Parodia pornosu
Hanna Samson, po 40., Rak, znana pisarka (autorka 5 książek), dziennikarka (była redaktorem w "Twoim Stylu", teraz pisuje felietony i recenzje teatralne do magazynów kulturalnych), psycholog (ukończyła psychologię kliniczną człowieka dorosłego na Uniwersytecie Warszawskim).
Recenzenci piszą, że to próba wywołania skandalu, a było o niej głośno, zanim się ukazała. Bohaterka, Barbara Patrycka, jest pisarką i dziennikarką piszącą felieton diagnozujący osobowość mężczyzn na podstawie budowy i kształtu penisa. Na fali sukcesu zakłada prywatną klinikę prącia i prowadzi program telewizyjny o tej samej tematyce. Staje się sławna i bogata.
To prawda, że głównym bohaterem pani nowej powieści jest męski członek?
Główną bohaterką jest Barbara Patrycka, która odkrywa w sobie talent do diagnozowania osobowości mężczyzny na podstawie prącia. W ten sposób męskie organy płciowe stanowią jej warsztat pracy i bardzo często pojawiają się na kartach książki, ale to ona jest prawdziwą bohaterką.
A penis?
Penis to tylko penis, chociaż znajduje się w centrum uwagi.
Barbara Patrycka pisze felietony oparte na uwagach o budowie i kształcie członka. Czy ta fikcja literacka mogłaby znaleźć zastosowanie w naszej rzeczywistości?
Gdyby naprawdę znalazła się taka Barbara, która na podstawie prącia umiałaby zdiagnozować męską osobowość, to z pewnością sprawa zostałaby nagłośniona. Media uwielbiają sensacje związane z seksem. To podnosi wskaźniki oglądalności i czytelnictwa, a w dzisiejszym świecie niemal wyłącznie to się liczy. Ale w przypadku Barbary mężczyźni mogliby protestować, ponieważ w naszej kulturze pod publiczny osąd wystawia się ciała kobiet. Piersi, uda czy pośladki kobiece są obecne w reklamach, na plakatach, w gazetach, zaś męskie ciało było dotąd pod ochroną.
Co piszą recenzenci?
Są entuzjaści tej książki, którzy widzą w niej głównie warstwę zabawową, są tacy, którzy widzą wręcz rewolucję seksualną. Ale wielu mężczyzn ta książka nie bawi i odnoszę wrażenie, że jej nie rozumieją. Są zdziwieni, że to nie jest pornografia ani skandal, ale nie widzą, co to jest, choć patrzą i czytają. Najpierw myślałam, że jest to tylko kwestia poczucia humoru, a raczej jego braku, ale już wiem, że to nie takie proste. Jest to raczej opór psychiczny, który nie pozwala bez napięcia przyjrzeć się treści, która jest zagrażająca. Ta książka stanowi zamach na symbol męskości, jakim jest penis.
Piszą, że książka, wbrew zapowiedziom, wcale nie jest pornograficzna.
Prawdziwa pornografia podnieca, a moja książka rozśmiesza. To raczej parodia pornografii. Nazwałam ją pierwszą kobiecą powieścią pornograficzną nie dlatego, że jest naprawdę pornografią, ale dlatego, że nastąpiło w niej odwrócenie ról i patrzymy na seks z kobiecej perspektywy. Tu męskie ciało jest przedmiotem wnikliwego oglądu, jakiemu na co dzień podlegają ciała kobiece.
Jeden z recenzentów napisał, że nie jest też miażdżącą satyrą na media...
A drugi napisał, że jest. Moja książka budzi emocje i wywołuje skrajnie różne opinie, ale coraz częściej słyszę, że ludzie chętnie ją czytają. Jest na to wymierny dowód - "Wojna żeńsko-męska i przeciwko światu" znajduje się już od miesiąca na kilku listach bestsellerów. A że każdy odbiera ją inaczej? To moim zdaniem przemawia tylko na jej korzyść.
Ani zapowiadanym skandalem...
Sporo wokół niej szumu. A że nie zostałam okrzyknięta wrogiem publicznym numer jeden, jak chciał jeden z recenzentów? Ależ nie było to moim zamiarem. Zdecydowanie wolę, żeby ludzie mnie kochali. A najbardziej bym chciała, żeby rozumieli to, co mówię.
Jak oceniają książkę kobiety recenzentki?
Na ogół doceniają to, co w niej jest. Humor, trafne obserwacje, tempo akcji i łamanie stereotypów, które utrudniają kobietom życie. Dwie najważniejsze dla mnie recenzje kobiece - Kazimiery Szczuki w "Wysokich Obcasach" i Justyny Sobolewskiej w "Przekroju" - były bardzo pozytywne.
Nie przeszkadza pani, że Szczuka klasyfikuje pani książkę do gatunku "ględźby baby zbereźnicy z rechotem oddolnym spod spódnicy"?
Ależ to fantastyczne określenie! Jestem kobietą i chcę pisać tak, jak nie potrafią pisać mężczyźni. Jeśli udało mi się stworzyć nowy gatunek literacki, to super. Jestem z siebie dumna.
W pani książce wspaniale funkcjonuje Klinika Prącia. Czy miałaby ona rację bytu i klientów w rzeczywistości?
A kto by nie chciał wiedzieć, jaki jest naprawdę? A jeszcze bardziej, jaki jest jego partner? Gdyby w dodatku w klinice partner mógł się zmienić na lepsze, w sposób nie tylko bezbolesny, ale i wyjątkowo przyjemny, z pewnością chętnie byśmy z tego korzystali. I kobiety, i mężczyźni.
Ale program telewizyjny o takiej tematyce byłby w naszej telewizji chyba niemożliwy?
Tak pan myśli? A zapasy w kisielu, konkursy mokrego podkoszulka czy niektóre odcinki "Ciao, Darwin"? Moja książka to groteska, ale wcale nie tak bardzo przerysowana. Przecież programy "Whose is chuj?" czy "Pytanie o pytę" nie epatują penisami bez powodu. Towarzyszy temu naukowo-edukacyjna otoczka, a nią można usprawiedliwić wszystko.
Do tej pory pisała pani inaczej i o innych tematach, jakby starała się dostosować do świata i go zadowolić. Skąd wzięła się taka postawa?
To, że nie próbowałam łamać tabu, nie oznacza, że chciałam dostosować się do świata i wszystkich zadowolić. Zawsze byłam wyrazista w tym, co piszę. Moja pierwsza powieść, "Zimno mi, mamo" burzyła mit szczęśliwego dzieciństwa w tzw. dobrych rodzinach.
O czym opowiadały pani poprzednie książki?
Zawsze interesowały mnie problemy związane z poszukiwaniem własnej tożsamości, to, na ile możemy przełamać swoje ograniczenia, uwolnić się od lęków wyniesionych z dzieciństwa. Na ile relacje z rodzicami, głównie z matką, rzutują na nasze dalsze życie i związki z innymi.
Czy w którejś z nich to pani była bohaterką?
W każdej z bohaterek jest jakaś cząstka mnie, piszę o sprawach, które i mnie dotyczą, piszę o uczuciach, które znam, ale nigdy nie piszę o sobie.
A w tej ostatniej?
Barbara Patrycka ma kilka moich cech. Na przykład siłę. Nie poddaje się w trudnych momentach, szuka wyjścia z opresji. Ja też lubię walczyć do końca. Jest bystra i patrzy na świat bez uprzedzeń. Ja też staram się wychodzić poza stereotypy, które zaciemniają nam obraz rzeczywistości.
Identyfikowała się pani ze swoimi bohaterkami w trakcie pisania?
Oczywiście. Często piszę w pierwszej osobie i wtedy wręcz staję się moją bohaterką na czas pisania. Albo bohaterem, bo na przykład w "Pułapce na motyla" duże fragmenty są napisane z perspektywy mężczyzny. Zawsze przepuszczam przez siebie myśli i uczucia bohaterów, bo tylko wtedy mogą brzmieć prawdziwie.
Z wykształcenia jest pani psychologiem, który przede wszystkim musi umieć słuchać i rozumieć, a tymczasem postawiła pani na pisanie?
To są różne oblicza tej samej pasji. Fascynują mnie ludzie, a właściwie ich wybory i problemy, próbuję ich zrozumieć i pomóc. Dlatego skończyłam psychologię. Piszę z tego samego powodu. Pisanie zawsze było dla mnie ważne, ale bałam się postawić wszystko na jedną kartę. Dopiero życie mnie do tego zmusiło.
Dlaczego naszą rozmowę chciała pani początkowo zamienić na wirtualne gaworzenie przez komputer?
Dlatego, że znacznie lepiej wyrażam się w pisaniu. Są ludzie, którzy potrafią mówić, są tacy, którzy potrafią pisać. Ja należę do tych drugich.
A może bała się pani, że będę pytał o małżeństwo z Andrzejem Samsonem?
Na ten temat rzeczywiście nie chcę rozmawiać.
Dlaczego, przecież był pani mężem?
Ale od piętnastu lat nie jest. Nie chcę być określana jako była żona, bo kto to jest była żona? Ktoś, kto nie istnieje. A ja żyję i mam własną tożsamość. Nie chcę być sprowadzana do roli odprysku z czyjegoś życia.
Tylko kilka pytań. Dlaczego zdecydowała się pani go poślubić?
Z miłości.
Dlaczego się pani rozwiodła?
Niezgodność charakterów.
Powiedziała pani w innym wywiadzie, że z 10 lat waszego pożycia aż pięć było przygotowaniem do rozstania?
Tak zwykle bywa, kiedy jest dziecko. Podjęcie decyzji o rozwodzie zajmuje trochę czasu, nawet jeśli w małżeństwie od dawna się nie układa.
Wasza córka Kasia też jest psychologiem?
Kasia skończyła trzeci rok psychologii i wyjechała na kilka miesięcy do Ameryki Południowej. Pasjonuje ją wspinaczka skałkowa, niedawno wygrała duże zawody w Argentynie.
Po Samsonie miała pani drugiego męża. Co było powodem rozwodu?
Problem nie w tym, że się rozwiodłam, tylko że bez sensu wyszłam za mąż.
On też był psychologiem?
Nie, ekonomistą.
Zalicza pani te związki do swoich niepowodzeń życiowych?
Do swoich doświadczeń. Każdy z nich był ważną lekcją w moim życiu. Gdybym była z kimś wbrew sobie, czy to byłoby zwycięstwo? Dla mnie w życiu najważniejszy jest rozwój i uczciwość wobec samej siebie i innych, a to, że nie wszystko układa się tak, jakbym chciała, wliczam w koszty.
Ale chciałaby pani mieć cudowną rodzinę i partnera, na którego ramieniu, lekko wsparta, mogłaby pani kroczyć przez życie?
Sorry, nie, to nie moja wizja życia. Bardzo bym chciała mieć szczęśliwą rodzinę, ale nigdzie nie chcę kroczyć, wolę się wspinać tak, jak moja Kaśka. Na nikim nie chcę się wspierać - jeżeli, to z wzajemnością. Jestem dumna ze swojej samodzielności. Mam mądrą, silną córkę, z niej też jestem dumna. Zawsze chciałam mieć kilkoro dzieci, ale nie wyszło. Za to udało mi się dobrze wychować jedno dziecko i przekroczyć lęk przed samotnością. To też ważne.
Jakie są pani relacje z byłymi mężami?
Żadne. Zajmuję się sprawami Andrzeja, ale z nim samym nie kontaktuję się w żaden sposób. Drugiego męża po rozwodzie spotkałam tylko raz, przypadkiem. Nasze drogi rozeszły się i niech tak zostanie.
Czy Andrzej Samson to tragiczna postać, napiętnowana swoim upadkiem i dążąca do unicestwienia?
Może lepiej zapytać o to kogoś, kto był z nim bliżej związany przez ostatnie lata.
Czy ktoś taki jak on może być psychoterapeutą i pomagać innym?
Faktem jest, że pomógł wielu ludziom. Potrafił bardzo trafnie diagnozować i interweniować w ludzkie problemy, był bardzo skuteczny w tym, co robił, choć jego metody pracy zawsze były kontrowersyjne.
Dlaczego pani dba o jego sprawy?
Robię to dla mojej córki. Nie chcę, żeby to ją obciążało. W końcu ja wybrałam jej ojca.
Dlaczego odeszła pani z redakcji ekskluzywnego magazynu "Twój Styl"?
Gdy aresztowano Andrzeja, byłam na zwolnieniu lekarskim. Kiedy wróciłam do pracy, okazało się, że moi szefowie zmienili stosunek do mnie. Nie lubię być źle traktowana, zwłaszcza gdy nie rozumiem powodu. To doświadczenie trochę zachwiało moją wiarę w ludzi, ale powoli próbuję ją odbudować.
Miała pani problemy ze znalezieniem pracy?
Nie należę do osób, które lubią prosić o cokolwiek. Dostałam parę propozycji, które kilka lat temu pewnie byłyby dla mnie atrakcyjne, ale dziś jestem już w innym punkcie. Szukam swojego miejsca i mam nadzieję, że w końcu je znajdę.
Nastąpiła weryfikacja znajomości i przyjaźni?
To przecież ciągły proces. Każdy z nas dokonuje jakichś weryfikacji, zwłaszcza w sytuacjach ekstremalnych.
W książce "Wojna żeńsko-męska..." walczy pani z całym światem i daje wyraz swojej wściekłości. Na kogo przede wszystkim?
Na wszechobecną głupotę. Na media, że tak gonią za sensacją i nie liczy się nic innego niż oglądalność. Że o sukcesie decyduje komercja. Że kobiety w wieku Barbary Patryckiej są wykluczane ze społeczeństwa. Nie ma dla nich pracy, są za to szczegółowe reguły, jak powinny się zachowywać. Skromnie i przyzwoicie. Powinny być, jakby ich nie było, pomagać innym i nie sprawiać sobą kłopotu.
Dla kogo napisała pani monodram "Orzeł czy reszka"?
Nie pisałam go z myślą o konkretnej aktorce, ale ucieszyłam się, gdy zainteresowała się nim Dorota Landowska.
O czym będzie nowa powieść?
To będzie druga część "Wojny żeńsko-męskiej i przeciwko światu". Już mam kawałek. To dopiero będzie skandal!
Naprawdę?
Żartowałam.
Rozmawiał: Bohdan Gadomski
Wywiad pochodzi z tygodnika