Zatrzymałam się na chwilę

Mam poczucie, że jestem z właściwym człowiekiem na właściwym miejscu i czuję się szczęśliwa - mówi aktorka Joanna Brodzik. Macierzyństwo jej służy. Drobna, z króciutką ciemną grzywką podkreślającą delikatne rysy, bardziej przypomina Audrey Hepburn niż kształtną blondynkę z czasów "Kasi i Tomka".

Joanna Brodzik
Joanna Brodzik

Ma rację. Aktorkę idealnie określają przymiotniki "elegancka" i "szykowna". Nie wygląda na 36 lat, podobnie jak nie wygląda na niewyspaną mamę półrocznych bliźniaków. To jej pierwszy wywiad od wielu miesięcy. - Chciałam, żeby ten czas był tylko dla nas. Dla mnie, mojego partnera, naszych rodzin, a potem dla synów. - Bo jak się szybko okazało, na świat miała przyjść od razu dwójka.

Z początków bycia matką

W ulubionej restauracji na Rynku Nowego Miasta zamawia café latte. "Tylko z czekoladą i cynamonem, bo wreszcie już mogę", prosi kelnera. Niedawno skończyła karmić Jasia i Franka piersią.

Mówi, że jest w fajnym momencie życia, wreszcie ze sobą "pozałatwiana". Ale szczerze przyznaje, że dopiero niedawno zaczęła ogarniać sytuację, w której się znalazła. - Pierwsze cztery miesiące opiekowaliśmy się chłopcami sami. Uznaliśmy, że w dzisiejszych czasach to luksus móc zajmować się własnymi dziećmi 24 godziny na dobę. Bez babć, cioć i niań do pomocy. To był świadomy wybór. Czas budowania rodziny, wspaniały i trudny zarazem.

Najpierw ciąża. Zaplanowana w zawodowym kalendarzu i oczekiwana. Ostatnie tygodnie Brodzik spędziła w szpitalu. - Wpadałam do niej i nie potrafiłam wyjść z podziwu. Unieruchomiona, zmaltretowana, obolała, a ciągle ta sama - opowiada Marzena Rogalska. - Nasza kierowniczka kuli ziemskiej, jak ją nazywamy. Bo "Brodzia" zawsze umie spojrzeć na wszystko z boku, doradzić. I nawet w szpitalu taka była.

- Nie uprawiajmy demagogii, proszę! Interesowałam się życiem innych, żeby odwrócić myśli od siebie, a w szpitalu czas wolniej płynie, zwłaszcza że nie wolno mi było chodzić - mówi aktorka.

Bliźniaki przyszły na świat przed terminem i jeszcze przez miesiąc po porodzie były w inkubatorach. - O godzinie 7.30 każdego ranka pojawiałam się w szpitalu z mlekiem z nocy. Nie mogłam się rozklejać, pilnowały mnie położne i pielęgniarki pracujące na oddziale neonatologii. Gdy widziały mnie nieumalowaną czy zapłakaną, bez ogródek mówiły: "Ej, twoje dzieci potrzebują uśmiechniętej i zadbanej mamy. Ogarnij się".

Dziś już może opowiadać o tym, trochę żartując. O lęku i myślach: "Nie dam rady przeżyć następnego dnia" albo "Dlaczego to spotkało właśnie mnie?". Także o zmęczeniu ("Ależ przydała się tutaj umiejętność, którą opanowałam podczas kręcenia "Magdy M."- zasypiania w ciągu trzech minut, w dowolnym miejscu i pozycji"). I o pomocy przyjaciółek, które wytrwale wspierały i niespodziewanie pojawiały się w drzwiach z kolacją dla karmiącej. - Wkurza mnie, gdy ktoś próbuje wmawiać, że bycie matką to wieczna bajka, pasmo szczęśliwości. Myślisz, że to prawdopodobne? No dobra, może są wyjątki - Joanna rozkłada ręce. - Mnie się to nie zdarzyło. Na szczęście wszystko wraca do normy. Któregoś dnia budzisz się i myślisz: "OK. Świat co prawda całkiem się zmienił, ale znów ma swój porządek, początek i koniec". Przychodzi czas na załatwianie spraw urzędowych, wyjście do kina, a ludzie bezdzietni nie jawią się już jako przybysze z innej planety.

Marzena Rogalska wspomina: - Mam przed oczami taki obrazek: wieczór, dzwonię do "Brodzi" i pytam, czy mogę wpaść. "Jasne", słyszę. Wchodzę, drzwi są otwarte. Asia z Pawłem siedzą bez ruchu po dwóch stronach ogromnego stołu. Z głowami opartymi na dłoniach patrzą nieprzytomnie przed siebie.

- Pamiętam tamten moment dokładnie. "Rogal" wpadła w nowych butach, opalona, wypoczęta po trzytygodniowym urlopie. "Będzie dobrze", powtarzała. A ja myślałam, że ją zaraz zabiję - uśmiecha się Joanna Brodzik.

Z życia miłosnego

O swoim związku z Pawłem Wilczakiem aktorka do tej pory nie opowiadała, teraz także jest ostrożna. To jej przyjaciółki mówią mi, że Joanna z Pawłem są bardzo fajną parą. Że mają podobne, nieco abstrakcyjne poczucie humoru, że liczą się dla nich te same wartości, że każdy, kto jest przy nich, czuje to ciepło, nie tylko uczucie, ale też wzajemną sympatię. Przyjaciółki wspominają Pawła, który spędzał w szpitalu całe dnie, przynosił Joannie jej ukochane filmy, a kiedy nie odpisywała na SMS-y od znajomych, uspokajał: "Tak teraz jest, dajcie jej czas".

Joanna Brodzik: - Kiedyś dzieliłam się swoim życiem, a później zapłaciłam za to wysoką cenę.

Dodaje jednak: - Mam poczucie, że jestem z właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. W ostatnim czasie wydarzyło się w naszym życiu bardzo wiele. Sprawdziliśmy się w tej sytuacji jako para i jako rodzice.

Zanim pojawił się Paweł, jej życie uczuciowe układało się różnie. Lubi powtarzać, że mężczyźni, z którymi się wiązała, byli jej nauczycielami, doprowadzili ją do punktu, w którym jest teraz. Nauczyli, że dobra miłość to sztuka rezygnacji, że nigdy nie znajdzie kogoś, kto da jej wszystko, podobnie jak ona nie da tego magicznego "wszystkiego" komuś. Żartuje, że ma za sobą całe góry doświadczeń. Szalone zauroczenia, radości i cierpienia. Potrafiła odejść, gdy kończyła się miłość, ale i walczyć o mężczyznę, prosić, by został. - Godność? Nauki babć to jedno, ale są chwile, gdy ważne są tylko uczucia. Czasem trzeba prosić - uśmiecha się.

W jednej z jej szaf leżą poukładane maskotki. Te najukochańsze to Stefan (miś z dzieciństwa) oraz Salwador i Szyjka. Bożena Karska, projektantka i przyjaciółka Joanny, żartuje, że to najbrzydsze maskotki na świecie. - Joasia kupiła je w Krakowie na Kazimierzu, był 2002 rok, akurat obie przeżywałyśmy miłosne rozterki. Dzwoniłyśmy do siebie kilka razy dziennie i ciągle analizowałyśmy: "On powiedział to, ja mu odpowiedziałam tamto. Co teraz...". Salwadora i Szyjkę Joanna "odnalazła" w sklepie z odzieżą używaną i "zaadoptowała". Przyjechała z nimi do Wrocławia, do Bożeny. "Byli brzydcy i najbardziej samotni w całym sklepie. I tacy smutni jak my, więc nie mogłam ich tam zostawić", powiedziała.

Gdyby maskotki potrafiły mówić, opowiedziałyby o tych nocach przegadanych i wiecznych pytaniach, które obie wciąż sobie zadawały.

- Ale mimo wszystko "Brodzia" zawsze była twarda. Bywało, że cały dzień siedziałyśmy na kanapie i oglądałyśmy w kółko "Notting Hill" czy "Pretty Woman", płacząc nad własnym losem. Ale jak trzeba było, ona potrafiła w minutę się zorganizować. Kiedyś dostałyśmy zaproszenie na wieczór panieński koleżanki. Aśka nie powiedziała: "Nie mam zamiaru teraz patrzeć na cudze szczęście", tylko: "Dobra, idę, ale przebieram się za męskiego striptizera, będziemy udawać, że zamówiłaś mnie na wieczór". Kiedy wpadła na imprezę w garniturze, z namalowanymi wąsami, nawet ja jej nie poznałam. A zatańczyła tak, że wszystkie pękałyśmy ze śmiechu - wspomina Bożena Karska.

Z historii rodzinnych

Mieszkanie na warszawskim osiedlu jest duże, jasne i przestronne. Na środku dwie ogromne, białe kanapy z Ikei. "Musicie mieć dwie", przekonywała Karska. "Ale po co dwie? Na miłość boską, przecież one są ogromne", pytał Paweł. "Właśnie dlatego. Bo tak fajnie się w nich zapaść, opatulić poduchami". Z okien mieszkania widać las. Przestrzeń jest Joannie potrzebna, by swobodnie oddychać. Aktorka znana jest z zamiłowania do porządku, wręcz pedantyzmu. Marzena Rogalska: - U nich nawet na podłodze można by robić operację na otwartym sercu. Wszystko ma swoje miejsce. Wiadomo, gdzie leży durszlak, a gdzie nożyczki do paznokci.

Joanna w sprzątaniu potrafi się zagalopować, jak tornado usuwa wszystko, co jej zdaniem zakłóca ład. Marzena opowiada, że kiedyś zdarzyła się taka historia.

Paweł: "Gdzie są moje buty?". Asia: "Jakie buty?". Paweł: "Nowe, kupiłem sobie buty i postawiłem je tu, pod ścianą. Asia: "Przecież tutaj zawsze stoją rzeczy niepotrzebne. Nie wiedziałam, co to za pudełko, więc je wyrzuciłam". Od tego czasu, jak nie mogą czegoś znaleźć, żartują: "No cóż, na pewno jest na śmietniku".

Ale to ich uporządkowanie (Pawła przyjaciele nazywają estetą) pozwala im mimo licznych obowiązków przy bliźniakach jednocześnie przygotować np. pyszną i elegancką kolację dla znajomych.

Marzena Rogalska: - Asia piecze wyśmienite mięsa, ciasta i jest mistrzynią w przygotowywaniu tadżina, marokańskiej potrawy, a gdy zbliżają się moje urodziny, zawsze pyta: ">>Rogal<<, jaki chcesz tort? Mogę zrobić każdy". - Nauczyłam się tego w rodzinnym domu - tłumaczy Brodzik. Nie byliśmy zamożni, ale każdy posiłek był u nas wydarzeniem. Bułki na śniadanie to nie były zwykłe bułki, tylko podane z fantazją i pomysłem czapeczki albo muchomorki. Moja babcia powtarzała: "Te same dwa jajka można zjeść przy lodówce, na twardo, ale można też zrobić z nich wykwintny omlet i podać na pięknie nakrytym stole".

Kobietom w swojej rodzinie zawdzięcza jeszcze wiele innych rzeczy. Na przykład poczucie nieskrępowania. - Czytałaś "Biegnącą z wilkami" Clarissy Pinkoli Estes? - pyta. - Odnalazłam w tej książce pewien rodzaj wolności, którą znam z dzieciństwa. Wtedy czasem odbierałam to jako brak zasad, ale dziś doceniam to, co dostałam. Joanna często wspomina święta, które spędzali nie "na baczność" pod krawatem, lecz w piżamach, gdy każdy robił to, co mu się podobało. Te momenty, kiedy życie przenosiło się "na podłogę", gdzie wspólnie czytali książki czy rysowali.

Gdy Joanna się urodziła, jej mama była bardzo młoda. - Babcia pomagała mnie wychowywać, a później opiekowała się także moim młodszym rodzeństwem: siostrą i bratem - wspomina aktorka. - Nie było jej lekko, ale miała niesamowitą energię i była bardzo kobieca. - Prawie całe życie przechodziła w szpilkach - uśmiecha się.

Podkreśla, że babci zawdzięcza bardzo dużo. Mimo że wychowywała się bez ojca, wyrosła w poczuciu, że jest ważna i potrzebna. I jeszcze że świat stoi przed nią otworem. Tak też właśnie czuła się w rodzinnym Lubsku, gdy stała z plecakiem na dworcu PKS i czekała na autobus, który miał ją zawieźć do Warszawy.

Z lekcji o kobiecości

Z babcią i mamą do tej pory prawie codziennie rozmawia przez telefon. I nie są to kurtuazyjne wymiany zdań tylko rozmowy o tym, co się naprawdę dzieje w ich życiu.

To babcia i mama nauczyły Joannę, że przebywanie wśród innych kobiet jest fajne, inspirujące i bardzo kobiecie potrzebne.

Minusem kobiecego środowiska bywa rywalizacja. Jasne, ona też czasem odczuwa zazdrość. Ale nie dusi jej w sobie, nie zamienia w zawiść. Raczej od razu myśli: "Co mogę w sobie zmienić, żeby przestać jej zazdrościć?". - To efekt uprawiania domorosłej psychologii - śmieje się. - Ja ciągle zadaję sobie pytania: "Jak chcę żyć, co mi jest niezbędne, czego na pewno nie potrzebuję?".

Z tego aktorka jest też znana wśród swoich przyjaciółek. Bo "Brodzia" lubi, jak wszystko jest poukładane nie tylko w domu, ale także wokół. Koleżanki dzwonią do niej z każdym problemem. "Musisz zrobić to i to", radzi ona. - Czasem jest nieznośna - uśmiecha się Marzena Rogalska. - Bo jakoś nie przychodzi jej do głowy, że ktoś może mieć inną opinię.

- Widziałaś, jak ona patrzy w oczy? - pyta Bożena Karska. - O czym się z nią nie rozmawia, zawsze ma to swoje pełne uwagi spojrzenie. - Zorganizowana i wyciszona. Nigdy, nawet gdy grała w "Kasi i Tomku" czy "Magdzie M." i była tak zajęta, nie miałam poczucia, że gdzieś pędzi. Do tej pory potrafi zadzwonić do mnie i rzucić: "Zapłaciłaś już OC i AC?" albo "Pamiętasz o urodzinach Marty? Koniecznie napisz do niej SMS".

Na szczęście Joanna Brodzik, za co przyjaciółki są jej wdzięczne, nie zawsze jest chodzącym wzorem poukładania. Jej też zdarza się o czymś zapomnieć, czegoś nie dopilnować.

Historia sprzed kilku lat. Marzena Rogalska wybiera się z Brodzik na festiwal filmowy do Gdyni.

"Przyjechać po ciebie?", pyta Marzena. "Nie, nie, ty na pewno zaśpisz, ja zamówię taksówkę i przyjadę. Jestem poukładanym Koziorożcem, ja nie nawalę", odpowiada Joanna. Następny dzień. Marzena wyszykowana czeka na przyjaciółkę. Mija umówiony termin, Rogalska zdenerwowana wykręca numer Brodzik. "Co się dzieje?", pyta. "Zaspałam! Boże, to niemożliwe! Ja???", odpowiada tamta przerażona.

Marzena Rogalska wspomina: - Przyjechałyśmy na lotnisko spóźnione, nie chcieli nas odprawić. Musiałyśmy poruszyć niebo i ziemię, żeby dostać się do samolotu. Taka też bywa ta nasza poukładana Asia. Na szczęście!

Z losów wziętej i mniej wziętej aktorki

Ostatnio wypożyczała nowy film na DVD. Na okładce Scarlett Johansson i Natalie Portman. W pierwszej chwili zezłościła się: "Niech to szlag, znowu zagrały w jakimś fantastycznym kostiumowym filmie, w którym ja nigdy pewnie nie zagram?!". - No, czy to jest sprawiedliwe? - żartuje. Zarzuty, że jest aktorką serialową, że wszystko poszło jej łatwo, nigdy w nią nie uderzały, bo sama wie najlepiej, ile pracy i poświęcenia musiała włożyć w każdy zawodowy krok.

Jest przyzwyczajona do krytyki. Podczas pierwszej sesji w szkole teatralnej groziło jej, że zostanie wyrzucona. Później nieraz słyszała, że jest za ładna, by być dobrą aktorką.

- Od momentu skończenia szkoły teatralnej miałam świadomość, że ryzyko, jakie podjęłam, decydując się na ten zawód, jest ogromne. Osiem lat na deskach różnych teatrów pokazało mi, że nie jestem typem aktorki dramatyczno-heroicznej. Wiem, jak ciężka to praca i jakie są moje możliwości i ograniczenia. Wolę kamerę, ale nie zamierzam zżymać się, gorzknieć, jeśli nie będę dostawać propozycji. Przygotowuję plany awaryjne. Jednym z nich jest pisanie.

Joanna od roku pisze felietony do PANI. Od niedawna jej powieść w odcinkach drukuje nowy miesięcznik "Bluszcz". - To, że jestem aktorką, wydaje mi się stanem przejściowym - przyznaje.

Długo czekała na sukces. Najpierw były niewielkie rólki, prowadzenie programów w telewizji. Rolę Kasi w "Kasi i Tomku" dostała osiem lat po dyplomie, wtedy z dnia na dzień stała się popularna. Bożena Karska: - Jednego dnia byłyśmy na mieście i nikt jej nie poznawał, a kilka tygodni później z "Brodzią" nie dało się nigdzie wyjść.

Nagle zaczęła też dobrze zarabiać. Nie jest rozrzutna, ale potrafi sprawiać sobie przyjemność. Za Marilyn Monroe lubi powtarzać, że pieniądze nie dają szczęścia, dopiero zakupy i możliwość realizowania swoich pasji. Po skończonych zdjęciach do "Kasi i Tomka" półtora roku spędziła w drodze. Poza Australią zwiedziła cały świat. Te wyjazdy dały jej dystans do zamieszania i medialnego ciśnienia, które wybuchło wokół niej.

Pisano, że jest aktorką jednej roli, że po roli Kasi na pewno niczego nie zagra, że nie ma talentu, że się skończyła. Jednak wkrótce zaproponowano jej główną rolę w serialu "Magda M.", który również stał się hitem. Wtedy z kolei pojawiły się opinie, że jest ikoną współczesnych trzydziestolatek. Niemal w każdym wywiadzie pytano ją, jak się czuje, sprawując rządy dusz, a ona konsekwentnie odpowiadała: "Nie sprawuję żadnych rządów, ja tylko wykonuję swoją pracę".

Do grania prawdopodobnie wróci jesienią. Właśnie trwają prace nad scenariuszem do nowego serialu.

- Nauczyłam się nie myśleć za dużo o przyszłości - mówi Brodzik. - Nie potrafię mówić: "A ja to mam takie i takie plany". Plany może i mam, ale co z nich wyjdzie? Życie pokaże.

Tekst: Katarzyna Troszczyńska

Joanna Brodzik

+3
PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas