Gry ze śmiercią
Kobiet artystek nikt wtedy nie traktował poważnie. W Stanach Zjednoczonych Szapocznikow spotkała się z pewnym wpływowym galerzystą, który powiedział jej: "Co pani tu robi?! Pani jest za ładna na artystkę! Powinna pani jechać do Hollywood!" - mówi Marek Beylin, autor książki "Ferwor. Życie Aliny Szapocznikow".
Aleksandra Suława: Pobyt w Auschwitz, życie na emigracji, niedoceniony talent, a w końcu przedwczesna śmierć w wyniku choroby... Biografia Aliny Szapocznikow to dobry materiał na legendę.
Marek Beylin: - A mimo to na kilkadziesiąt lat zapomnieliśmy i o niej, i o jej twórczości.
O Szapocznikow? O tej, którą dzisiaj autorzy książek o sztuce nazywają "jedną z najwybitniejszych polskich rzeźbiarek"?
- Zabrakło środowisk, które mogłyby o niej pamiętać. Szapocznikow żyła w rozdarciu między Polską i Francją. Ani w jednym, ani w drugim kraju nie była "u siebie". Polacy wiedzieli o jej istnieniu, ale większość ludzi nie rozumiała, na czym polegają jej artystyczne eksperymenty. W Paryżu zaś Szapocznikow była podwójnie obca. Po pierwsze, jako imigrantka nie miała dostępu do znanych galerii, tworzyła więc na uboczu, po cichu, we własnej pracowni. Po drugie, była kobietą, a w latach 50. i 60. artystek nikt nie traktował poważnie. W dodatku sztuka Szapocznikow wyprzedzała swój czas. Trudno ją było zrozumieć, a to, co jest niezrozumiałe, łatwo ulatuje z pamięci.
Szapocznikow też nie o wszystkim chciała pamiętać. O Holocauście, który przeżyła jako młoda dziewczyna, nigdy nie opowiadała.
- Alina miała koszmarną młodość. Jako nastolatka trafiła do łódzkiego getta, potem do Auschwitz i innych obozów. Ocalała, ale przez kilka lat jej życie przypominało horror. Wojna była okresem tak strasznym, że musiała o nim zapomnieć, żeby zacząć żyć na nowo.
A ona bardzo pragnęła tego nowego życia.
- Tak i milczenie na temat wojny było wyborem nie tylko jej, ale też wielu innych ludzi. Gdy pytano ją o doświadczenia z tego okresu, milczała. Miała to szczęście, że w Polsce obowiązywała wtedy niepisana umowa: o wojnę się nie pyta. Nikt nie wyciągał od nikogo wspomnień, bo zwykle miał dość własnych. Panowało założenie: nie mówimy o przeszłości, bo staramy się żyć od nowa.
Tę dziewczynę, która miała koszmarną młodość, przyjaciele wspominają jako wiecznie roześmianą, tryskającą humorem, duszę towarzystwa. Kwestia charakteru?
- I charakteru, i autokreacji. Szapocznikow miewała nastroje depresyjne, ale je ukrywała. O ich istnieniu wiemy z jej korespondencji. Było jej bardzo ciężko, gdy po wojnie leżała w szpitalu we Francji. Cierpiała wtedy na gruźlicę jajników, chorobę niemal śmiertelną, która uczyniła ją bezpłodną. Kiedy obserwowała ludzi leżących obok niej w sali, pisała, że wracają do niej obozowe koszmary. Załamanie przeżyła też, gdy dowiedziała się, że jest chora na raka. Uciekała wtedy w długie rozmowy ze swoim przyjacielem, księdzem Józefem Sadzikiem. To jemu opowiadała o swoich lękach.
Gruźlica jajników, bezpłodność, nowotwór - ciało tyle razy ją zawodziło, a mimo to Szapocznikow uczyniła z niego główny temat swojej twórczości. Dlaczego?
- Po wojnie niemal wszyscy artyści zadawali sobie pytanie: jak tworzyć, gdy ma się świadomość, że cała dotychczasowa kultura zbankrutowała? A jeśli zbankrutowała kultura, to zbankrutowały też wszystkie dotychczasowe języki sztuki. Trzeba było wymyślić nowy sposób oddawania świata. Te poszukiwania nowego języka sztuki jednych wiodły do abstrakcji, innych do brutalnej figuratywności, a Szapocznikow zaprowadziły do czegoś całkowicie nowego. Do odrzucenia tradycyjnych form rzeźbiarskich, na rzecz przekazywania treści za pomocą własnego ciała.
Przedstawianego w bardzo intymny, czasem erotyczny sposób...
- Szapocznikow stała na stanowisku, które dziś wydaje się oczywiste, ale kiedyś było rewolucyjne. Uważała, że świat postrzegamy i wyrażamy przez własne doświadczenia, a nośnikiem tych doświadczeń jest ciało. A ponieważ doświadczenia, o których chciała opowiadać, były osobiste, do ich wyrażania używała intymnych przedstawień.
Niektórzy mówią, że to opowiadanie o trudnych sprawach językiem sztuki było dla rzeźbiarki rodzajem autoterapii.
- Nie sądzę, aby tak było. Dla niej dużo ważniejsze od kwestii terapeutycznych było to, żeby przekazać sposób, w jaki ona widzi świat i w jaki świat widzi ją. Bardzo często prace Szapocznikow pokazują artystkę, czy w ogóle kobietę, odgrodzoną od świata. Takie przedstawienia to obraz społeczeństwa i obraz jej samej - kobiety, której patriarchalne społeczeństwo odmawiało uznania. To najbardziej ją interesowało.
Feminizowała?
- Dziś nikt nie nazwałby jej feministką. Szapocznikow nie walczyła o prawa kobiet. Starała się raczej dostosować do systemu niż z nim walczyć. Jednak diagnozy społeczne, które stawiała poprzez sztukę, były feministyczne. Zwracała uwagę na dominację mężczyzn i na to, jak cierpią na niej słabsi, zwłaszcza kobiety.
Gdyby była mężczyzną, mogłaby osiągnąć więcej?
- Z pewnością. Kobiet - artystek, nikt wtedy nie traktował poważnie. W Stanach Zjednoczonych Szapocznikow spotkała się z pewnym wpływowym galerzystą, który powiedział jej: "Co pani tu robi?! Pani jest za ładna na artystkę! Powinna pani jechać do Hollywood!". Podobnie traktowano ją w Paryżu. A i w Polsce często w recenzjach, nawet tych pochlebnych, pojawiała się fraza: "Małe delikatne rączki obrabiają potężny kamień".
Jakby ktoś pisał o twórczości dziecka.
- Taka infantylizacja, spychanie na margines, przekonanie, że kobieta jako artystka nie powinna być traktowana poważnie, towarzyszyło jej przez całe życie.
Za feministyczny uznalibyśmy też dzisiaj sposób, w jaki pod koniec życia Szapocznikow pokazywała kobiece ciało. Słabe, chore, zniszczone...
- Wtedy to był temat tabu. Przekonanie o tym, że ciało dziewczyny można portretować tylko jako coś pięknego, było jeszcze silniejsze niż dziś.
Szokowała?
- Nie zawsze miała kogo szokować. Swój cykl rzeźb "Nowotwory" pokazywała m.in. w Genewie, gdzie te prace spotkały się z dobrym przyjęciem. Trzeba jednak pamiętać o marginesie, na którym Szapocznikow się znajdowała, i poza który nie dane jej było wyjść. Twórczość Aliny w dużej mierze pozostawała niezauważona. Jej bliscy uważali, że to jest sztuka doniosła, ale inni zapewne nie zdawali sobie z tego sprawy. Nie wiedzieli, że robi coś wielkiego.
A może tę sztukę tworzyła głównie dla siebie i bliskich. Dzięki niej próbowała oswoić śmierć?
- Ona nie bała się śmierci. Przez całe życie była blisko niej i myślę, że zdążyła się z nią pogodzić. Nawet jeśli był w niej strach, nie okazywała go. Dowcipem i błyskotliwością starała zaaranżować przestrzeń, w której już wkrótce jej nie będzie.
Przygotowywała świat na swoje odejście?
- Zostawiała po sobie ślady. Dla swojego drugiego męża, Cieślewicza, wyrzeźbiła popielniczkę dla wdowca, która miała mu przypominać o żonie, gdy już jej nie będzie. Dla domowników zaś stworzyła stół, pod którego blatem przedstawiła własną twarz, aby ci, którzy będą przy nim biesiadować, pamiętali o niej. To były takie dowcipne gry ze śmiercią.
Od tej śmierci minęło 30 lat, a dowcipy się nie zestarzały. Tak jak jej sztuka...
- Sztuka Szapocznikow może nie jest już rewolucyjna, ale nadal porusza ludzi. Niedawno w Nowym Jorku w Museum of Modern Art zorganizowano wystawę jej prac. Przychodzili młodzi ludzie i po obejrzeniu ekspozycji mówili: jaka ciekawa sztuka, to jest moje, muszę to przemyśleć... Takie refleksje to najlepszy dowód na to, jak aktualna jest jej sztuka.
-----
Marek Beylin: "Ferwor. Życie Aliny Szapocznikow";
wyd. Karakter, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie