„Wilczy gang i nowe historie Kazimierza Nóżki"
17 czerwca nakładem wydawnictwa Oficyna 4eM ukaże się nowa książka Marcina Szumowskiego pt. „Wilczy gang i nowe historie Kazimierza Nóżki". To kolejny zbiór opowieści leśniczego z Bieszczad, zebranych i spisanych przez tego autora. Tym razem słynny Kazimierz Nóżka zabierze nas na wyprawę śladem watahy wilków.
Oto fragment lektury:
Aga Powraca
Nastawiony na trzecią dwadzieścia budzik nieznośnie dzwonił, rozganiając ostatnie obrazy snu. Poranek, wyglądający raczej jak ciemna październikowa noc, rozlewał się za oknem. Szybka mocna kawa i dwie kanapki ze śliwkowymi konfiturami od razu postawiły mnie na nogi. Chwyciłem spakowany plecak i zbiegłem po schodach.
Przed domem stało już czarne volvo i mrugało w moim kierunku światłami. Za kierownicą siedział Krzysiek, mój redakcyjny kolega.
- Gotowy? - spytał, wychylając głowę przez uchyloną szybę. Wrzuciłem plecak na tylne siedzenie i ruszyliśmy. Przed nami ponad czterysta kilometrów i pięć godzin jazdy w Bieszczady. Krzysiek sam z własnej woli zapisał się na ten wyjazd. Podczas wakacji był z rodziną u Kazka. Tak mu się spodobało w Bukowcu, że gdy usłyszał, że jadę w Bieszczady zbierać materiał na kolejną książkę, aż podskoczył z wrażenia.
Mówię: - Krzysiu, będzie ciężko, dużo chodzenia po górach, wysokich górach.
On: - Będę dokumentował ten wyjazd. Filmy, fotografie. Nie będziesz musiał nosić notatnika.
Ja: - Planujemy z Kazkiem pracować do późnej nocy.
On: - Będę wam gotował (a gotuje wyśmienicie), zrobię cały catering.
W końcu sięgnąłem po ostatni argument: - To niebezpieczna robota, niedźwiedzie, wilki i bliskie z nimi spotkania.
Krzysiek nie wytrzymał: - Własnym ciałem was zasłonię! I poległem. Po takim argumencie nie mogłem go zostawić w stolicy. W końcu tak wyszło, że Krzysiek został naszym kierowcą podczas tej wyprawy. On dziennikarz i ja dziennikarz, jakoś się dogadamy - pomyślałem i zapowiedziałem nasz przyjazd u Kazka.
Nie myliłem się, ponad pięć godzin jazdy minęło szybko i w świetnej atmosferze. W Bukowcu byliśmy przed południem. Złota bieszczadzka jesień przywitała nas w pełnej krasie. Na niebieskim niebie nie było ani jednej chmurki, a ja musiałem zamienić ciepły polar na przewiewną koszulę. Kazek przywitał nas w swoim zwyczaju szerokim uśmiechem i serdecznym "misiem".
Zajęliśmy słynny drewniany domek, w którym mieszkałem już tyle razy, że czułem się w nim jak we własnych czterech ścianach. Ledwo zdążyłem się rozpakować, jak gospodarz wpadł do nas na chwilę, by poczęstować wyśmienitymi oscypkami, a Krzysiek zgodnie z obietnicą zaczął się kręcić po kuchni. Coś jednak mu nie pasowało, bo co chwila mamrotał pod nosem.
W końcu podszedł:
- Słuchaj, mam pomysł na dobrą smażoną kiełbasę, ale muszę sos zaostrzyć. Czy Kazek się obrazi, jak mu zjemy trochę świerka z ogrodzenia? Zrobiłem wielkie oczy.
- To zależy, ile mu tego świerka zjemy - moja odpowiedź zawierała podobny poziom abstrakcji co jego pytanie.
- Bez przesady, do smaku potrzebuje - kucharz pokorną miną stał po prośbie.
- Tyle to ja sam pójdę i przyniosę.
- No i uszczknąłem kilka gałązek z Kazkowego płotu, a kiełbasa wyszła naprawdę przednia. Leśniczy, jak się dowiedział, że trafili się tacy, co zjedli kiełbasę na świerku z jego ogrodzenia, prawie pękł ze śmiechu. To właśnie jest cały Krzysiek. Z niczego potrafi uwarzyć naprawdę smaczne danie. Ma wyśmienite wyczucie smaku i dar łączenia składników. Zresztą, zna się na kuchni jak mało kto.
W jednym palcu ma większość polskich regionalnych potraw i stare przedwojenne przepisy. Gdzie on się tego nauczył, do tej pory nie wiem, ale wiem, że jak czasem wrzuca na Facebooka zdjęcia z obiadu albo kolacji, znajomi grożą natychmiastowym najazdem na kamienicę, w której mieszka. Ledwo zdążyliśmy odpocząć po podróży i po "kiełbasie ze świerkiem", a Kazek już pukał do drzwi i ponaglał do wyjazdu.
- Wsiadajcie. Coś wam pokażę.
Mam małą niespodziankę - tym razem nabraliśmy apetytu na przygodę. Nie ujechaliśmy daleko. Na poboczu drogi, która prowadzi do wsi Terka, Kazek zatrzymał auto i wskazał na stary opuszczony sad po drugiej stronie jezdni. Ukazała się nam nieco rachityczna jabłonka. Rosła prawie przy samej drodze w obniżeniu terenu, otoczona przez gęste krzaki. Na samej górze drzewa dyndało jeszcze kilka czerwonych jabłuszek.
- Poznajesz? - Kazek rzucił w moim kierunku porozumiewawcze spojrzenie.
- No jasne - odpowiedziałem prawie bez namysłu, bo już wiedziałem, co to za niespodzianka. Właśnie w tym miejscu Kazek nagrał Agę z dwójką młodych - Jasiem i Małgosią. Niedźwiadki wspinały się na drzewo i próbowały dostać do wysoko rosnących jabłek. Filmów z okolicy jabłonki było kilka. Podczas wspinaczki dała się też nagrać sama Aga.
- Pewnego dnia dostałem informację od jednej z kobiet, że widziała tutaj niedźwiedzia wdrapującego się na drzewo. Przyjechałem czym prędzej i ustawiłem fotopułapki. Okazało się, że trafiłem w dziesiątkę. Przyszła tu Aga z małymi, przychodziły i inne niedźwiedzie. Niestety niedźwiedzica i jej dzieci odstawiły mi tutaj taki cyrk, że olaboga - idąc w kierunku drzewa, leśniczy zaczął opowiadać historię.
- Tak im posmakowały te czerwone jabłuszka, że mimo bliskości drogi stołowały się pod drzewem także w ciągu dnia. Młode wspinały się na koronę, wypinając kudłate pupy w kierunku jeżdżących tędy samochodów i chyba sobie wyobrażacie, co się działo. Piski opon i hamulców. Korek prawie do Terki, bo każdy chciał uwiecznić to przedstawienie. Wielu wychodziło z aut i podchodziło do drzewa. Zaczęło się robić groźnie, bo na dole w tych krzakach - Kazek pokazał wygniecione zielone zarośla - pilnowała młodych Aga. Wystarczył krok w dół i tragedia gotowa. Ile ja tu nerwów przez nią straciłem. Myślałem nawet, żeby wszystkie te jabłka im postrącać, żeby nie właziły na drzewo. Bałem się też o wypadek, o kolizję, bo tutaj już naprawdę robiło się groźnie. Droga wąska, zakręt i ci cyrkowcy na drzewie. Wystarczy, że kierowca głowę z ciekawości odwróci, i tragedia gotowa.
Na szczęście po kilku dniach odpuściły. Zjadły, ile tylko mogły, ale tych jabłek na samej górze nie udało im się zerwać. Doszliśmy do jabłonki. Najpierw zszedł Kazek, rozejrzał się po okolicy, później skinął na nas głową.
- Wolałem sprawdzić, bo czasem inne niedźwiedzie tu śpią po krzakach. A w razie ataku uciekać nie ma jak - powiedział leśniczy i jeszcze raz zeskanował teren. W miejscu, gdzie staliśmy, trawa i krzaki były wydeptane, jakby przechodziły tędy turystyczne wycieczki. Niedźwiedzie musiały urządzić sobie polową stołówkę. Gdy podjadły jabłek, kładły się nieopodal drzewa i odpoczywały, po czym znowu wspinały się na jabłonkę.
- Spójrzcie tutaj - Kazek pokazał na korę drzewa. Były na niej wyraźnie wyryte niedźwiedzie pazury. Wejść i zejść z jabłonki było tyle, że pień był przeorany jak pole broną. Drzewko zostało zniszczone.
- Mam nadzieję, że przetrwa zimę. Takie jabłonki są cenne. Nie tylko niedźwiedzie mają z nich pożytek, ale przede wszystkim zwierzyna płowa. - Kazek westchnął, patrząc na to, co z pniem zrobiły niedźwiedzie.
- Wracamy do auta i podjedziemy jeszcze w inne miejsce związane z Agą.
- Leśniczy machnął na nas ręką. Gdy wchodziłem na drogowy nasyp, lękliwie obejrzałem się za siebie, bo coś zaszeleściło w krzakach. Jedno ze spadłych jabłek porwała właśnie sójka, która tylko czekała, aż sobie pójdziemy. Niepozorna jabłonka była przydrożną karczmą dla połowy okolicznego lasu.