Reklama

Wiem, co widziałam

Nie chcę już jeździć na Mazury ani spacerować samotnie po lesie. Przekonajcie się dlaczego...

 Na Mazury wybraliśmy się w dwie pary - ja z moim Zbyszkiem i Bartek z Anią - czyli nasi wieloletni przyjaciele. Dom, który od dwóch lat wynajmowaliśmy na wspólne weekendy, stał w kompletnej głuszy. Dookoła były tylko lasy, w oddali, pomiędzy drzewami, lśniło jezioro. Piątkowe popołudnie zleciało nam na spacerowaniu po okolicy i przygotowywaniu grilla. Wieczorem pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka, gdzie do północy bawiliśmy się w barze z karaoke, więc w sobotę spaliśmy do późna. Obudziłam się grubo po dziewiątej. Przyjaciele chyba jeszcze spali, świadczył o tym panujący w domku bezruch. Wstałam i na palcach, żeby nie obudzić męża, wyszłam z niewielkiej sypialni na poddaszu. Parzyłam sobie kawę, kiedy na dół zeszła Ania.

Reklama

- Hej, Bożenko. Dobrze spałaś? - zapytała, rozkosznie się przeciągając.

Zapewniłam ją, że spałam wybornie i zapytałam, czy ma ochotę się przejść. Powiedziała, że chętnie i po chwili narzuciłyśmy na dresy kurtki i wyszłyśmy z domu. Opowiadałam jej właśnie o problemach z moją nową szefową, kiedy Anka nagle przystanęła i zapatrzyła się w zagajnik.

- Ktoś tam jest - szepnęła.

Spojrzałam w tamtą stronę, jednak nikogo nie udało mi się dostrzec.

W tym samym momencie z werandy zawołał nas Zbyszek - proponował wspólne śniadanie, co spotkało się z żywiołowym przyjęciem.

- Ale wy je przygotujecie, tak? - upewniła się jeszcze Anka, mrugając do mnie porozumiewawczo.

Mąż mruknął coś o tym, że odrobimy wszystko przy kolacji, i zniknął we wnętrzu drewnianego domku.

Dwie godziny później zadzwoniła do mnie nasza jedynaczka, Ula. Córka została z moją mamą i widocznie zatęskniła za nami. Niestety, pogadałyśmy może ze dwie minuty i diabli wzięli zasięg. Przez następny kwadrans usiłowałam się do niej dodzwonić, jednak bezskutecznie.

- Daj już spokój, znowu zrobiłaś się nadopiekuńcza. Z Ulką jest przecież babcia Marysia, na pewno sobie poradzą - zapewnił mnie mąż i... schował mi telefon.

Popołudnie mijało nam w niespiesznym tempie. Zbyszek z Bartoszem gawędzili o wędkowaniu, a Ania opowiadała mi o rozwodzie Renaty, naszej wspólnej znajomej. W końcu każda z nas zajęła się sobą. Anka usiadła na werandzie i czytała kryminał swojej ulubionej, brytyjskiej autorki, a ja wzięłam się za dzierganie czapki, którą zamierzałam podarować córce. Mąż śmiał się, że wyglądam jak relikt minionej epoki, ale robienie na drutach zawsze mnie wyciszało. Dochodziła osiemnasta, kiedy zdecydowałam się na samotny spacer. Chciałam co prawda wyciągnąć na przechadzkę Zbyszka, ale mąż wolał szachy.

- Bożenko, zabierz Ankę, ona cały czas siedzi z nosem w książce - powiedział Bartek.

- O nie, muszę ją dzisiaj skończyć. Zwłaszcza że jestem na finiszu, zaraz się dowiem, kto jest mordercą - uparła się.

Ruszyłam sama ścieżką prowadzącą z werandy. Nie zamierzałam zbytnio się oddalać. "Zrobię jakieś dwa kilometry drogą, którą przyjechaliśmy, i wracam", powiedziałam sobie.

Wieczór był pogodny, jednak od strony jeziora szedł chłód. Słońce powoli zmierzało ku zachodowi, więc ruszyłam szybkim krokiem, zdając sobie sprawę, że nie mam zbyt wiele czasu.

- Tylko się nie zgub! - rzucił w ślad za mną mąż.

- Nie zamierzam schodzić z drogi - uspokoiłam go i pomachałam na pożegnanie.

Uszłam jakieś czterysta metrów, kiedy przypomniałam sobie tamten opuszczony stary dom. Mijaliśmy go wielokrotnie w drodze do naszego lokum. Anka zawsze powtarzała, że wygląda jak z horroru. Cóż, trudno było nie przyznać jej racji. Chałupa była zrujnowana, znaczną część strawił ogień. Połowa dachu się zapadła, ale spora część domu wciąż stała na swoim miejscu. Co prawda wewnątrz rozpanoszyły się już krzaki i trawy, ale ściany tkwiły niewzruszone. Pomyślałam, że kiedyś ktoś tam mieszkał i wtedy zdjęta nagłym niepokojem, obejrzałam się za siebie. Droga była pusta, a okolica wyglądała sielankowo, mimo to poczułam dziwny niepokój. Po prostu zdałam sobie sprawę, że jestem samiuteńka na kompletnym odludziu. A jednak ciekawość wygrała. Podeszłam w stronę domu, ostrożnie stąpając pomiędzy ukruszonymi cegłami, odłamkami szkła i rozrzuconymi dookoła puszkami po piwie. Wyglądało na to, że zdewastowany, na wpół spalony dom był ulubionym miejscem spotkań okolicznej "śmietanki towarzyskiej". Do środka wejść się nie odważyłam. Bałam się, że spadnie mi na głowę jedna z ciężkich, drewnianych belek. Obeszłam chatę dookoła. Zaczęłam myśleć o rodzinie, która kiedyś musiała tu mieszkać. Byłam ciekawa, co się z nimi stało, gdy ogień strawił ich dobytek. "A może zdążyli się wyprowadzić, zanim wybuchnął pożar", pocieszyłam się.

Za domem, na zarośniętym trawniku znalazłam starą lalkę - brudną, plastikową zabawkę. Jej potargane włosy i niewinny, namalowany uśmiech sprawiły, że pomyślałam o dziecku, które porzuciło ją na tym odludziu. Ruszyłam w stronę drogi, kiedy pomiędzy drzewami usłyszałam cichy trzask. Zupełnie jakby ktoś nadepnął na spróchniałą gałąź. "Pewnie jakieś zwierzę", pomyślałam, nie spuszczając wzroku z zarośli. Na moment zapadła cisza. Nagle za niewysokich drzew wyszła mała, może czteroletnia dziewczynka. Na jej widok kompletnie mnie zatkało. Była naga, a jej sięgające połowy pleców, ciemne włosy były skołtunione i matowe. Zrobiłam krok w jej stronę i nasze spojrzenia się spotkały. Dziewczynka włożyła do ust kciuk i przez dłuższą chwilę przyglądałyśmy się sobie w kompletnym milczeniu. Dziecko wyglądało na równie zaskoczone spotkaniem jak ja i sprawiało wrażenie zaciekawionego. Sięgnęłam do kieszeni, chcąc zadzwonić po męża, i w tym samym momencie przypomniałam sobie, że Zbyszek zabrał mi telefon.

Podeszłam jeszcze bliżej. Mała tkwiła pośrodku sięgających jej do ramion roślin i wpatrywała się we mnie wielkimi, jasnymi oczyma. W pierwszej chwili pomyślałam, że może to córka obozującej niedaleko pary młodych Niemców. Ludzie ci byli przecież znani ze swoich upodobań do naturyzmu, jednak temperatura nie zachęcała do zabawy bez ubrania. Zresztą mała spacerowała sama, czego kompletnie nie mogłam pojąć. "Kto tak beztrosko zostawił tę dziewczynkę na pastwę losu?", zastanawiałam się. Tymczasem ona zainteresowała się leżącą niedaleko lalką. Nie spuszczając ze mnie wzroku, zbliżyła się.

- Zgubiłaś się, kochanie? - zapytałam.

Nie odpowiedziała. Zupełnie nie zareagowała na mój głos, chwyciła za to lalkę i zaczęła bawić się jej włosami. Wtedy zza drzew wyszła kobieta. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakiś głupi żart. Ona również była naga, a jej splątane, jasne włosy sięgały niemal pasa. Otworzyłam usta, chciałam coś powiedzieć, jednak nie zdołałam wykrztusić z siebie ani jednego słowa. Tymczasem kobieta rzuciła się w stronę dziecka i porwała małą za rękę.

- Proszę pani... - zaczęłam, a wtedy ona zrobiła coś, co do dziś śni mi się po nocach. Obnażyła ohydnie pożółkłe, zepsute zęby i przeciągle warknęła.

Cofnęłam się. Tymczasem kobieta z dzieckiem na ręku była już pomiędzy drzewami. Po chwili zniknęła w gąszczu.

Do domku letniskowego dotarłam biegiem. Trzęsłam się. To spotkanie było czymś naprawdę niesamowitym. Długo się zastanawiałam, jak opowiedzieć o wszystkim mężowi, w końcu zdecydowałam, że zachowam to dla siebie. Ostatnio byłam przepracowana. Szwankowała mi pamięć. Po prostu zapominałam o różnych drobiazgach. Mąż chyba się martwił - kazał mi zażywać jakieś ziołowe specyfiki, podsuwał krzyżówki. "Tego by brakowało, żeby uznał mnie za wariatkę", myślałam. Milczałam więc, jednak Anna szybko zauważyła, że jestem jakaś nieswoja.

- To nic, po prostu widziałam w lesie coś dziwnego - odparłam niechętnie, kiedy namawiała mnie do zwierzeń.

- Coś czy kogoś? - zapytała cicho, a chwilę później powiedziała mi o małej, dzikiej dziewczynce, którą spotkała kilka miesięcy wcześniej. - Obiecałam sobie, że nikomu o tym nie powiem, ale skoro ty też ją widziałaś... Ta spalona chałupa w lesie należała kiedyś do lokalnego pijaczka. Mieszkał w niej z piątką dzieci i swoją upośledzoną umysłowo, ciężarną konkubiną. Z pożaru wyszła ponoć tylko jego kochanka. Nikt nie wie, co się z nią stało. Miejscowi mówią, że urodziła w lesie i od tamtej pory żyje z dzieckiem w tej głuszy. Wyjada resztki ze śmietników, okrada pobliskie kempingi. A ile w tym prawdy, jeden Bóg wie - szeptała Anna.

Nigdy więcej o tej historii nie rozmawiałyśmy, jednak często śnię o tamtej dziewczynce i jej matce. Do domku na Mazurach więcej nie pojechaliśmy. Wymogłam na mężu kupno działki położonej bliżej miasta i tam przenieśliśmy nasze przyjacielskie wypady. Odludnych, zalesionych okolic, póki co, mam dość.    

 

Bożena, 41 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy