Reklama

Nie umiem z tym żyć... przeze mnie ktoś zginął!

Wszyscy, z wyjątkiem samych bohaterek tego reportażu, uważają, że to były nieszczęśliwe wypadki. Dramatyczne zdarzenia na zawsze odcisnęły się na ich psychice. Oto dwie historie, które zmieniły wszystko.

Ponad rok temu Anita straciła swojego najlepszego przyjaciela. Uważa, że ponosi odpowiedzialność za tę tragedię. Nie może dojść do siebie...

Po kłótni ze mną wybiegł zdenerwowany. Zaraz potem miał wypadek. Anita, 19 lat.

Znałam Sławka zaledwie przez kilka miesięcy, ale nasza przyjaźń była bardzo silna.

Chodziliśmy do tego samego liceum, przedstawiła nas sobie wspólna koleżanka. I od razu zaczęliśmy się świetnie dogadywać. Zawsze mogłam na niego liczyć, zwierzaliśmy się sobie ze wszystkiego. Kiedy wyjechał na obóz, często kontaktowaliśmy się przez komunikator.

Akurat wtedy miałam problemy z moim byłym. Dokuczał mi przez telefon, potem znikał na parę dni, gdy chciałam zabrać od niego sprzęt, który mu kiedyś pożyczyłam. Nie wiedziałam, co z tym zrobić. Poskarżyłam się Sławkowi. I to był powód naszej pierwszej kłótni...

Reklama

Reakcja przyjaciela zaskoczyła mnie. Postanowił on "po męsku" pogadać z moim eks. Zaraz po powrocie przyjechał do mnie, żeby wyciągnąć jego numer telefonu. Nie chciałam mu go dać. Uznałam, że powinnam sama uporać się ze swymi kłopotami.

Sławek nalegał, a ja się zdenerwowałam i zaznaczyłam, że nie życzę sobie, aby ingerował w moje sprawy. To chyba było zbyt ostre, bo normalnie się wściekł. Krzyczał, że próbuje coś dla mnie zrobić, a ja mu jeszcze zarzucam, że się wtrąca.

Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Nie chciałam tego tak zostawić, więc dzwoniłam do niego na komórkę, ale nie odbierał. Po kilkunastu próbach dałam sobie spokój, pomyślałam, że pewnie oddzwoni, gdy tylko ochłonie.

Jednak następnego dnia również się nie odezwał. Zaczęłam się trochę niepokoić. W końcu zadzwoniła jego siostra.

Była roztrzęsiona. Powiedziała, że poprzedniego dnia Sławek miał bardzo poważny wypadek na motorze. Wpadł w poślizg i zatrzymał się na drzewie...

A przecież zawsze jeździł tak ostrożnie! Nie odważyłam się nikomu o tym powiedzieć, ale wiedziałam już, że to nasza kłótnia spowodowała ten dramat.

Natychmiast pojechałam do szpitala, do którego trafił, jednak nie mogłam go nawet zobaczyć...

Leżał na OIOM-ie i wpuszczali do niego tylko najbliższą rodzinę. Dowiedziałam się jedynie, że od wypadku nie odzyskał przytomności i że jego stan jest krytyczny. Jeszcze nie dopuszczałam myśli, że może umrzeć...

Nie mogłam spojrzeć w oczy nikomu z jego rodziny, ale siedziałam w szpitalu godzinami, czekając na jakieś wiadomości. Niestety. Przez dwa dni słyszałam tylko: "Bez zmian". Trzeciego o świcie otrzymałam SMS-a od jego siostry: "Sławek nie żyje"... Wtedy mój świat się zawalił. Rozchorowałam się tak, że nie byłam w stanie pójść na pogrzeb.

Ale nadal nikomu nie zdradziłam, dlaczego tak bardzo to przeżywam. Wszyscy sądzili, że po prostu straciłam przyjaciela, niektórzy przypuszczali, że pewnie byłam w nim zakochana i z tego powodu tak rozpaczam.

Nie wyprowadzałam ich z błędu. Po głowie kołatała mi się tylko myśl: "To przeze mnie. Gdybym taka nie była, nadal by żył". Zostałam z tym bólem sama. Po wakacjach opuściłam się w nauce do tego stopnia, że teraz powtarzam klasę maturalną. Przyjaciele również zauważyli, że trzymam ich na dystans.

Śmierć Sławka stworzyła we mnie pustkę. Zaczęłam się zamykać w skorupie. Dwa miesiące po wypadku poznałam faceta, który także miał motor...

Podobał mi się i ufałam mu, mimo to prędko stwierdziłam, że lepiej, aby nic więcej między nami nie zaszło, bo za bardzo przypominał mi Sławka.

Nie byłam w stanie przywiązać się do niego. Strach, że mogłabym znów cierpieć, gdyby coś mu się stało, zniszczył ten związek. Zostawiłam chłopaka pod byle pretekstem, nie czułam się na siłach powiedzieć mu prawdy.

Poczucie winy było coraz większe.

Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że Sławek wjechał w to drzewo specjalnie, na złość, bo tak go zraniłam. Mimo że próbowałam wyprzeć ten pomysł, ciągle do mnie wracał. I trwa to do dziś. To jest jak tortura.

Długo nie mogłam z nikim o tym porozmawiać. Bałam się, że ludzie uznają, że tak naprawdę to ja go zabiłam i potępią mnie... Dopiero po ośmiu miesiącach zaczęłam ostrożnie poruszać ten temat z przyjaciółką. Powiedziała, że nie powinnam tak myśleć, że wszyscy się czasem kłócą i prawie nigdy nie dochodzi do takiej tragedii.

Uważała, że to był nieszczęśliwy wypadek i tyle. Trochę mi ulżyło, ale nie do końca. Ona nie mogła zrozumieć, co naprawdę czułam, bo nigdy nie przydarzyła się jej podobna rzecz. Rodzice nadal nic nie wiedzą.

Przez pół roku dawali mi spokój, próbowali pocieszać, potem zaczęli denerwować się, że wciąż słabo się uczę, nic nie robię w domu i nie dbam o siebie. Mama radzi, żebym poszła na terapię. Ale ja nie chcę.

Boję się, że psycholog mnie potępi. Mimo to jakoś się powoli zbieram. Trochę się wzięłam do nauki, nie chcę zmarnować sobie życia. Ostatnio nawet byłam na imprezie. Wprawdzie wyszłam po dwóch godzinach, ale zawsze to coś.

Staram się na powrót zbliżyć do przyjaciół, jednak nie potrafię już przywiązywać się tak łatwo jak kiedyś.

Chwilami wydaje mi się, że zawsze będzie między nami jakiś dystans. Nie wiem też, czy będę mogła się zakochać, zaakceptować fakt, że jestem od kogoś emocjonalnie zależna...

Komentuje Katarzyna Habowska, psycholog

Poczucie winy wywołane dramatycznym zbiegiem okoliczności jest u Anity tak ogromne, że nie daje sobie ona z nim rady. Obiektywnie patrząc, jej zachowaniu w dniu wypadku nie można niczego zarzucić.

Nie powinna była przecież się zgadzać na coś, czego nie chciała. Emocje Sławka prawdopodobnie przyczyniły się do tragedii, ale Anita nie odpowiada za jego zachowanie pod ich wpływem. Teraz potrzebuje pomocy.

Ma dwa problemy - wyrzuty sumienia oraz smutek po stracie przyjaciela. Przez ukrywanie prawdy odcina się od możliwości ich rozwiązania. Konieczne jest wyznanie wszystkiego osobie dorosłej i kompetentnej - koleżanka nie wystarczy.

Bardzo ważne, żeby dziewczyna przekonała się, że bliscy jej nie potępiają.

Kolejnym krokiem będzie zdjęcie z siebie poczucia winy, zrozumienie, że tylko Sławek był odpowiedzialny za swoje nierozsądne zachowanie, na które nałożył się tragiczny zbieg okoliczności.

Dopiero wtedy będzie możliwe przeżycie żałoby i odzyskanie równowagi.

Trzymałam niemowlę na rękach. Upadłam i je przygniotłam. Maleństwo tego nie przeżyło. Emilka, 18 lat.

Emilka nie może pozbyć się myśli, że spowodowała śmierć swojej chrześniaczki. Mimo wsparcia rodziny bardzo trudno jej się pozbierać. To stało się nieco ponad rok temu, tuż po chrzcinach mojej ciotecznej siostry Zosi.

Przyjęcie z tej okazji odbywało się w restauracji, na piętrze. Gdy się skończyło, musieliśmy zejść z bardzo stromych schodów.

Trzymałam Zosię na rękach matka chrzestna. Poślizgnęłam się na jakichś śmieciach i runęłam w dół. W wyniku upadku doznałam takiego urazu głowy, że byłam w śpiączce przez miesiąc. Kiedy się wybudziłam, otaczała mnie rodzina i przyjaciele. Niby ucieszyli się, że wróciła mi przytomność, ale prędko wyczułam, że coś jest nie tak...

Powoli przypominałam sobie, co zaszło. Zapytałam, jak się ma Zosia. Wszyscy odpowiadali wymijająco, a ja nie byłam jeszcze na tyle przytomna, żeby nalegać.

Dopiero następnego dnia, kiedy nikogo z bliskich nie było w pokoju, stanowczo poprosiłam lekarza, by powiedział, co z moją chrześniaczką.

Wyjaśnił mi, że upadłam, trzymając Zosię w objęciach. "Niestety, nie przeżyła" - zakończył. Gdy to usłyszałam, zaczęłam krzyczeć i płakać. Długo nie mogłam się uspokoić. Wyrzuciłam z sali lekarzy oraz rodziców.

Przez trzy dni siedziałam sama, w szoku. Czułam się jak zabójczyni, bo doprowadziłam do śmierci tej maleńkiej dziewczynki, którą przecież tak bardzo uwielbiałam...

Leżałam w szpitalu przez kilka miesięcy, a potem wróciłam do pełnej sprawności fizycznej. Gorzej było z moją psychiką.

Wpadłam w straszną depresję. Przychodził do mnie psycholog, ale podczas jego wizyt milczałam i tylko patrzyłam w sufit.

Przestałam jeść. Przez dwa tygodnie odsyłałam tace z nietkniętymi posiłkami. W końcu podłączono mnie z powrotem do kroplówki. Potem przez długi czas zmuszałam się, aby przełknąć dwie kromki chleba dziennie.

Trudno mi wyrazić to, co wtedy czułam. Wielokrotnie myślałam o samobójstwie. Sądziłam, że to wszystko stało się z mojej winy i chciałam umrzeć, aby dołączyć do mojego aniołka.

Dopiero po dwóch miesiącach od odzyskania przytomności zaczęłam w ogóle z kimś rozmawiać. To byli rodzice Zosi.

Mimo ogromnej rozpaczy przekonywali, że nie mają do mnie pretensji, że to był tragiczny wypadek, który mógł się zdarzyć komukolwiek.

Jeszcze nie byłam w stanie przyjąć do wiadomości ich słów, ale sama ich obecność przynosiła mi ulgę, odwiedzali mnie więc bardzo często.

Aż wreszcie któregoś dnia, słuchając ich, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że być może nie jestem w stu procentach odpowiedzialna za ten dramat. Od tego czasu stopniowo wracam do równowagi duchowej.

Zdecydowałam się wreszcie otworzyć przed terapeutą, który bardzo mi pomaga.

Cała rodzina też daje mi wsparcie. Jedna z ciotek nawet mnie poprosiła, abym została matką chrzestną jej synka.

Wprawdzie odmówiłam, bo nie byłam w stanie wziąć na ręce małego dziecka, ale ta propozycja bardzo podniosła mnie na duchu. W końcu wróciłam do szkoły. Koleżanki i koledzy są mili jak nigdy dotąd - to także dodaje mi otuchy.

Jednak od czasu do czasu załamuję się. Wtedy znów przestaję jeść, odzywać się, mam koszmary, w których upuszczam dziecko. Poza tym zdaję sobie sprawę, że choć ogólnie jest dużo lepiej niż na początku, najgorsze jeszcze przede mną.

Nie wiem, czy kiedykolwiek założę rodzinę. Czy zdobędę się na odwagę, by wziąć dziecko na ręce. Chwilami mocno wierzę, że mi się uda, kiedy indziej w to wątpię.

Komentuje Katarzyna Habowska, psycholog

Najważniejsze w sytuacji Emilki jest wsparcie bliskich, a zwłaszcza rodziców Zosi. Postawa rodziny jest po prostu wzorowa. Emilka, jak wynika z jej opowieści, wraca do równowagi psychicznej. Jednak potrzebne są czas i cierpliwość.

Nawroty gorszego nastroju czy chwilowe załamania są normalne. Dobrze, że Emilka korzysta z pomocy terapeuty.

Praca z nim prawdopodobnie będzie przebiegała dwuetapowo. Pierwszym celem powinno być odzyskanie radości życia. Drugi etap to przezwyciężenie lęku przed założeniem rodziny, przed posiadaniem własnych dzieci.

Dojrzałość Emilki, jej chęć pokonania problemu oraz wsparcie bliskich sprawiają, że rokowania są optymistyczne.

Twist
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy