Lo story
Master - próżny cherubinek o ambicjach inteligenta i metroseksualnym wyglądzie. Sylwetką przypominał łykowatego Animka, a z twarzy - starszą wersję Billa Kaulitza, z tym że nie znał niemieckiego, nie malował konturówką powiek i znacznie rzadziej marszczył czoło.
Zakochana w nim była bez pamięci...
Kasia - zwana Rybą - osoba niekonwencjonalna i bezkompromisowa. Dziecko przemytników z wszczepioną w genach umiejętnością podrażniania otoczenia merkantylnym uśmiechem. Arogancka, wybuchowa, mściwa, wyznająca mocno już przestarzały image hippiski i jeszcze bardziej archaiczne przekonanie o kształcącej roli literatury w życiu nastoletniego człowieka. Jednostka z co najmniej paru względów niezwykła - chociażby z racji całkowitej niepodatności na kaca, mimo spożywanych namiętnie hurtowych ilości alkoholu. Licealistka ze stale obniżanym sprawowaniem, między innymi za niebanalny wygląd, na który zazwyczaj składały się: wyuzdany makijaż, czarne paznokcie, kolczyki w nosie, uszach i innych eksponowanych miejscach, prócz tego tatuaże i mnóstwo, mnóstwo brzękadełek, tak ślicznie rezonujących podczas pisania na tablicy.
Krótko mówiąc: jeśli Ala posiadała tak zwaną najbliższą koleżankę - żeby nie nazwać jej szumnie "przyjaciółką" - była nią owa młoda dama, żądna wrażeń i zniszczona przez nałogi.
- Cześć, Lusia! - Kasia uściskała ją serdecznie, nie wyciągając papierosa z ust. - Cześć, Łukaszku! - Jak gdyby nigdy nic przywitała się z Masterem i otrzepała go z resztek słoniny. - Ładną masz czapkę. A gdzie Zenon z Nizin?
- Pewnie PKS się spóźnił.
- Albo krowa ocieliła...
- Albo kury nieso... - wyraził obawę Master. - Chodźmy lepiej w stronę budy, może Zenon się sam napatoczy.
Ruszyli w stronę budynku ogólniaka, bardzo ładnego, z lekko tylko obtłuczonym tynkiem. Budowla pęczniała godnością i majestatem; na krytym gontem dachu siedziały dwa zmarznięte gargulce, którym sople lodu zwisały z pazurzastych łapek. Z komina walił czarny dym i uroczyście wsiąkał w zasnute chmurami niebo.
Nieco niżej, pod szkolnym murem (na którym zawiedziony kibic naskrobał kredą: Jebać Czuwaj!, a poniżej zadowolony: Niech żyje Czuwaj!) Zenon Kobiałka, urągając wszechobecnej architektonicznej powadze, zamaszyście wycierał w śnieg mocno zabytkowe buty "Tatry".
- Co tam, Zeniu? Woziłeś obornik?
Zenon nieprzyjaźnie łypnął na Mastera spod filcowej czapeczki i nic nie odrzekł. Generalnie był małomówny.
- Burak, jak zaczną ci śmierdzieć butki, to Gnida wyrzuci cię z klasy i nie będziesz musiał pisać sprawdzianu - wytłumaczyła logicznie Kasia.
- Ale ja chcę pisać sprawdzian.
Nikt nie przewidział opcji istnienia człowieka, który chce pisać sprawdzian z matematyki, więc trójka interlokutorów zamilkła.
Burak w ogóle był swego rodzaju zjawiskiem, gdyż lubił się uczyć, którą to pasję uprawiał pomiędzy mieszaniem paszy dla trzody chlewnej a jazdą rozrzutnikiem gnoju po polach ornych. Dwadzieścia lat wcześniej miałby stypendium za pochodzenie, teraz - z Nizin rodzinnych i de facto społecznych - dojeżdżał do szkoły rozlatującym się PKS-em, a woźny co rano sprawdzał, czy uczeń z prowincji zmienił obuwie.
Miał wdzięk i aparycję żołnierza z pomników wdzięczności dla Armii Czerwonej, akcent z "Samych swoich", talent do przedmiotów ścisłych i niepodatny na miejskie zepsucie charakter. Nawet ksywa uwypuklała zalety ducha i szlachetną anatomię: Burak był twardy, krzepki, czerwony i - jak podpatrzył Master w męskiej ubikacji - miał zwężający się ku dołowi korzonek.
- Umrę - oznajmiła Kasia, przypatrując się, jak kolega zakłada obdarte tenisówki, a tatry wkłada do torby.
- Na co? - spytał szorstko.
Kasia wzniosła ku niebu powieki zalepione granatowym cieniem.
- Umrę z nienawiści do Gnidy i jej sprawdzianów.
- Przestań kwękolić - upomniał ją surowo Master.
- Kwękać się mówi.
- Kwękolić. To jest połączenie kwękania i jękolenia.
- Nie ma czegoś takiego jak jękolenie - wtrącił się z mądrą miną Burak. - Mówi się: jęczeć.
- A co ci, kurwa, przeszkadza? - zapienił się Master, zdenerwowany przed poranną klasówką. - Będę sobie tak mówił, bo mi się tak podoba. Jękolić, kwękolić...
- Pierdolić - uciął Zenon i popatrzył w zadumie na szarą, upstrzoną płatkami śniegu bryłę, na której krwawo rysowała się tabliczka ogólniaka. - Ciekawe, czy Gnida będzie miała dzisiaj atak?
- Coś ty! - westchnęła Ala, człapiąc ciężko po schodach. - Jest klasówka i Gnida będzie rozkwitać. Będzie ŁASKAWA. Pozwoli sobie podać kawę i ciastko, i stertę tych debilnych gazet: Doktor Be radzi, jak leczyć chromanie przestankowe i unikać przegrzewania moszny w za ciasnych gaciach.
- Jak? - zapytał Master, ale został zignorowany.
- Albo te wszystkie rzewne reportaże o dzieciach bez nóżek.
- Przestań - powiedziała Kasia. - Nie chcę słuchać o dzieciach bez nóżek. To okropne.
Zapadło milczenie, przerywane nierównym chrzęstem śniegu miażdżonego ciężkimi glanami Mastera.
- Masz jakieś gazety? - spytała Ryba. - Przewodnicząca Mao kazała przynieść. Aby się Gnida zajęła gazetą, a nie nami.
Master pokręcił głową, przyozdobioną kretyńską czapeczką z rogami łosia.
- Nie mam. Mogę jej co najwyżej kupić świerszczyki dla odmiany.
Burak aż przystanął, powodując niewielki korek przy wejściu.
- E, pieprzysz! Naprawdę byś kupił?
- Jak mnie wkurwi, to położę jej na biurku, przysięgam. Zobaczę jej minę.
- Hi, hi, hi - powiedziała cichutko Ala. - Jakie?
- "Peep show", "Cats", "Anal Pervers", takie tam...
- Hi, hi, hi. To po angielsku. Myślicie, że zrozumie?
- Przecież ma obrazki. Z podpisami.
- Jak komiks. Hi, hi...
- Ciekawe, co by zrobiła? - zastanowiła się Kasia.
- Dostałaby ataku, wyrzygała kawę...
- I ciastko...
- I ciastko...
Weszli do klasy, rzucając zdawkowe "cześć". Nikt nie odpowiedział, bo cała IIb była zestresowana nadchodzącą właśnie lekcją.
Ala rzuciła kurtkę na krzywy, ścienny haczyk. Master - esteta w każdym calu - wyciągnął z plecaka wieszak i troskliwie umieścił na nim swój ukochany, skórzany płaszcz. Na wierzchu ułożył starannie rogatą czapkę, po czym, zerknąwszy z niesmakiem na haczyki, umieścił odzienie na pustej ławce. Ściślej - na pustej ławce przed biurkiem. Wyglądało to co najmniej intrygująco.
Ala oczami wyobraźni już widziała, jak na ten widok wąziutkie, sine wargi Gnidy zaciskają się w cienką linię dezaprobaty. I zawsze wtedy ogarniało ją nieodparte przeczucie, że gdzieś w środku tej małej, sadystycznej główki czai się szaleńcza radość i gotowość zgnębienia wszystkich i wszystkiego.
Master przeciągnął się z głośnym ziewnięciem.
Magda Skubisz
Lo Story
Prószyński i S-ka