Iwona Słabuszewska-Krauze: „Z daleka wbrew pozorom widać lepiej”
Artykuł sponsorowany
Akcja najnowszej powieści Iwony Słabuszewskiej-Krauze rozgrywa się w miejscu, o którym mówi się, że panuje w nim dziewięć miesięcy zimy i trzy miesiące piekła. Mowa o Douro w północno-wschodniej Portugalii. Dlaczego Polka umieściła akcję swojej książki właśnie w tym winiarskim regionie? Co ją zainspirowało? O Douro, mentalności Portugalczyków i problemach ze zdefiniowaniem w dzisiejszym świecie własnej tożsamości z pisarką rozmawiała Magdalena Majcher.
Na półki księgarni trafiła właśnie najnowsza powieść pani autorstwa, "Portugalka". Jej akcja toczy się głównie pośród przepięknych krajobrazów portugalskiego Douro. Dlaczego właśnie ten winiarski region w północno-wschodniej Portugalii panią zainspirował?
Należałoby odwrócić kolejność - zainspirowało mnie właściwie jedno zdanie, które bardzo poruszyło moją wyobraźnię i doprowadziło do północnej Portugalii. Usłyszałam gdzieś, że jest taki region, w którym panuje dziewięć miesięcy zimy i trzy miesiące piekła. Dziewięć miesięcy zimy w kraju powszechnie kojarzonym z gorącym klimatem - to ciekawe. Miejsce jest otoczone gęstym lasem, stanowiącym świetną kryjówkę dla wszelkiego rodzaju uciekinierów i złoczyńców - to jeszcze lepsze! W konsekwencji dotarłam do Douro, cudownego regionu winiarskiego, co prawda już nie otoczonego lasem ze zbójami, ale nadal unikatowego. Kiedy tam pojechałam i poznałam kilka rodzin, a niektóre z nich produkują porto nieprzerwanie od 300 lat, upewniłam się, że to jest właśnie miejsce, w którym chcę osadzić akcję swojej kolejnej książki.
Region Douro w 2001 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Czy to wyróżnienie sprawiło, że wzrosło zainteresowanie tą częścią Portugalii?
Nie wiem, jak było przed rokiem 2001, ale w tej chwili rozwinięta jest tam głównie enoturystyka. Można co prawda popłynąć statkiem rzeką Duero, powędrować szlakiem cysterskim, ale przypadkowo nikt do Douro nie trafia, to nie słoneczne Algarve ani kosmopolityczna Lizbona. Douro to pewien mix - od stuleci mieszały się tutaj kultury i narodowości. Handlem porto zajmowali się przecież na początku Anglicy, potem pojawiły się rodziny holenderskie, duńskie, niemieckie, portugalskie... Ta różnorodność stanowi do dzisiaj o wyjątkowości regionu. To, co jeszcze wyróżnia Douro, to harmonijna relacja człowieka z naturą. Jest szacunek dla natury i szacunek dla potrzeb człowieka. Taka koegzystencja jest w wielu miejscach na świecie już po prostu niemożliwa.
Jak pisze się powieść tak mocno osadzoną w realiach danego środowiska? Trzeba pojechać, zobaczyć, doświadczyć?
Dla mnie to jedyna metoda na uwiarygodnienie książki. Przekonałam się o tym, chociażby pracując nad "Portugalką". Pierwsze rozdziały pisałam jeszcze przed podróżą do Douro, wydawało mi się, że zgromadziłam sporą dawkę wiedzy. Wizyta w Douro postawiła wszystko na głowie. Przecież tam nawet powietrze pachnie inaczej. Rozmowa z drugim człowiekiem, podpatrywanie, wyłapywanie szczegółów z codziennego życia, czasem wręcz wskoczenie w buty drugiej osoby - to wszystko jest potrzebne, żeby zrozumieć miejsce, a potem umieć oddać jego specyfikę. To jest ta najtrudniejsza, ale i najprzyjemniejsza część pracy.
Skąd taka dobra znajomość nie tylko topografii, ale też zwyczajów i mentalności Portugalczyków?
Traktuję to pytanie jak komplement, bo jeśli książka jest wiarygodna, to znaczy, że osiągnęłam cel. A o Portugalczykach... w pierwszym kontakcie wydają się otwarci, ale tak naprawdę pozwalają się odkrywać pomału, są jak matrioszka. Stosunkowo nieufni, kryją w sobie dużo melancholii, patrzą bardziej w stronę morza, niż na żyjącą w pośpiechu Europy. Dopiero kiedy przekroczy się pewną granicę, okazuje się, że mają serce na dłoni. Douro jest jeszcze inne. Tam jest mieszanka, o której mówiłam. Winiarze to ludzie czynu, ludzie z pasją, prawdziwe perły. Mają entuzjazm i przekazywaną przez pokolenia wiedzę, taką żywą, nieksiążkową. Gdybym nie pisała powieści, pewnie trudno byłoby mi poznać ich życie od kuchni, ale spotkało mnie coś niezwykłego - zamieszkałam w cudownej quincie rodziny Van Zeller, jednej z najstarszych rodzin winiarskich w Douro. Uczestniczyłam w jej codziennym życiu, słuchałam przy kolacji opowieści, pracowałam w winnicy, odmówiłam tylko ubijania winogron stopami, bo musiałabym dołączyć do dwunastu półnagich mężczyzn, którzy ubijali je od kilku godzin. Potem były kolejne spotkania, zaskakujące, ciepłe i zapadające w pamięć - bez pomocy i otwartości wielu innych osób z Douro, nie byłoby "Portugalki".
Polka, która akcję swojej powieści umieszcza w Portugalii. Nie prościej byłoby po prostu wybrać któryś z polskich regionów? Nie obawiała się pani, że to może zostać źle odebrane - jakby sugerowała pani, że w Polsce nie ma nic ciekawego do zobaczenia i opisania? Czy polscy autorzy nie powinni pisać o polskich realiach?
Dlatego, że znają te realia najlepiej? Dla mnie ten brak dystansu jest elementem raczej utrudniającym pisanie. Otaczająca rzeczywistość bywa zbyt namacalna, zbyt narzucająca się. Do tej pory wolałam sięgać po to, co dalej, bo łatwiej mi rzucić problem czy zagadnienie, o którym chcę pisać, na taki dalszy plan. Może z daleka wbrew pozorom widać lepiej. Tak naprawdę jednak, miejsce akcji jest elementem drugoplanowym, to tylko scena i rekwizyty, które ułatwiają skonstruowanie fabuły.
Sophie, główna bohaterka "Portugalki", ma problem z odnalezieniem swojego miejsca. Zresztą nie tylko ona, gdyż wszystkie postacie muszą w pewnym momencie swojego życia zdefiniować własną tożsamość. Czy uważa pani, że we współczesnym świecie to może być trudne?
Tę tożsamość trzeba coraz częściej budować od nowa albo przynajmniej ją przebudowywać. Ma na to wpływ wiele czynników: migracje, rozpad rodziny, zmiany w hierarchii wartości, konieczność dokonywania trudnych wyborów. Sophie stawia sobie pytania - kim jestem, a kim myślę, że jestem, gdzie jest moje miejsce, jaka jest moja rola. Takie same pytania nurtują współczesnych Europejczyków, zwłaszcza jeśli brakuje im - nam - tak jak i głównej bohaterce, takiego mocnego, stabilnego zakorzenienia.
A może nie potrzebujemy tych sztywnych ram: Polka, Angielka, Portugalka? Może po prostu "obywatelka świata"?
Coraz częściej przenosimy się z jednego kraju do drugiego, z miasta do miasta, aż nadchodzi moment, że nie wiadomo już, gdzie jest to nasze właściwe miejsce. Bycie obywatelem świata ma swoje dobre i złe strony. Ze swoich własnych doświadczeń emigracyjnych wiem, że takie rozdwojenie może być trudne, człowiek stoi po prostu w rozkroku i nie może się zdecydować. Z drugiej jednak strony, moja polskość nie ucierpiała na tym, że mieszkałam poza granicami kraju, natomiast poczucie przynależności do Europy, świata w ogóle, bardzo się wzmocniło. I uważam to za cenne. Dobrze jest czerpać z wielu źródeł.
Po lekturze "Portugalki" w mojej głowie zrodziło się pewne wyobrażenie jej autorki: otwarta, pełna pasji kobieta, która uwielbia podróżować. Czy mam rację?
Moją pasją jest pisanie, którego stałym elementem jest przetwarzanie, pogłębianie a czasami dyskusja z tym, czego doświadczam podczas podróży. Póki co - jest to nierozłączne. Często są to podróże bliskie, niedzielne, czasem dalekie i długotrwałe. W każdym razie, żeby coś napisać, muszę wyjść z domu, poczuć, zaobserwować, przeżyć. Potem z wielu nitek wysnuwam opowieść.
Uważa pani, że bycie pisarką i mamą jednocześnie jest niewykonalne, a mimo to dość sprawnie łączy pani te dwie życiowe role. Mężczyźni pisarze mają łatwiej?
Powiedziałam to trochę przewrotnie, bo oczywiście, że połączenie tych dwóch elementów, tj. pisana i wychowywania dzieci, jest możliwe, tylko że niezwykle trudne. Rodzicielstwo jest serią nieprzewidywalnych zdarzeń, zaskoczeń i zadziwień - czymś, co wymaga nieustającej elastyczności. Czy mężczyzna pisarz ma łatwiej czy nie, to zależy od jego wrażliwości. Co zrobi, jeśli dziecko wdrapuje mu się na kolana - wyłączy komputer czy będzie dalej pracował? Odizoluje się czy zainteresuje?
Pytanie też, na ile mężczyzna doznaje ciśnienia związanego z wydajną pracą zarobkową, prestiżem, ambicjami. Wcale może nie mieć łatwiej, pisarstwo z reguły nie jest zajęciem dochodowym, z prestiżem bywa różnie. Osobiście nie chciałabym wskoczyć na miejsce mężczyzny, wolę być kobietą.
A w życiu? Czy nie jest tak, że od kobiet wymaga się więcej?
Większej elastyczności w życiu w ogóle - tak. Mamy wiele ról, które trzeba ze sobą zgrabnie łączyć, ciąży na nas mit kobiety idealnej, która świetnie radzi sobie w tych wszystkich rolach. W kwestiach zawodowych czasami nie wymaga się więcej, chociaż można by, i to też niedobrze - linijka powinna być równa. Bo jeśli się nie wymaga, to zmniejsza się możliwości - rozwoju, awansu, poszerzenia kompetencji.
Dla kogo pani pisze? Dla siebie, dla czytelników, a może dla krytyków?
Dla czytelników, jak chyba każdy pisarz. Oczywiście mam z pisania osobistą przyjemność, inaczej nie zajmowałabym się tym. Więc dla siebie też. Pisanie dla krytyków nie miałoby sensu, tym bardziej że opinie to często rzecz gustu. Ale byłoby nie fair mówić, że dobre recenzje mnie nie cieszą. Cieszą - i motywują do dalszej pracy.
Jak wyobraża sobie pani czytelników Iwony Słabuszewskiej-Krauze? Kto panią czyta?
Ludzie ciekawi świata, wrażliwi na szczegóły i subtelności. W różnym wieku. Lubiący książki z wyrazistymi realiami. I nie tylko kobiety! "Portugalka" podoba się mężczyznom - sprawdziłam.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Magdalena Majcher
Książka do kupienia w księgarni Wydawnictwa Prószyński