Genom śmierci

Skłębione tajfunowe chmury sunęły po wrześniowym niebie nad Tokio. Pod nimi, w niemodnej północnej prefekturze Toshima, pracownicy Szpitala Ogólnego Otsuka uwijali się w południowym półmroku, żeby zdążyć sprzątnąć z chodników trupy i konających, zanim luną gwałtowne potoki deszczu.

article cover
Wydawnictwo Philip Wilson

Ludzie we wczesnym stadium choroby, którą gazety okrzyknęły koreańskim trądem, siedzieli w zabrudzonych spodniach i koszulach, z głowami zwieszonymi między kolanami, jęcząc i pokasłując. Tu i ówdzie zebrały się całe rodziny, tworząc w tłumie jakby mikrokosmosy ze swoimi umarłymi, konającymi i rannymi, którzy jeszcze mogli chodzić. Matki i ojcowie tulili do siebie dzieci w próżnym wysiłku uchronienia ich przed potwornością, która atakowała od wewnątrz.

Chorzy leżeli na chodnikach, trawnikach i podjazdach dla karetek, wypełniali szczelnie puste przestrzenie parkingu, nie wyłączając nawet miejsc między pojazdami. Ci, którzy mieli najwięcej szczęścia, tłoczyli się w korytarzach izby przyjęć, gdzie medycy z Wojskowych Sił Samoobrony dokonywali bezowocnych rutynowych czynności, pompując w chorych antybiotyki i dożylne kroplówki.

Na obrzeżach terenów szpitalnych, żołnierze Sił Samoobrony w jednorazowych kombinezonach, maskach i gumowych rękawiczkach, nieprzerwanie pracowali wśród stosów ciał. Żywych kładli na nosze i przenosili do wojskowych wozów transportowych. Galaretowate szczątki trupów zbierano szuflami i umieszczano we wszelkiego rodzaju prowizorycznych pojemnikach: w beczkach, metalowych wannach, kubłach, skrzynkach na lód, transporterach do napojów, nawet w dziecięcych dmuchanych basenikach.

Pośród całej tej jatki krążyli trzej mężczyźni: siwowłosy Japończyk około siedemdziesięciu lat, w białym lekarskim kitlu, oraz dwaj biali w bluzach i dżinsach, znacznie górujący nad nim wzrostem. Obaj taszczyli duże worki z marynarskiego płótna. Wszyscy trzej nosili gumowe rękawiczki i maski chirurgiczne, spoza których wyglądały tylko oczy.

Dwaj biali co i raz przecierali oczy łzawiące od ostrej, żrącej mgiełki unoszącej się nad całym terenem szpitala. Wokół nich poruszali się żołnierze Samoobrony, rozpylając roztwór dezynfekujący z noszonych na plecach aplikatorów, jakich zwykle używa się do spryskiwania trawników środkami chemicznymi.

Trzej mężczyźni szli zygzakiem, wykonując nagłe zwroty. Po kilku krokach w jedną stronę zatrzymywali się, bo człowiek w białym kitlu wybiegał przed pozostałych dwóch, odwracał się do nich twarzą i blokował im drogę, Wymieniali jakieś słowa, po czym jeden z białych startował w innym kierunku, Japończyk doganiał go i wszystko powtarzało się od nowa.

- Naprawdę kontrolujemy sytuację - mówił Japończyk w białym fartuchu, znów zagradzając drogę swoim towarzyszom. Doktor Yoshichika Iwamoto był dyrektorem administracyjnym Szpitala Otsuka, profesorem Uniwersytetu Tokijskiego oraz byłym członkiem Parlamentu.

- Przyjechaliście niepotrzebnie - powtarzał. - To piękny gest z waszej strony, ale w istocie zbyteczny. - Jak większość japońskich lekarzy, Iwamoto mówił po angielsku. I jak większość z nich, uważał go za język barbarzyńców.

Na twarzy Iwamoto nie widać było śladów wewnętrznego wzburzenia, jakie przed półgodziną wywołało w nim niespodziewane przybycie dwóch lekarzy Armii Stanów Zjednoczonych. Przybrawszy shiran kao - nonszalancki wyraz twarzy - usiłował uświadomić im, że ta epidemia to sprawa dla specjalistów najwyższej klasy, a oni będą tylko przeszkadzać. Ku jego przerażeniu nieproszeni goście dowiedli, że w istocie byli ekspertami od takich medycznych przypadków, prezentując nawet opublikowane prace, których byli współautorami, przywiezione na wypadek spodziewanego oporu.

Tym, co Iwamoto w gruncie rzeczy pragnął uzmysłowić nieokrzesanym intruzom, był fakt, że zaistniała sytuacja jest wewnętrzną sprawą Japonii, czymś w rodzaju wstydliwej rodzinnej tajemnicy, z którą należy obejść się nad wyraz dyskretnie. Było rzeczą karygodną, że telewizja NHK, a po niej inne stacje telewizyjne, od tygodnia, czyli od początku epidemii koreańskiego trądu, nadawały bieżące relacje. Haniebne i nie do przyjęcia jest publiczne wywieszanie własnych brudów. Znowu potrząsnął w oburzeniu głową, przypominając sobie te programy i artykuły prasowe, które po nich nastąpiły. Niedługo potem sprawą zainteresowali się zagraniczni dziennikarze - jeszcze więcej gaijin. Co się dzieje z Japonią i to przez samych Japończyków? Kurata-san zrobi z tym porządek.

Właśnie relacje w mediach sprowadziły tych gaijińskich doktorów. Już samo to było policzkiem, dowodem braku wiary w jego kompetencje, w możliwości całej rasy japońskiej. Wielkie, anglosaskie rasistowskie byki, które automatycznie zakładają, że małe żółte ludziki nie poradzą sobie same i wmuszają nam swoją brudną "pomoc". Iwamoto aż się wzdrygnął w środku. A te ich maniery! Przyjechali bez uprzedzenia, czuł się skrępowany, że odebrano mu możliwość należytego powitania.

Arogancja ketojin, Amerykanów, nie zna granic.

W duchu zmówił krótką dziękczynną modlitwę, że to nie Japończycy siłą narzucają mu swą pomoc. Taka sytuacja stworzyłaby on, zobowiązanie, przymusowy dług wdzięczności, który i on, i szpital byliby zobligowani spłacić. Na szczęście gaijin pozbawieni byli honoru i prawdziwych cnót. A ludzie niehonorowi nie mogą stworzyć on, nie należy im się też kurtuazja i ochrona należna prawdziwym synom Yamato. Iwamoto czuł się zobowiązany jedynie do tego, żeby jak najrychlej pozbyć się tych dwóch szkodników, zrobić wszystko, by nie utrudniali procesu usuwania szczątków, który przebiegał tak sprawnie.

W ciszy przeszli jeszcze kilka kroków, szerokim łukiem omijając mężczyznę, który konwulsyjnie wymiotował na skraju ulicy.

- Obawiam się, że nie będziemy wam mogli zapewnić wygodnych warunków - Iwamoto z nadzieją w głosie jeszcze raz spróbował zastąpić im drogę. - Nasze urządzenia sanitarne są przeciążone.

- Nie ma sprawy - odparł jeden z gaijinów. - Jesteśmy w armii. Przywykliśmy do niewygód.

- Przepisy to przewidują - dodał żartem drugi, zmieniając kierunek marszu.

Iwamoto zjeżył się cały, usiłując go dogonić. Jakże mogli być tak pozbawieni wrażliwości, tak ignorować jego rozterkę? Jak mogli nie dostrzegać tak oczywistych aluzji?

Stając im na drodze, Iwamoto zebrał się w sobie i raz jeszcze przypuścił atak. - Proszę zrozumieć, mamy ograniczone zapasy żywności i sprzętu. Obawiam się, że...

- Mamy wszystko ze sobą - wpadł mu w słowo bezczelny gaijin. Dla potwierdzenia klepnął swój płócienny worek, po czym odwrócił się i ruszył w inną stronę.

Zdesperowany Iwamoto poczuł piekący ucisk w gardle, znów zmuszony za nim gonić.

W oddali przetoczył się grzmot, silny powiew wiatru zakołysał drzewami i chaotycznymi zrywami natarł na budynek szpitala. Patrząc z nadzieją w niebo, Iwamoto wmanewrował się przed Amerykanów i stanął. Jednak zamiast natychmiast przemówić, przez chwilę z uwagą śledził pogodę. Dwaj biali popatrzyli krótko w górę, potem znów na niego.

- Te wczesne tajfuny bywają bardzo gwałtowne - powiedział Japończyk. - Może być niebezpiecznie. - Wyczekująco przenosił wzrok z jednego na drugiego. - Możecie być potrzebni swoim w Camp Zama.

Gaijini jednocześnie potrząsnęli głowami, jakby karki mieli połączone dźwignią. Z równą precyzją odwrócili się i podjęli marsz.

Iwamoto wydał wyraźny syk zniecierpliwienia, wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby. Zaciął usta. Stary lekarz dostał zadyszki, zanim zdołał raz jeszcze raz zajść drogę swoim towarzyszom, tym razem zaledwie o kilka jardów od wejścia do szpitala.

- To odrażająca choroba - odezwał się Iwamoto. - Fekalia, zgnilizna, odór, krwawe wydzieliny...

Ostry zapach środków dezynfekujących maskował teraz prawie skutecznie mdlący smród, który wcześniej, gdy wysiadali z pociągu na stacji kolejowej Shin-Otsuka, gwałtownie zaatakował nozdrza amerykańskich lekarzy.

- Ależ doktorze, dla nas to nie pierwszyzna - powiedział podpułkownik Denis Yaro, specjalista chorób zakaźnych w 9 korpusie Armii Stanów Zjednoczonych, który stacjonował w pobliskim Camp Zama, na terenie prefektury Kanagawa. - Jesteśmy starymi wyjadaczami. Niejeden raz gówno splamiło nasze śnieżnobiałe kitelki. Według nas sytuacja tutaj jest niezwykle poważna i bardzo pragniemy pomóc wam wyjaśnić tę serię zachorowań na nosaciznę - jeśli to jest nosacizna - ale jeśli nasza obecności jest niepożądana, dlaczego nie powie pan tego wprost?

Przecież mówię wprost, pomyślał Iwamoto, ale jesteście zbyt gruboskórni, żeby mnie usłyszeć.

- Daj spokój, Denis - ostrzegawczo powiedział doktor Jim Condon. On także miał stopień podpułkownika, był epidemiologiem i internistą, a jego gabinet sąsiadował z gabinetem doktora Yaro w budynku służb medycznych w Zama.

Przybyli tu jako ochotnicy - naruszając surowe rozkazy dla wszystkich lekarzy w Zama, żeby się trzymać z daleka - częściowo dlatego, że chcieli pomóc, częściowo dlatego, że Yaro miał nadzieję wejść w posiadanie próbki całkowicie nieznanej, niezdiagnozowanej choroby, którą można by przekuć na naukowy artykuł do publikacji.

Iwamoto z trudem panował nad gniewem. Po chwili odezwał się tonem sztywnym i oficjalnym. - Patogen nie został jeszcze rozpoznany. Jak się zdaje, nie jest to żadna znana bakteria, wirus ani prion, ani nawet ameba czy inny organizm jednokomórkowy. Z tej prawdopodobnie przyczyny chorzy nie mają naturalnej odporności i w rezultacie żaden z pacjentów jak dotąd nie przeżył.

Amerykańskim lekarzom wydało się, że Japończyk mówi to z niejaką satysfakcją.

- Próbki genetyczne, które byliśmy w stanie zidentyfikować na wstępnym etapie badań, wskazują, że czynnik chorobotwórczy może być identyczny z nieznanym wariantem a-087, który uśmiercił wszystkich mieszkańców małej osady na północno-wschodnim wybrzeżu Cheju-do.

Yaro skinął głową. Condon dostrzegł błysk w oczach kolegi. Dwa tygodnie wcześniej ponad dziewięćset osób na Cheju-do - niewielkiej wysepce na południowym Pacyfiku, jakieś pięćdziesiąt mil na południe od Półwyspu Koreańskiego, zostało zmiecionych przez chorobę, zanim przybyła pomoc medyczna z kontynentu. Nikt nie wiedział, jakie było pochodzenie choroby, która wyniszczyła osadę, a dziesięć dni później sama z siebie zanikła.

- Powinniście także wiedzieć - powiedział Iwamoto - że jest już jasne, iż jest to biotyp, którego specyficzni nosiciele z dużym prawdopodobieństwem ograniczają się do rasy koreańskiej. Jestem przekonany...

- Nosiciele! Rasa! - z pogardą rzucił Yaro. - Wie pan tak samo dobrze jak ja, że nie ma czegoś takiego jak rasa koreańska!

Iwamoto odsunął się od wysokiego Amerykanina, zachwiał się i szybko odzyskał równowagę.

- Tu chodzi o władzę i o politykę, a nie o naukę! - mówił dalej Yaro, tonem przepełnionym gniewem. - To, że użył pan takich słów - pan osobiście, doktorze - w telewizji, stało się katastrofą dla koreańskiej społeczności w Japonii. Nie sposób nie dostrzec pańskich aluzji w tych wszystkich wywiadach. Sugeruje pan wszystkim to, co chcą usłyszeć: że Koreańczycy są nosicielami tej potwornej choroby, ponieważ są niżsi rasowo.

- Z przykrością stwierdzam, że pańskie insynuacje...

- Słuchaj, palancie, na własne oczy widziałem w telewizji, jak mówiłeś do dziennikarza, że to tak, jakby bogowie wymyślili tę doskonałą chorobę, by naznaczyć rasę niemal powszechnie pogardzaną przez cały naród japoński.

- Spokojnie Denis, bez nerwów - Jim położył dłoń na ramieniu kolegi. Ale Yaro zrobił kolejny krok w stronę Iwamoto.

- Jesteście pieprzonymi faszystowskimi hipokrytami, doktorze. Pan i pańscy rodacy. Okupowaliście Koreę, zrobiliście z nich niewolników, porywaliście koreańskie kobiety i zamykaliście je w wojskowych burdelach, a wasi żołnierze gwałcili je dzień po dniu. Mnóstwo ludzi tytułujących się "doktorami" wykorzystywało Koreańczyków jako dogodne króliki doświadczalne dla japońskich eksperymentów medycznych.

Cofając się przed doktorem Yaro, Iwamoto potknął się o własne stopy i przysiadł ciężko na wypielęgnowanym trawniku.

- Wystarczy, doktorze - powiedział Condon stanowczo, łapiąc Yaro za ramiona i odciągając go siłą. Iwamoto powoli wstał i otrzepał się z kurzu. Jim Condon stanął między dwoma mężczyznami.

- Jeżeli naprawdę jest to choroba tylko Koreańczyków, nie grozi ani mnie, ani mojemu koledze, nieprawdaż, doktorze? - zapytał. - Czemuż mielibyśmy się niepokoić?

Kiedy Yaro przestał mu bezpośrednio zagrażać, Iwamoto poczuł rosnącą wściekłość. Zamknął na chwilę oczy, próbując okiełznać emocje. Spojrzał głęboko w głąb siebie, aby uniknąć sprowokowania przez keto, ale na próżno. Potem, poniewczasie, modlił się, żeby zdjąć z siebie hańbę utraty panowania nad sobą.

- Oczywiście, że to koreańska choroba, wy durnie okrągłookie! Mamy jej genotyp. Dlatego właśnie w ogóle was to nie powinno obchodzić. To Koreańce! Psy, którymi żywią się te małpy, są więcej warte, nie rozumiecie? Leczenie ich jest poniżej godności lekarza!

Wybuch Iwamoto sprawił, że Condon i Yaro zamarli, jakby uderzono ich w twarz. Na dłuższą chwilę zapadła niezręczna cisza. W końcu przerwał ją Condon. Chłodnym od powstrzymywanego gniewu głosem powiedział:

- Doktorze, w naszej ojczyźnie nawet psy otacza się opieką medyczną.

- Tak, w waszym kraju sypiacie też z kurombo - z czarnuchami, więc o czym tu w ogóle mówić! - Iwamoto splunął, jakby same te słowa brukały mu usta.

- Dziękujemy, że podzielił się pan z nami swoim oświeconym poglądem na świat. Ale my, doktorze, przybyliśmy tu właśnie po to, żeby dowiedzieć się, jak wyleczyć te, jak pan mówi, psy.

Yaro cały dygotał z wściekłości. Condon odwrócił go, wręczył mu worek, który upuścił, i poprowadził ku sześcioosobowej rodzinie, rozłożonej na starym brezencie jakieś dziesięć jardów od nich.

- Nie ma lekarstwa, jest tylko śmierć! - krzyknął za nimi Iwamoto. - Róbcie jak chcecie, ale tracicie tylko czas! Tu jest tylko śmierć!

W odległości pięćdziesięciu jardów wysoki, młody Japończyk ubrany od stóp do głów w szpitalną biel, chodził z notatnikiem w ręku od jednej grupy wyniszczonych chorych do drugiej, robiąc notatki i od czasu do czasu zdjęcia. Łzy ciekły po krawędzi jego maski chirurgicznej. Kiedy słowa Iwamoto rozniosły się echem po nienagannie zadbanym ogrodzie szpitalnym i dotarły do uszu Akiry Sugawary, młody człowiek odwrócił się od ciała czteroletniej koreańskiej dziewczynki i jej rozpaczających rodziców. Parzył, jak doktor Iwamoto oddala się od wysokich gaijinów.

Co to za piekło, zastanawiał się po raz któryś Sugawara. Nieodparte, nieznane brzemię zaciążyło mu tak mocno, iż zdawało się, że serce wypadnie mu z piersi i zniknie we wnętrzu ziemi.

Co to za piekło? I dlaczego wuj wysłał go tutaj, żeby je udokumentował?

2

Grad genetycznie modyfikowanych pomidorów odmiany Flavr Savr rozkręcał się - jak zawsze - powoli. Czerwone wilgotne plamy z cichym plaśnięciem rozlewały się po karoserii i szybach ciężkiego chevroleta suburbana. Flavry Savry, zakreślając regularne łuki, wyfruwały z gęstego tłumu ludzi, który zebrał się po obu stronach wyłożonej kostką brukową nowej drogi, niemałym kosztem poprowadzonej przez rolnicze tereny stanu Maryland na zachód od Bethesdy. Droga ta miała własny dojazd do obwodnicy i prowadziła prosto do bram GenIntron Corporation.

Tłum oblepiający ulicę napierał na malowane w pasy metalowe barierki ochronne, metalicznobordowy suburban usiłował zbliżyć się do bramy, a uzbrojeni policjanci z oddziału prewencyjnego zajęli pozycje wzdłuż barierek, spoglądając niespokojnie to na protestujących, to na nadjeżdżający samochód, to na siebie nawzajem. Policjanci, usiłując zagonić tłum za bariery, ostrzegawczo oscylowali dłońmi w pobliżu służbowych rewolwerów, gumowych pałek, granatów z gazem łzawiącym oraz krótkofalówek. Nad zbiegowiskiem niósł się terkot śmigłowca.

Ci, którzy nie rzucali pomidorami, machali transparentami, głoszącymi "Precz z żywnością z laboratorium Frankensteina!", a także mnóstwem tablic z innymi hasłami, wzywającymi do przerwania badań nad inżynierią genetyczną, położenia kresu badaniom genetycznym, modyfikowanej genetycznie żywności oraz genetycznie produkowanym lekom i szczepionkom. Najlepiej widoczne były błyszczące, kosztowne tablice organizacji Ręce Precz od Naszych Genów. Ich doskonale finansowaną akcję prowadził Elliot Sporkin, demagog biotechnologii, który nie miał zielonego pojęcia o nauce, wiedział natomiast, jak wypłynąć i zbić kapitał, żerując na lękach niezorientowanej ludności.

We wnętrzu półciężarowego chevroleta pocztówkowy widok na wiejski krajobraz, oblany miękkim światłem poranka i różowawe szczyty gór pod błękitem nieba szybko zanikał pod impresjonistyczną czerwienią rozbitych pomidorów, które padały coraz gęściej.

Lara Blackwood machinalnie włączyła wycieraczki i przebiegła wzrokiem po zgromadzonych demonstrantach; rozpoznawała te same wykrzywione złością i nienawiścią twarze, które dzień w dzień obrzucały ją przekleństwami. Tuż przed nią eskorta policyjna - dwaj motocykliści i furgonetka z oddziałem prewencyjnym, którą dołożono z okazji dzisiejszego dorocznego zebrania - przyspieszyła w stronę bacznie strzeżonego wejścia do GenIntronu. Lara nacisnęła pedał gazu, żeby dotrzymać im kroku. Poranne słońce malowało malutkie tęcze na jej krótko ściętych czarnych włosach, a szafirowe gwiazdki w kolczykach błyszczały jak grudki żaru. Dostała je w prezencie od ojca, który dwadzieścia lat wcześniej przywiózł je z Kaszmiru.

Jako założycielka i dyrektorka generalna korporacji GenIntron Blackwood była rodzynkiem w przeważnie męskiej ekipie biotechnologów, a zasłużone zaszczyty przyniosło jej opracowanie przynoszącej krociowe zyski terapii opartej na "intronach": fragmentach ludzkiego genomu, które inni naukowcy odrzucali jako "śmieciowe DNA". Media z upodobaniem udostępniały swoje łamy i czas antenowy tej wysokiej, atrakcyjnej kobiecie, której obrona doktoratu z genetyki molekularnej na Uniwersytecie Cornella nie przeszkodziła w dwukrotnym zdobyciu brązowego medalu olimpijskiego w wioślarstwie i żeglarstwie.

Wycieraczki zgarniały kolejne fale przecieru pomidorowego, a Lara spoglądała na swojego pasażera, opalonego, srebrnowłosego mężczyznę dobrze po czterdziestce, ubranego w konserwatywny prążkowany garnitur, białą koszulę i nieciekawy czerwony krawat, typowy uniform pracowników najwyższego szczebla w First Mercantile American Bank & Trust. Jason Woodruff, prezes First Merc i najnowszy członek zarządu GenIntronu, obdarzył ją półuśmiechem.

- Przechodzi pani przez to co rano? - zapytał.

- Prawie - odparła. - Zwykle nie jest tak ekstremalnie. Takie cuda zachowują na specjalne okazje, jak dziś - uśmiechnęła się cierpko.

Głowa Woodruffa nie ustawała w ruchu, kiedy próbował objąć wzrokiem cały otaczający ich tłum. - Zbiegowisko popaprańców. Nie sądziłem, że jest ich aż tylu.

Lara spojrzała przez ramię i rozbawił ją wyraz bezbrzeżnego zdumienia na twarzy bankowca. Witaj w realnym świecie, pomyślała, odczytując na głos napisy na transparentach.

Woodruff zauważył, że się śmieje i zmarszczył brwi. - Pani się to w gruncie rzeczy podoba, tak?

- Co mi się podoba?

- No, to wszystko... - zatoczył łuk ręką, pokazując ścisk, zamieszki, hałas i gniew - ... co tu się odbywa.

- Dlaczego tak pan uważa? - zapytała Lara.

- Bo się pani tak radośnie uśmiecha.

Teraz Lara uśmiechnęła się jeszcze szerzej, pokazując równe białe zęby, po czym zachichotała, co mogło być zarówno potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem.

Woodruff skrzywił się. Jak większość bankowców, we wszelkiej niejednoznaczności upatrywał podstępu, a spontaniczność budziła w nim rodzaj lęku. Czuł się bezpieczniej wśród swoich sprawdzonych liczb, konserwatywnych biznesmenów i klientów, którzy kłaniali mu się w pas, bo był szefem największego banku w Stanach. Wyraz niesmaku zastygł na jego twarzy, bo Lara była przeciwieństwem wszystkiego, co akceptował.

Woodruff musiał przyznać, że nigdy jej nie rozumiał, ani jako szefa przedsiębiorstwa ani jako kobiety, a już najmniej jako wybitnego, błyskotliwego naukowca, za jakiego uznawała ją cała reszta świata. Była zbyt wysoka, zbyt silna i jak na kobietę, zbyt ambitna i pełna aspiracji. Kobiety nie powinny być takie.

- Jest jeden z wielką żółtą gwiazdą Dawida - powiedział na poły do siebie. - Z napisem "Nigdy więcej Holocaustu". A dalej... - zmrużył oczy i kontynuował z niedowierzaniem: - A dalej "Śmierć faszystowskiej wilczycy".

Woodruff odwrócił się do Lary. - Co?...

- Chodzi o nasze genetyczne badania przesiewowe - wyjaśniła. - Wielu ludzi uważa, że zostaną wykorzystane do jakiegoś nowego programu związanego z eugeniką. Wie pan, opracować test na "normę" dla sekwencji genów, a resztę wyeliminować. - Przerwała, żeby włączyć spryskiwacze przedniej szyby. - Tępi ignoranci - mruknęła. - W ogóle się tym nie zajmujemy. Rzeczywistość jest po prostu zbyt niewygodna dla tych urojonych światów, w których żyją ci ludzie.

Wciąż rozglądając się po tłumie, Woodruff potrząsnął głową. - Zdaje się, że właśnie do tego piją tamte transparenty, które trzyma grupa z zespołem Downa, o tam. Oni chyba też życzą pani nagłej śmierci. - Przerwał. - Tak, teraz widzę wyraźnie "Nie jestem... błędem natury, nie trzeba... nie trzeba mnie poprawiać". To ludzie z zespołem Downa - zauważył, odwracając się do Lary.

Skinęła głową. - Mielibyśmy już lekarstwo na zespół Downa, gdyby nie te świry z ruchu wyzwolenia zwierząt, które włamały się do naszych laboratoriów i uwolniły małpy - powiedziała Lara beznamiętnie. - Cztery lata pracy poszły w diabły dzięki szlachetnym obrońcom praw zwierząt.

- Koledzy obrońcy pikietują o, tam - pokazał na lewą stronę ulicy. - A tu ekipa "Ocalić Życie" - wskazał tym razem na prawo. - Niech zgadnę. Protestują przeciwko badaniom przesiewowym, bo mogą być wskazaniem do aborcji?

- Szybko pan chwyta, Jason - rzekła Lara, okrążając autem płonący plastikowy kubeł na śmieci, który wyturlał się spomiędzy manifestujących. - Jest pan wspaniałym nabytkiem w naszym zarządzie. - Jej sarkazm był tak subtelny, że Woodruff postanowił go nie dostrzec.

Okrzyki z tłumu brzmiały coraz donośniej, chociaż wciąż dały się znieść we wnętrzu specjalnie przystosowanego suburbana.

- Co oni wrzeszczą? - zapytał Woodruff niespokojnie, zauważywszy, że odległość między ich wozem a policyjną eskortą zwiększyła się.

- Oj, to co zwykle - uśmiechnęła się lekko.

- Czyli co? - zirytowała go jej zdawkowa odpowiedź i ten cholerny enigmatyczny uśmiech.

- Proszę bardzo. Niech pan sam posłucha - automatycznym włącznikiem zaczęła opuszczać szybę. Wściekły ryk przedostał się przez szczelinę.

- Niech pani przestanie! - wystraszył się Woodruff, odruchowo uchylając głowę.

W nawale dźwięków w zasadzie trudno było wychwycić poszczególne słowa, ale górę brały "Dziwka, morderczyni".

Lara roześmiała się i zamknęła dźwiękoszczelne okno.

- Nic nie rozumiem - powiedział bankowiec. - Oni pani nienawidzą... a pani się z tego cieszy?

- Jason - powiedziała spokojnie - ci ludzie to najbardziej marginalny margines - ekstremiści, którzy nic nie pojmują, poza wyssanymi z palca koszmarnymi wizjami. Biorąc to pod uwagę, musiałabym się poddać ciężkiej terapii elektrowstrząsowej, gdyby mnie lubili.

Jechali w ciszy, zbliżając się do bram GenIntronu.

Flavry Savry wciąż rozpryskiwały się o karoserię suburbana.

Po dłuższej chwili Lara przerwała milczenie. - A więc? Powie mi pan to, co mi pan przyjechał powiedzieć?

- Słucham?

- Niechże się pan nie kryguje, Jason. Chyba nie prosił mnie pan o podwiezienie po to tylko, żeby wykazać się obywatelską postawą i ekologicznie zaoszczędzić na paliwie?

- Mówiłem pani, moja beemka...

- W warsztacie? - Lara potrząsnęła głową. - Wspominał pan. Taa, jasne.

- Ale...

- Jason, ostatni raz, kiedy pan się ze mną zabrał, to był dzień, kiedy chciał pan być pewny, że nikt nie usłyszy, jak mi pan mówi, że pański pozbawiony jaj bank zamyka mi linię kredytową i że gdybym wiedziała, co jest dla mnie dobre, przemyślałabym raz jeszcze ofertę wykupu akcji złożoną mi przez Daiwa Ichiban.

- Wie pani równie dobrze jak ja, że kiedyśmy tę linię kredytową zamknęli, nic lepszego nie mogło się pani zdarzyć.

- Nie lubię być w sytuacji przymusowej, Jason.

- Ale wszak wzbogaciła się pani natychmiast po transakcji.

- W odróżnieniu od pana, nie uważam pieniędzy za najważniejszą rzecz na świecie.

- Łatwo się mówi, kiedy ma się takie miliony.

Lara usłyszała w jego głosie nutę zawiści.

- Ale to nie tę wiadomość kazali panu dziś przekazać z Daiwa Ichiban, prawda?

Bankowiec nie odpowiedział, a Lara potrząsnęła głową. - Znowu wysłali pana na czarną robotę, ale pan nie ma jaj, żeby mi powiedzieć.

Zawahał się i wypalił: - Pani należy już do historii. Dzisiaj przeżywa pani ostatni dzień jako prezes zarządu i dyrektor generalny.

- Należało powiedzieć: pani prezes - poprawiła. - I niech pan nie plecie bzdur. W kontrakcie przewidziano jeszcze sześć miesięcy. Muszę dokończyć ważne prace laboratoryjne, zanim nastąpi całkowite przekazanie.

Woodruff po raz pierwszy naprawdę się uśmiechnął.

Nagle z tłumu po lewej stronie ulicy doleciał przenikliwy krzyk. Lara odwróciła się w samą porę, by dostrzec krwistoczerwoną, galaretowatą kluchę wylatującą spomiędzy członków ruchu "Ocalić Życie". Owa klucha, roniąc w locie krople, pacnęła w przednią szybę, pozostawiając na niej szeroki, oślizgły ślad, zanim ruch wycieraczek nie odrzucił jej w stronę manifestantów z ruchu obrony zwierząt po drugiej stronie drogi.

- Co to było? Jasny gwint, wyglądało jak płód.

- Bo to był płód - potwierdziła Lara, naciskając guzik spryskiwacza, żeby oczyścić szyby.

- Poważnie? - Głos Woodruffa zadrżał histerycznym falsetem.

- Płód świni - poinformowała Lara rzeczowo. - Taki, jakie się trzyma w pracowniach biologicznych w szkołach. Członkowie ruchu "Ocalić Życie" kupują je całymi beczkami. Efekciarstwo.

- Wyglądał tak... po ludzku.

- W tym cała rzecz - powiedziała Lara - to jest...

Nagle bariery chroniące przed tłumem poddały się i runęły jak pęknięta tama pod naporem wody. Rozwścieczeni obrońcy praw zwierząt na widok nieposzanowania świńskiego płodu rzucili się szturmem na obrońców życia poczętego. Ułamek sekundy później z gardeł po obu stronach drogi wydarł się potężny ryk, a demonstranci rozmaitych proweniencji przemogli słabo strzeżone barykady i wylali się na ulicę.

- Oj - powiedziała Lara, kiedy tłum otoczył szczelnie ich samochód. Nacisnęła gaz, żeby podjechać bliżej do policyjnej furgonetki. Suburban szybko zmniejszył dystans, kilka sekund później był kilka stóp za policją. Po prawej stronie obrońcy praw zwierząt bili się do pierwszej krwi z obrońcami życia. Policyjna furgonetka musiała się zatrzymać, ponieważ tłum napierał. Byli już tak blisko, że oślepiły ich kamery telewizyjne schowane bezpiecznie za ogrodzeniem GenIntronu.

W tej chwili luźna kostka brukowa, zatoczywszy leniwy łuk, odbiła się od zbrojonej przedniej szyby suburbana Lary.

- Boże! - wykrzyknął Woodruff, kiedy w chwilę potem na suburbana posypały się jedna za drugą następne kostki. Tłukły o szybę, a on uchylał tylko głowę, co wywołało na zewnątrz niejeden wybuch uciechy.

- Najlepiej w ogóle nie reagować - skomentowała Lara chłodno. - To ich tylko nakręca.

- Nie rea... jak to? - opuścił szczękę. - Pani też ma nierówno pod sufitem!

W bramie ochroniarze GenIntronu oraz prewencyjne oddziały policji wynajęte z okazji dorocznego spotkania ruszyły z miejsca, operując pałkami, ale mało skutecznie. W stronę tłumu wystrzeliły armatki z gazem łzawiącym. Daleko na przedzie, ekipy telewizyjnych wiadomości, zgłodniałe sensacji do popołudniowych programów, przewijały taśmy.

Zadymiarze rozkołysali suburbana i policyjną furgonetkę.

- O, Jezu, Lara, niechże pani coś zrobi, przewrócą nas i pozabijają! Niechże pani tak nie siedzi, gaz do dechy i przejedźmy wreszcie przez tę cholerną bramę!

- Błąd - powiedziała lakonicznie.

- Ale oni chcą nas zabić! - jego głos drżał, trochę za sprawą gwałtownego szarpania samochodem, ale trochę i ze strachu. - To obrona konieczna - upierał się histerycznie.

Lara potrząsała głową. - Widzi pan te kamery? Kiedy puszczą zmontowany materiał, nie zobaczy pan ani wymierzonych w nas brukowców, ani rannych glin. Będzie widać wielkiego pieprzonego suburbana, który kosi niewinnych działaczy ekologicznych i społecznych.

- Ale...

- Niech się pan przytka, Jason. I nie posika w portki ze strachu.

Pobladły i spocony, wykończony zamieszkami, bankowiec osunął się na fotel.

Przed nimi zgasł silnik policyjnej furgonetki.

Widząc, że zbiegowisko coraz gwałtowniej potrząsa oboma pojazdami, Lara znalazła chytre wyjście z sytuacji. Wrzuciła bieg i puściła hamulec. Ciężki samochód szarpnął do przodu. Nagłe szarpnięcie wybiło tłum z rytmu. Lara nacisnęła gaz i łagodnie zderzyła się z policyjnym wozem, ten zaś posunął się z wolna naprzód. Ruch ten zaskoczył zadymiarzy, którzy chcieli go przewrócić. Zaczęli się odsuwać, widząc, że suburban popycha furgonetkę powoli, ale bez przerwy.

Tego wieczoru w telewizji można było zobaczyć demonstrantów teatralnie rzucających się pod koła furgonetki i uciekających w ostatniej sekundzie. Szczerząca zęby blondwłosa reporterka wydawała się niezadowolona z faktu, że suburban i furgonetka przedostały się bezpiecznie na teren GenIntronu, pozbawiając ją o wiele bardziej smakowitego newsa, który mógłby zwrócić na nią uwagę całego kraju i otworzyć drogę prawdziwej kariery w mediach.
Lewis Perdue
Genom śmierci

Wydawnictwo Philip Wilson
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas