Najważniejszy w życiu jest szacunek!
Spotykamy się w wytwórni Pink Crow Records na Ursynowie. Wita mnie szef i założyciel - Hirek Wrona. Ubrany w luźne spodnie, adidasy i hip-hopową bluzę budzi od razu sympatię i wywołuje uśmiech.

Jest pan absolwentem Wydziału Prawa i Administracji UMCS w Lublinie. Skąd zatem pomysł, żeby zająć się muzyką?Hirek Wrona:Muzyka zawsze była obecna w moim życiu. W moim rodzinnym domu od dziecka grano na przeróżnych instrumentach i mnie też włożono kiedyś do ręki skrzypce. Zacząłem grać i do pewnego momentu nie wiedziałem, że istnieje jeszcze jakiś inny rodzaj muzyki, niż muzyka poważna. Zacząłem śpiewać w chórze u śp. Stefana Steczkowskiego (stąd cała familia Steczkowskich jest mi bardzo bliska). Potem zobaczyłem program dotyczący którejś rocznicy urodzin Duke'a Ellingtona i wtedy zacząłem interesować się tym, kto to był Ellington, Frank Sinatra, Ray Charles i tak powoli zacząłem słuchać jazzu. Zatem, kiedy moi rówieśnicy słuchali Deep Purple czy Black Sabbath, ja w tym czasie słuchałem Vivaldiego czy amerykańskich saksofonistów jazzowych wydawanych w czasach komunistycznych na bułgarskich płytach.
Jest pan uznawany za jednego z propagatorów czarnej muzyki w polskich mediach (szczególnie hip-hopu). Skąd fascynacja tego typu muzyką?Wszystko ma swój początek w jazzie. Hip-hop jest dla mnie kwintesencją wszystkich gatunków czarnej muzyki. Są tam wpływy zarówno soulu, gospel, bluesa, funky i oczywiście jazzu. W roku 1981 pojechałem do Belgii. Tam pewien człowiek zapytał mnie, czym się zajmuję. Odpowiedziałem mu, że jestem studentem i didżejem. Sprzedał mi wtedy płytę z ciekawą muzyką: artysta nazywał się Curtis Blow, a utwór "The Breaks".Nie wiedziałem wtedy, że jest to hip-hop, który bardzo mi się spodobał. Wróciłem do Polski. Pojechałem do Lublina skończyć studia. I wtedy usłyszałem Run DMC. Do dzisiaj, przez słuchanie ich muzyki zostało mi noszenie adidasów (nawet w zimie) i skórzanych marynarek (śmiech). Oni odmienili moje życie. Dzięki nim zacząłem uczyć się angielskiego. Potem pojechałem do Londynu. I tam odkryłem prawdziwy hip-hop.Lata 80. to była dla mnie również fascynacja folk rockiem. Słuchałem dużo Boba Dylana, The Waterboys i poznawałem dzięki Grześkowi Brzozowiczowi mnóstwo fajnej muzyki. Dzięki niemu odkryłem Van Morrisona, Bruce'a Springsteena. Miałem też fantastyczny uniwersytet - nie tylko nauki sztuki radiowej, ale też odkrywania najlepszej muzyki - Radiomann. Tam, co sobotę, spotykało się kilku gentlemanów, którzy mieli olbrzymią wiedzę o muzyce, byli znakomitymi dziennikarzami, ale przede wszystkim cudownymi ludźmi: Wojciech Mann, Jan Chojnacki, Grzegorz Wasowski, Antoni Piekut, Paweł Sztompke, Grzegorz Brzozowicz. Nie ma i nigdy już nie będzie takiego drugiego uniwersytetu . Któregoś dnia Antek Piekut przyniósł płytę, która totalnie zmieniła moje życie. To był Prince. Artysta, który totalnie wywrócił wszystko w mojej głowie. Nagle bowiem okazało się, że wcale nie trzeba być przystojnym, nie trzeba być Arnoldem Schwarzeneggerem, żeby mieć każdą kobietę (śmiech). A on miał każdą, którą chciał. Portfolio jeśli chodzi o jego zdobycze jest imponujące: Kim Basinger, Kylie Minogue, Madonna. Najważniejsza jednak dla mnie była jego muzyka, jego geniusz. To, co wyprawiał grając na tylu instrumentach.
Czy patrzy pan na hip-hop jak na kulturę? Czy to tylko biznes?Hip-hop to jest kultura w pełni tego słowa znaczeniu, która składa się z czterech elementów: turntablism, czyli sztuka miksowania na gramofonie, b-boying, czyli taniec (ortodoksyjni b-boy'e twierdzą, że nie ma czegoś takiego, jak breakdance. Według nich jest to coś wymyślone tylko na potrzeby mediów), graffiti (sztuka malowania) i rap (słowo i produkcja muzyczna).
Ta kultura rozeszła się po całym świecie. Została stworzona na ulicy, w związku z tym wszystko jest w niej proste. Nie można mówić, że hip-hop amerykański jest lepszy od polskiego. Nigdy bym się tego nie odważył powiedzieć. Dlaczego? Dlatego, że jest inny. Tam są inni twórcy, o innych sprawach opowiadają. Hip-hop jest najważniejszą kulturą przełomu XX i XXI wieku! I nikt tego nie zmieni.
Pamięta pan swój debiut przed mikrofonem?Tych debiutów było kilka. Pierwszy raz usiadłem przed mikrofonem w radiu studenckim Centrum w Rzeszowie. Któregoś dnia zadzwonił do mnie kolega z Mielca i powiedział, że jeden z chłopaków nie może przyjść na nocną audycję. Zapytał, czy mógłbym wpaść ze swoimi płytami i popuszczać coś fajnego. Powiedziałem: "Ok. Nie ma sprawy". I tak bardzo mi się to spodobało, że zacząłem chodzić do radia regularnie. Później zadebiutowałem na antenie radia profesjonalnego - Radia Rzeszów. Później studenckie radio Centrum, i wreszcie Program III Polskiego Radia.
Czy ma pan czasami poczucie dnia świstaka? Audycje w radio, prowadzenie imprez, koncertów, itp. Nie myśli pan: "To już było..."?A co, miałbym teraz zostać księdzem lub lekarzem? (śmiech)
Czy zdarza się panu tracić panowanie nad sytuacją?Jeżeli chodzi o pracę - nigdy. Mogę później to odreagować w samotności, ale w pracy nie ma takiej możliwości, ponieważ czuję się bardzo odpowiedzialny za swoich ludzi, za osoby, z którymi pracuję. Pracując w telewizji nigdy nie zdarzyło mi się wpaść w panikę, mimo że mam za sobą kilka bolesnych momentów i sytuacji.
Owszem zdarzało mi się, że nie wiedziałem, co mam robić ze wzruszenia. Najśmieszniejszy dla mnie moment to chwila, kiedy byliśmy z wizytą u Ojca Świętego z b-boyami. Po występie chłopaków podchodziliśmy do Jana Pawła II po błogosławieństwo. Chciałem powiedzieć coś mądrego i wypaliłem: "Jest pan wielki". Największy kretynizm jaki mogłem wymyślić. Potem robimy sobie wspólne zdjęcie, a papież woła: "No, chodź tu. Podejdź. Przecież cię nie ugryzę". I wtedy, kiedy poczułem na ramieniu jego trzęsącą się dłoń, popłakałem się jak małe dziecko. Łzy leciały jak oszalałe...
Zdarzało mi się natomiast tracić panowanie prywatnie. Jestem cholerykiem.
Czy ma pan w swojej pracy prawdziwych przyjaciół? Pytam, ponieważ nie tak dawno temu przeczytałam wywiad z Grażyną Torbicką, która powiedziała, że w telewizji trzeba mieć dystans do ludzi, z którymi się pracuje, żeby móc w niej normalnie funkcjonować i zachować zdrowie psychiczne. Telewizja to tylko ogromne ambicje, pieniądze, popularność. I nic więcej. A jak jest w radiu, w pana wytwórni?U mnie jest zupełnie inaczej. W Pink Crow Records - z wyjątkiem mojego księgowego - wszyscy ludzie wyszli z kręgu hip-hopu. Bardzo ich lubię, szanuję. Świetnie nam się razem pracuje. Nadajemy na tych samych falach. W TVP też miałem przyjaciół - pracują tam do dziś.
Co zalicza pan do swoich największych zawodowych sukcesów?Trudne pytanie. W różnych okresach różne rzeczy sprawiały mi dużą przyjemność. Na pewno jednym z takich dużych sukcesów jest koncert "Niech świat się do nich uśmiechnie" na rzecz dzieci chorych na AIDS z 1992 roku, zorganizowany wspólnie z Monarem i Adamem Galasem. Największy dotychczas płatny charytatywny koncert w Polsce! Jednocześnie największy koncert w historii Polski na Stadionie Dziesięciolecia.
Kolejny duży sukces to na pewno cztery edycje Hip-Hop Opole - pierwszej w Polsce masowej imprezy hip-hopowej, od której zaczęła się popularność hip-hopu w mediach. Poza tym takim wielkim prywatnym osiągnięciem jest współorganizacja uroczystości wręczenia nagród muzycznych - Fryderyków.
Czy jest zatem coś, czego pan zazdrości innym?Jest kilka rzeczy, których zazdroszczę innym, np. panu Wojciechowi Mannowi zazdroszczę jego inteligencji, a Kobemu Bryantowi, że tak rewelacyjnie gra w kosza.
Pana azyl to...?Moja wytwórnia.
Co już nie zdziwi pana we współczesnym świecie?Nic. Dzisiejszy świat to taki ogród zoologiczny, że jeżeli za chwilę na antenie którejś komercyjnej stacji pojawi się program, w którym będą kopulowały się króliki, to naprawdę nie będę wcale tym zaskoczony.
Ma pan własną definicję kobiety?Kobieta jest po prostu kobietą. Kiedyś używałem bardzo wielu przymiotników. Gdy zacząłem pracować w Teleexpressie, koledzy, zwłaszcza Sławek Kozłowski, wybili mi z głowy wodolejstwo i zbyt częste używanie przymiotników. Liczył się tylko konkret. I tak jest do dziś. Kobieta to kobieta. Jest kimś niezbędnym do życia każdemu normalnemu mężczyźnie. Kobiety są bardziej myślące niż mężczyźni. Są bardziej wrażliwe, delikatne, lojalne, stałe w uczuciach. Dlatego też wolę rozmawiać z kobietami niż z mężczyznami.
Jakie kobiety wzbudzają pana największe zainteresowanie?Inteligentne, mądre. Uroda jest na bardzo dalekim planie. Co z tego, że kobieta będzie piękna, jeśli będzie miała pusto w głowie i nie będę miał o czym z nią porozmawiać?! Co z tego, jeśli kobieta będzie mieć piękny biust, jędrną pupę, a w łóżku okaże się zupełnym niespełnieniem ?!
Co zatem najbardziej "kręci" pana w pańskiej żonie?Jej rozum. Jej dystans do wszystkiego. Jej poczucie piękna, estetyki. Bardzo dba o to, żeby wszystko dookoła było uporządkowane, zadbane. Ma świetny gust. To wszystko sprawia, że moja żona i ja potrafimy dostrzec i docenić otaczające nas piękno.
Gdy w związku nie dzieje się dobrze, tłumi pan w sobie skrajne emocje czy raczej puszczają panu nerwy i wybucha pan?My się z żoną prawie wcale nie kłócimy, ale jeśli już pani o to pyta, to ja jestem raczej tą wybuchową osobą. Moja żona tłumi w sobie wszystko. Jesteśmy już w takim wieku, że rozum i logika biorą górę nad emocjami.
Dlaczego więc ludziom nie układa się w związkach?Bo nie są w stanie zrobić kroku do tyłu, bo rzadko używają takich słów jak: "przepraszam", "kocham cię". Mało ze sobą rozmawiają. Często ludzie pytają mnie, dlaczego odszedłem z Teleexpressu. Odszedłem, bo moja córka zaczęła dorastać. Wiedziałem, że mnie potrzebuje. Nawet wtedy, kiedy siedziałem w drugim pokoju. Ważne, że byłem wtedy z nią w domu, a nie w pracy. Cieszy mnie to, że moja córka jest szczęśliwa widząc, że mieszka pod jednym dachem z rodzicami, którzy mają dla niej dużo czasu, którzy wzajemnie się szanują. Ma świadomość, że zawsze może na nich liczyć.
Rozmawiała: Ilona Adamska