Reklama

Katarzyna z Warszawy:

Gdy nic mi się nie chce... po prostu robię to, na co mam ochotę, czyli nic. Nie wychodzę wtedy z domu, bo każdy kamyk który mógłby wpaść do buta będzie po stokroć bardziej odczuwalny, nie maluję się bo wiem, że demakijaż będzie trwał wieki i nie umawiam się wtedy z Nim na randkę, bo wiem że byłabym jędza. Choć w tym ostatnim przypadku odstępuję czasem od reguły, i wtedy o dziwo zaczyna mi się wszystko układać. Złe chwile umykają gdzieś we wzajemnym obcowaniu z nim, a świat wydaje się być znów pięknym.

Stan braku ochoty na cokolwiek, obojętności przeradzającej się w złość i płacz zna chyba każda z nas. Skutecznego sposobu, który poradziłby sobie z nim zawsze, wszędzie i w każdym przypadku niestety nie ma - swoją drogą ktoś, kto go odkryje zostanie zapewne nominowany do nagrody Nobla. Z domowej apteczki wielu kobiet da się pewnie wygrzebać; wizytę u psychoterapeuty - w końcu teraz to takie modne, nawet psy prowadza się na kozetkę - ale leżąc i snując smętne opowieści szybko zostalibyśmy bez grosza; kupno jakiegoś drobiazgu - ale choć kieszeń może nie odczuje tego tak bardzo - to co nam po drobiazgu kiedy wszelkie problemy przybierają wtedy postać Mont Everest'u? Jeśliby sięgnąć głębiej, do tradycji to duże pudełko lodów, z wieczornym seansem "Seksu w wielkim mieście". Któremu sposobowi zaufać, co będzie lepsze, co pozwoli się szybciej z tego wygrzebać? Chyba te lody, bo mimo paru centymetrach w biodrach i kolejno wizyty w fitness clubie osłodzą nam życie bardziej niż enta apaszka upchnięta w szafie.

Reklama

Niezależnie od wszystkiego w czasie takiego chwilowego załamania warto pomyśleć, że lepsze jutro jest wciąż przed nami, a coś co wcześniej nam odpowiadało nie mogło diametralnie zmienić się w ciągu paru minut. I przede wszystkim - nie zmuszajmy się wtedy do czegokolwiek.

Praca nagrodzona w konkursie "Gdy nic mi się nie chce..."

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy