeze mnie!

– Nie płacz. Przecież wszystko się dobrze skończyło. Nie myśl o tym...

Parę miesięcy później postanowiliśmy wyjechać na wakacje, do gospodarstwa agroturystycznego nad jeziora. Moje zdrowie poprawiło się, chodziłem regularnie na rehabilitacje i nie było już prawie śladu po chorobie. Siedzieliśmy sobie pewnego wieczoru przy grillu wraz z gospodarzami, gdy pewna turystka poruszyła kwestię bioenergoterapeuty, mieszkającego w sąsiedniej wsi.

– To prawdziwy cudotwórca! – zachwycała się. – Moja koleżanka miała wiecznie migreny, a on ją z nich wyleczył w zaledwie dwa tygodnie.

– To na pewno jakiś oszust! – powiedziałem stanowczo.

– Skąd pan może to wiedzieć? – obruszyła się na mnie dziewczyna.

– Na pewno wiem więcej niż pani – podniosłem głos. – To są bzdury!

Irena uspokajająco poklepała mnie po ramieniu, ale ja nie mogłem sobie po tej rozmowie znaleźć miejsca, zwłaszcza że ta młoda kobieta uparcie twierdziła, że bioenergoterapeuta jest wyjątkiem i na pewno nikogo nie oszukuje. Najgorsze było jednak to, że prawie wszyscy przy ognisku to jej przyznali rację, a nie mnie! Postanowiłem więc sprawdzić tego cudotwórcę i dowieść tej młodej kozie, jak bardzo się myli. Ale do tego była mi potrzebna pomoc żony.

– Dlaczego ja? – oburzyła się Irena.

– Bo nie można pozwolić na coś takiego. Zresztą, możemy to sprawdzić. Jak ci zapisze miód i sok malinowy, a przy okazji nie weźmie od ciebie pieniędzy – to się z tobą zgodzę. I nawet głośno się do tego przyznam. Byłem pewien tego, że mam rację i że uda nam się zdemaskować niebezpiecznego oszusta. Następnego dnia wybraliśmy się więc do znachora z wizytą. Mieszkał w małym domku z ogródkiem. Stanęliśmy w kolejce, a kiedy Irena weszła do środka, zakradłem się od tyłu, aby podsłuchać ich rozmowę przez okno. Irena spokojnie opowiadała mu o nerkach i wątrobie. Zapisał jej jakieś ziółka, potem jeszcze o coś się spierali. Wreszcie usłyszałem energicznie zamykane drzwi. Irena wyszła. Czekałem na nią przed domem.

– I co?! – spytałem żonę od razu.

– To chyba nie jest oszust! – Irena pokręciła głową. – Od razu mi powiedział, że z nerkami i wątrobą jest wszystko w porządku, a ja twierdziłam, że tam mnie boli. Powiedział mi natomiast, że mam chory żołądek.

I naprawdę nie chciał wziąć pieniędzy. Obraził się na mnie. Wszędzie ma powieszone dyplomy, pokazywał mi, niektóre są nawet z Chin!

– Widzisz, jak on żeruje na ludzkiej naiwności – oburzyłem się. – To taki sposób, żeby zyskać zaufanie. I ja się dałem na to nabrać. To przez takiego jak on trafiłem do szpitala!

– A wiesz, co on mi powiedział? – Irena przerwała mi. – Kazał mi koniecznie iść do lekarza!

– Jak to? – zawołałem zdumiony.

– Tak właśnie powiedział – potwierdziła Irena. – Zalecił mi koniecznie badanie u gastrologa i jeszcze powiedział, że to właśnie oszuści zakazują chodzić do lekarzy, a on wprost przeciwnie. Uważa, że medycyna naturalna powinna wspomagać tradycyjne leczenie, a nie mu przeszkadzać. I co teraz powiesz?

Milczałem. Musiałem przetrawić tę zaskakującą wiadomość. Kiedy dotarliśmy do pensjonatu, od razu podszedłem do tej młodej dziewczyny.

– Miała pani rację! Przepraszam za ostre słowa – powiedziałem głośno. – Ten bioenergoterapeuta nie jest oszustem. Była u niego dziś moja żona. Zachował się wobec niej uczciwie. Ale niedawno miałem kontakt z kręgarzem, który okazał się zwykłym naciągaczem. Przez niego wylądowałem w szpitalu, więc sama pani rozumie, dlaczego jestem trochę uprzedzony do takich ludzi... Dziewczyna bardzo mi wpółczuła i życzyła dużo zdrowia.

Władysław D., 64 lata

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy