Pomóżcie, zamiast zabierać dzieci
Mamo, nie daję sobie rady. To wszystko mnie przerasta – mówiła ze smutkiem moja córka, Zofia po urodzeniu Amelki. To było 18 lat temu.
- Nie martw się, we wszystkim ci pomogę - zapewniałam ją.
Nie ułożyło się biedaczce w życiu. Samotnie wychowywała córeczkę. Tylko na mnie mogła liczyć. Na dobrą sprawę od ósmego miesiąca życia Amelka była pod moją opieką. "W końcu muszę załatwić to formalnie" - postanowiłam po kilku latach. Złożyłam wniosek do sądu o ustanowienie mnie rodziną zastępczą dla wnusi. Sprawa toczyła się długo, ale w końcu w 2007 r. zostałam prawnym opiekunem Amelki. Dzieci zawsze się do mnie garnęły. Tak było też z pociechami mojego siostrzeńca. Joasię (dziś 8 l.), Michała (7 l.) i Ulę (5 l.) znam od maleńkich.
- Ciociu, zajmiesz się trochę maluchami? - pytał czasem siostrzeniec. - Dobrze wiesz, że nie odmówię - odpowiadałam i brałam je do siebie.
Na początku 2011 r. przeżyłam szok.
- Zabrali nam dzieciaki. Trafiły do placówek opiekuńczych, rozdzielono je - zadzwonił przerażony siostrzeniec.
Dopiero wtedy poznałam straszną prawdę. Żona siostrzeńca leczyła się psychiatrycznie - miała urojenia, depresję. On sam kiedyś w nerwach uderzył tak synka, że zostały ślady. Lekarz odkrył je i zawiadomił policję. "Co te dzieciaczki winne, że mają takich rodziców! Stanę na głowie, żeby do mnie trafiły!" - obiecałam sobie. Złożyłam do sądu wniosek o ustanowienie mnie dla nich rodziną zastępczą. Rano wyprawiałam Amelię do szkoły i jechałam do Uli, a później do starszej dwójki.
- Babciu, nie zostawiaj nas - ich przeraźliwy szloch, kiedy odjeżdżałam do dziś ściska mi serce...
Na szczęście niezbędne formalności załatwiłam i już po trzech miesiącach, 27 lipca 2011 r. na podstawie wyroku Sądu Rejonowego w Dzierżoniowie, odebrałam całą trójkę z placówek opiekuńczych.
- Babciu, ale teraz będziemy już u tylko ciebie? - dopytywała z niedowierzaniem Asia.
- Tak kochanie, zawsze tak będzie! - mówiłam przez łzy.
Pozytywnie przeszłam cały proces weryfikacyjny na rodzinę zastępczą. Choć moje mieszkanie to zaledwie dwa pokoiki, nikt w sądzie nie miał wątpliwości, że dzieci będą u mnie bezpieczne i szczęśliwe.
- Dzień dobry, chciałbym sprawdzić, jak mają się maluchy - regularnie, co miesiąc zaglądał do mnie kurator. Nigdy nie miał zastrzeżeń co do tego, jakim jestem opiekunem i w jakich warunkach mieszkają dzieci. Znał opinię lekarza, do którego z maluchami chodziłam, nauczycieli ze szkoły, w której coraz lepiej sobie radziły. Nigdy nie narzekałam, że brakuje mi czegoś. Miałam emeryturę, na utrzymanie dzieci dostawałam też pieniądze z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie (PCPR) w Dzierżoniowie. Pomagała mi też siostra, która pracuje za granicą. Nieoczekiwanie we wrześniu 2013 roku dostałam list z sądu.
- Odbędzie się sprawa o odebranie praw rodzicielskich rodzicom dzieci - czytałam zdumiona, bo ja o to przecież nie występowałam.
Stawiłam się w sądzie jako świadek. Siostrzeniec i jego żona zostali pozbawieni praw rodzicielskich. Myślałam, że to koniec. Ale nie!
- Na podstawie opinii Anny Łaty, dyrektor PCPR, według której jest pani niewydolna wychowawczo, sąd postanawia umieścić dzieci w zawodowej rodzinie zastępczej do czasu znalezienie rodziny adopcyjnej - usłyszałam na koniec rozprawy.
- Jak to niewydolna? Przecież nie było żadnych zastrzeżeń! - ledwo wykrztusiłam.
Nikt mnie słuchał. Wyrok zapadł, a ja zostałam tylko o tym poinformowana.
- O nie, nie odbiorą mi dzieci. To nie są przedmioty - po szoku przyszła złość.
Od razu złożyłam apelację. Dopiero mój adwokat dotarł do opinii wystawionej przez dzierżoniowski PCPR, bo mi sąd jej nie pokazał. Wynikało z niej, że źle gospodaruję pieniędzmi, mam za małe mieszkanie i jestem... za stara! Podkreślano, że przy mnie dzieci nie mają szansy na dobry rozwój. "Kto daje i odbiera..." - kołatało mi się w głowie. Przecież ten sam sąd dwa lata wcześniej widział moją metrykę i przyznał mi prawo opieki nad dziećmi! W tym samym mieszkaniu!
- Babciu, dlaczego jesteś taka smutna? Coś złego się stało? - dopytywała Ula.
Długo przed dziećmi ukrywałam, że chcą mi je odebrać. Ale w końcu się to wydało. Był płacz, strach, przerażenie.
- Poruszę niebo i ziemię, ale na pewno was nie oddam - przytulałam moją trójkę. Sąd Okręgowy w Świdnicy podtrzymał w grudniu wyrok. Ale ja nie zamierzałam się poddać. Zainteresowałam sprawą Rzecznika Praw Dziecka. Z jego pomocą sprawa zabrania dzieci, została odroczona. Do czasu ponownego jej rozpatrzenia dzieci pozostają pod moją opieką. "Czy znalazła się rodzina zainteresowana adopcją zadbanych, zdrowych dzieci? A może chodzi o pieniądze, które co miesiąc dostaję z PCPR-u?" - zastanawiam się coraz częściej. W napięciu czekałam na kolejną rozprawę. Wierzyłam, że sąd wreszcie zauważy, że u mnie te dzieciaki mają miłość, czyli coś, czego nie da się przeliczyć na złotówki, metry kwadratowe ani na lata, które mi wypomniano. No i wygrałam! Moje wnuki są już u mnie. Wreszcie poczułam spokój...
Jolanty Polowczyk wysłuchał Grzegorz Szymański