Maria Pakulnis: Jestem nadwrażliwa

Jedna z najpiękniejszych polskich aktorek. Zdradziła nam, że w młodości miała wiele kompleksów, od których długo nie potrafiła się uwolnić.

Maria Pakulnis
Maria PakulnisAndras SzilagyiMWMedia

Zapytana, co nadzwyczajnego robi, że ciągle wygląda tak pięknie i młodo, powiedziała: "Borykam się z kłopotami, pracuję ponad miarę i nie mam czasu na starzenie. A tak na poważnie, los jest dla mnie łaskawy. Dostałam dobre geny. Poza tym rozsadza mnie energia, wciąż muszę coś robić. Nie umiem usiąść, zapaść się w fotelu, zdziadzieć. Dlatego dużo pracuję. Praca trzyma mnie przy życiu."

Gdybyśmy spojrzały na pani zdjęcie z dzieciństwa, to kogo na nim zobaczyłybyśmy?

Maria Pakulnis: - W oczach Marysi widzę bezbrzeżny smutek i izolację. I nigdy nie było w nich beztroskiej radości. Na zdjęciu stoi małe, dzikie, przestraszone zwierzątko z kompleksami. Rodzice, poturbowani przez wojnę, nie potrafili się odnaleźć w normalnym życiu. Żyliśmy razem, ale jakby obok siebie. Sama musiałam sobie radzić z wieloma sprawami. Nigdy nie miałam poczucia bezpieczeństwa. Jak wychodzisz z takiego domu, niesiesz potem ten lęk przez całe życie. W szkole zawsze siadałam w ostatniej ławce. Łatwiej było się tam skryć przed światem. Długo byłam tą dziewczynką z ostatniej ławki.

W dzieciństwie nikt nie prawił pani komplementów?

- Nigdy nie słyszałam, że jestem ładna czy zdolna. Ale tak sobie myślę, że takie też były czasy. Rodzice nie chwalili dzieci, bo byli zbyt zajęci trudem codzienności. Przecież to był straszny czas, głębokiego PRL-u. Wszyscy ciężko pracowali i nikt nie zajmował się dziećmi. Wychodziliśmy na dwór i dobrze było, jak mama dała pajdę chleba z cukrem i śmietaną. Nikt się nie zastanawiał, czy dziecku dobrze, czy nie. Ostry wychów. Bez czułości. Ale to zahartowało mnie na całe życie. I teraz, cokolwiek się dzieje, wiem, że dam radę.

Zbyt wrażliwa - słyszała to pani o sobie?

- Nawet nikt nie musi mi tego mówić, bo wiem, że jestem nadwrażliwa. Może to wina mojego pochodzenia. Bo moja rodzina pochodzi ze Wschodu, z Wileńszczyzny, zarówno ze strony matki, jak i ojca. Myślę, że ludzi stamtąd cechuje wielka wrażliwość. Mam wrażenie, że czują głębiej. Przyglądają się światu trochę z boku, nie lubią w nim uczestniczyć. Lubią ciszę, spokój, przyrodę. Unikają świata blichtru i iluzji. Myślę, że po dziadkach z Litwy mam też wschodnią melancholię i bardziej przenikliwe spojrzenie na świat.

Jak się wychodzi z domu, który nie wyposażył w poczucie bezpieczeństwa, można się tego lęku pozbyć?

- Nie. Ten bagaż niesie się potem przez całe życie. Wie pani, jak się ma dziury w sercu, to one są nie do zasypania. Trzeba się nauczyć z taką dziurą żyć. Pokochać ją, pogłaskać, przytulić. I koniecznie trzeba się z tym uporać, bo inaczej nie będzie się w stanie wyzwolić z różnych lęków. Ale też trzeba do tego dojrzeć. Ja długo się z moim dzieciństwem borykałam. Myślę, że udało mi się głównie dzięki temu, że znalazłam swoją drogę życiową.

- Mój zawód był terapią. Wyzwolił mnie z różnych lęków. Oczywiście to nie znaczy, że wchodziłam na scenę, zrzucałam swój bagaż i było po wszystkim. Czasem nie dałam rady go zrzucić i mi przeszkadzał. Bo byłam dla siebie bardzo okrutna. Bo wciąż odzywał się mój wewnętrzny krytyk, który nie pozwalał mi być z siebie zadowoloną w stu procentach. Wciąż za moimi plecami siedziała ta Maryśka i mówiła: "Czym ty się podniecasz? Co ty sobie wyobrażasz?" To było okropne.

To skąd dziewczyna z kompleksami zdobyła śmiałość, by zostać aktorką?

- Do tego, bym zdawała do szkoły teatralnej, namówiła mnie polonistka Krysia Drab. Jej syn jechał zdawać na reżyserię dźwięku do Akademii Muzycznej w Warszawie. "Ty też pojedziesz - powiedziała. Może się dostaniesz do szkoły teatralnej". I po chwili dodała: "Ale za dużo sobie nie obiecuj". Myślę, że znając moją wrażliwość, nie chciała rozbudzać nadmiernych nadziei, żebym nie przeżywała ewentualnej porażki.

Pamięta pani, jak stanęła przed komisją?

- Najpierw zobaczyłam olśniewającą Warszawę... Nigdy dotąd nie wyjeżdżałam z tego mojego Giżycka. Czułam się tak, jakbym znalazła się w Nowym Jorku. A potem stanęłam twarzą twarz z wielkimi aktorami, których znałam z ekranu telewizora i z wrażenia zapomniałam, co mam mówić. Myślałam: "Co ty tutaj robisz? Dziewczyno, przecież nie masz żadnych szans". I już chciałam wyjść, gdy jeden z członków komisji ciepłym, spokojnym głosem powiedział: "Może coś nam powiesz o sobie". To mnie wyrwało z tej ciszy, obudziło.

Nigdy potem nie chciała pani już zwiać?

- Dokąd? Wróciłabym do Giżycka i co dalej? Mogłam być pielęgniarką, bo skończyłam liceum pielęgniarskie. Ten powrót niczego by nie załatwiał. Potem bardzo często w obskurnej dziekance z maleńkim tapczanikiem i słomianką na ścianie płakałam w nocy w poduszkę. I myślałam, że nie dam rady. Bałam się, że nie znajdę porozumienia z ludźmi z wielkich miast. Przyjechałam do Warszawy z włosami zaplecionymi w warkocze, w sweterku z baskinką, w kwiatki, który wydawał mi się modny...

- Długo czułam się gorsza. Bo dziewczyny były piękne, modnie ubrane, pewne siebie, po świetnych liceach. Ja miałam masę braków. Pamiętam, jak marzyłam o szpilkach. Ze stypendium musiałam opłacić dziekankę, stołówkę, bilety na autobus - niewiele zostawało. Ale czasem wujek Henio, brat mamy, dawał mi pieniądze albo dorobiłam, statystując w filmie. I uzbierałam. Wydawało mi się, że jak będę chodziła w szpilkach, to będę lepiej wyglądała. Bo moim kompleksem był też niski wzrost. Te szpilki miały mnie wyciągnąć, wysmuklić.

Prowincja była kulą u nogi, czy dała pani siłę?

- Mnie dała siłę. Bo każdego dnia musiałam walczyć o byt. Mama czasami wysłała jakąś paczkę ze smalcem. Czasami pomagał mi wujek Henio, czasem ktoś zaprosił do domu na obiad.

Zaraz po studiach dostała pani angaż w Teatrze Współczesnym. Inne dziewczyny mogły tylko o nim pomarzyć. Wtedy uwierzyła pani w siebie?

- To było dla mnie coś niewyobrażalnego, że Maciej Englert przyjął mnie do teatru. Miałam szczęście, bo pracowałam z gwiazdami sceny polskiej, m.in. Martą Lipińską, Krzysztofem Wakulińskim, Krzysztofem Kolbergerem, Stasią Celińską, Mają Komorowską... Być z tymi ludźmi, grać z nimi, to było wielkie przeżycie. Ileż ja się od nich nauczyłam! Nigdy podczas spektaklu nie siedziałam w garderobie, tylko stałam w kulisie i chłonęłam. Uczyłam się od najlepszych. I starałam się zagrać jak najlepiej, by dobrze przy nich wypaść. Żeby nie było wstydu. A widocznie nie było, skoro dawano mi kolejne role.

A mężczyźni? Na pewno kochali się w pani!

- Nawet tego nie dostrzegałam. A może nie wierzyłam, że mogę być dla kogoś interesująca. Wie pani, jak się wychodzi z takiego domu, gdy wciąż się zabiega o czyjąś uwagę i uczucie, to potem już tak jest zawsze. Jak nie byłaś w dzieciństwie chwalona, potem całe życie myślisz, że na miłość i akceptację musisz zasłużyć. Cokolwiek robisz, nie tylko chodzi o miłość, dajesz z siebie wszystko, bo chcesz być doskonała, bo zwyczajnie chcesz zasłużyć na pogłaskanie po głowie. Długo o to pogłaskanie zabiegałam. Starałam się być świetna, żeby zasłużyć. Wciąż kontrolowałam siebie, a przez to często nie miałam radości z sukcesu. Nie umiałam cieszyć się tym, czym mnie los obdarowywał. Niekiedy wolałam się nie wychylać, żeby się nie zbłaźnić. A trzeba się czasami zbłaźnić. Trzeba czasem pozwolić sobie na szaleństwo. I śmiech z samej siebie. Szkoda, że tak późno do tego doszłam.

Krzysztof Zaleski to mężczyzna, przy którym znalazła pani wreszcie poczucie bezpieczeństwa?

- Dziś myślę, że każdy musi to poczucie znaleźć w sobie. Ale spotkanie Krzyśka było czymś absolutnie wyjątkowym w moim życiu. Był w teatrze prawdziwym guru młodych aktorów, był osobowością, znakomitym uformowanym reżyserem. Miał w sobie jakiś rodzaj szaleństwa i bezkompromisowości. Miał taką moc, która każe patrzeć z podziwem.

Czym pani imponował?

- Dla mnie mężczyzna musiał mieć przede wszystkim inteligencję, mądrość, pasję. Nigdy nie patrzyłam na powierzchowność. Nigdy nie zwiodły mnie gładkie wdzięki. A Krzysztof miał to wszystko. Pamiętam nasze pierwsze rozmowy, pasję w jego głosie i czarnych wielkich oczach. Uwielbiałam go słuchać, dzielić się wszystkim. Nasze uczucie narodziło się podczas tych rozmów, przebywania ze sobą. To się stało nie wiadomo kiedy. Miłość przyszła mimochodem.

Mówił komplementy?

- Czasami tak. Widziałam podziw w jego oczach. Słowa nie były potrzebne. Ale to nie komplementy są najważniejsze. Dla mnie było ważniejsze to, że był czułym mężem i troskliwym, opiekuńczym ojcem dla naszego syna. A przecież był w życiu mocno pokaleczony. Wcale nie było nam łatwo zbudować wspólne życie.

Ale udało się pani stworzyć dom, który dał pani poczucie bezpieczeństwa, taki bezpieczny port.

- Tak, udało się. I nie ukrywam, że to ja byłam motorem tego budowania. Pragnęłam mieć taki fajny dom, o jakim marzyłam od dzieciństwa. I nasz dom taki był - ciepły, radosny. To był dom, do którego garnęli się przyjaciele. To były czasem spotkania przy puszce sardynek, moim popisowym śledziu, pieczonych kartoflach i muzyce. Nie było ważne, co jest na stole, tylko kto jest przy tym stole i jakie ciekawe rozmowy się prowadzi. Wspaniałe czasy.

Dlaczego poczucie bezpieczeństwa jest takie ważne?

- Myślę, że w ogóle poczucie bezpieczeństwa i akceptacji są najważniejszymi potrzebami w życiu każdego człowieka. Gdy masz poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości, masz większą odwagę i łatwość, by budować swoje życie.

No i udało się pani je zbudować.

- Trudny start w życie trudno potem nadrobić. Młody człowiek, gdy wychodzi z domu, zwykle ma ze sobą bagaż doświadczeń, rad, wartości, w które wyposażają go rodzice. A ja wyszłam jak biała czysta kartka. Wszystkiego musiałam się sama nauczyć. Pewnie przez to popełniłam więcej błędów niż moi koledzy, którzy wyszli z normalnych domów. Musiałam działać intuicyjnie, więc czasem impulsywnie. Dłużej się dochodzi wtedy do wszystkiego.

A jak się potem wychowuje własne dzieci?

- Przede wszystkim obdarzaliśmy Jasia od małego ogromną miłością. Zawsze wiedział, że jesteśmy przy nim. Nigdy nie był podrzucany, zostawiany komuś pod opieką. Dzieliliśmy się z Krzysiem obowiązkami. Gdy ja wieczorem grałam, Jaś zostawał z ojcem. A gdy ja kładłam go do snu, opowiadałam różne swoje historie z dzieciństwa, z tych moim Mazur. Bardzo dużo mu czytaliśmy, rozmawialiśmy o wszystkim od małego, objaśnialiśmy mu świat. Uważaliśmy, że z dzieckiem trzeba rozmawiać. I robiliśmy to. Traktowaliśmy Jaśka nie jak dziecko, które nic nie rozumie, bo to nieprawda. I wiedziałam to bardzo dobrze ze swego dzieciństwa. Nawet jeśli jako maluch nie rozumiałam, to wszystko czułam. Wszystko wiedziałam. Dziecko nie jest durne, nie jest głuche, dziecko wszystko czuje i wie. Dzieci są bardzo mądre. Ojciec przekazał mu bardzo dużo ważnych rzeczy, wartości, zasad.

Jakie na przykład?

- Szacunek do ludzi. Przychodziło do nas mnóstwo ludzi - przyjaciół, znajomych, sąsiadów - i Jaś widział, jak ich traktujemy. W naszym domu nigdy nie mówiło się źle o innych. Nie było niegrzecznego zachowania. Jaś był o tyle biedny, że miał oboje rodziców nadwrażliwych i tę nadwrażliwość odziedziczył po nas. I choć często utrudnia ona życie, dziś mam cudownego, wrażliwego przyjaciela. Który jest przy mnie, gdy dobrze i gdy źle. Mój syn zna mnie jak zły szeląg. Jak widzi, że coś się dzieje, dopada mnie jakiś smutek, mówi: "Nie zapadamy się. Przecież sama tego uczyłaś, że zamartwianie się do niczego nie prowadzi. Że trzeba iść do przodu". Więc znowu idę do przodu. To wspaniały chłopak, najlepszy przyjaciel. Rozumiemy się bez słów.

Dzieciom trzeba mówić komplementy?

- Od najmłodszych lat. Że są cudowne, zdolne, że wszystko potrafią. Nie wolno dzieciom podcinać skrzydeł. Trzeba im w te skrzydła dmuchać. Oczywiście nie zawsze wszystko gładko idzie. Życie to są radości i smutki, sukcesy i porażki. I trzeba o wszystkim z dzieckiem rozmawiać. I o błędach, i o porażkach. W trudnych chwilach, żeby dać sobie nawzajem pewność, że jesteśmy razem i że sobie poradzimy, robimy tzw. krąg miłości.

Jak się go robi?

- To moja tajemnica. Każdy musi zrobić w swojej rodzinie swój krąg miłości.

A najważniejsza rzecz, jaką warto dać naszym dzieciom?

- Największy bagaż, który się dziecku daje na drogę, to poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości. Jeżeli rodzice tego nie dadzą, to potem wychodzi taki młody człowiek, który nie wierzy w siebie. Wychowanie dziecka tak, by miało poczucie własnej wartości i jednocześnie wrażliwość i czułość, było najtrudniejszym dla mnie zadaniem. Może te cechy nie są dziś specjalnie modne, ale jestem przekonana, że jednak najważniejsze. Wychować tak, by dziecko było otwarte i wrażliwe na innych ludzi. Dziś każdy skupia się na sobie. To nasze ego jest naszym drogowskazem. Wszystko musi się kręcić wokół nas i tylko takim ludziom się udaje - takie jest powszechne myślenie. Ja chciałam swego syna wychować inaczej. Na dobrego człowieka. Udało się.

A jaką radę dałaby pani małej Marysi i wszystkim małym Marysiom niezależnie od wieku?

- Wierzyć w siebie. W swoją dobrą energię i intuicję. Uwierzyć w siebie. W to, że człowiek, mimo trudów, jest w stanie dużo dokonać, jeżeli będzie miał w sobie pasję i radość z każdego dnia. Bo życie to jest szary codzienny dzień. I w tym szarym dniu czasami trzeba patrzeć na ten świat przez różowe okulary. Nie czekać na wielkie sprawy, które przyniosą nam szczęście. Poszukać go w drobnych rzeczach. I nie kontemplować smutnej przeszłości. Nie grzebać. Bo zabija to człowieka. Gorzknieje. Wybaczać wszystkim, którzy nas skrzywdzili. Siebie przytulać i kochać. Cieszyć się głupotami. A czasem zaszaleć.

I czym się pani cieszy?

- Że świeci słońce i w moim ogródku przebijają się przez ziemię pierwsze kwiaty. Mam maleńki ogródek, ale daje mi dużo radości. Rośnie w nim dzika wiśnia, która kwitnie na biało, cyprys płaczący i świerk. Hoduję też róże, rododendrony i peonie. Uwielbiam rano wyjść na taras, pić niespiesznie kawę i patrzeć jak moje dwa koty chodzą po ogródku. Radość dają mi też właśnie te moje dwa koty syberyjskie: Fiodor i Wiera. To koty-psy, rozmawiają z nami, chodzą za nami, kochają wszystkich gości i od razu wskakują im na kolana. A gdy wracam do domu i otwieram drzwi, we dwójkę czekają na mnie przy drzwiach. A czasem, gdy zmęczona kładę się na kanapie, przytulają się do mnie, mruczą i ściągają ze mnie złą energię.

Pamięta pani moment, kiedy pomyślała: Jestem, jaka jestem i taką mnie bierzcie. Nie chcę już zabiegać.

- Cholera, do pięćdziesiątki się męczyłam (śmiech). Dopiero potem przyszedł pewien luz. Kiedyś usłyszałam, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce. I to prawda. Człowiek nabiera takiego fantastycznego dystansu do siebie, do świata. Już się tak nie spina, nie stara, nie wychodzi ze skóry, żeby się koniecznie komuś przypodobać. Chyba musiałam się zestarzeć, dojrzeć, poznać smaki życia. Bo dziś potrafię już patrzeć w słońce i czuć, jak jego promienie przenikają mnie do głębi. Wiem, co to rześki poranek, rosa na trawie. Potrafię się zachłysnąć tym i podziękować Bogu za każdy darowany dzień. Teraz siebie akceptuję, a jak się człowiek akceptuje, to inaczej wygląda. Inaczej żyje. Lata minęły i coraz łatwiej mi uwierzyć w siebie. A myślę, że po 60. w ogóle będzie cudownie (śmiech).

Rozmawiała Beata Biały

Świat kobiety
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas