Pani psycholog na wojnie

Żołnierz na patrolu powinien mieć oczy dookoła głowy. Bo strzał może paść z każdej strony. Bo niepozorne auto może się okazać samochodem-pułapką. Bo przyjaźnie nastawiony cywil może wyjąć zza pazuchy automat, a dziecko zdetonować bombę umieszczoną w szkolnym plecaczku...

fot. Marcin Ogdowski
fot. Marcin OgdowskiINTERIA.PL

Niestety, na 1.2 tys. żołnierzy rozlokowanych w kilku bazach w Afganistanie, przypada tylko jeden psycholog. To major Joanna Dziura, stacjonująca w bazie w Sharanie.

- Staram się, by w każdym miesiącu choć przez kilka dni być w innej bazie - opowiada major Dziura. - Żołnierze znają też mojego e-maila, mają numer telefonu, także prywatnej komórki. Ale to tylko półśrodki, bo najważniejsza jest rozmowa twarzą w twarz.

Skąd taki problem? Armii brakuje wojskowych psychologów, zaś specjalistów-cywilów w rejon misji wojennej jak na razie się nie wysyła...

Poziom językowej abstrakcji

Teoretycznie nasi żołnierze mogliby korzystać z pomocy amerykańskich specjalistów. Jednak w samym Sharanie jest to niemożliwe, bo Amerykanie, po prostu, psychologa na miejscu nie mają. Co więcej, sami zwracają się o pomoc do Polaków.

- Robiłam dla nich kilka konsultacji - wspomina pani major. - W części przypadków okazało się, że żołnierze cierpieli na pourazowy stres pola walki (PTSD) jeszcze z Iraku; niektórych trzeba było odesłać na leczenie do kraju. Ale byli też tacy, którzy mieli problem z zaadoptowaniem się do wojskowych warunków. Głównie dyscypliny...

Wróćmy jednak do naszych wojskowych - podstawowy problem przy korzystaniu z amerykańskiej pomocy to bariera językowa. Część żołnierzy nie zna angielskiego w ogóle, część tylko w zakresie niezbędnym do wykonywania zadań militarnych. O zwierzaniu się ze swoich uczuć, przemyśleń i stanów psychicznych nie ma więc mowy. - To już poziom językowej abstrakcji, nieosiągalny dla większości naszych misjonarzy - podsumowuje moja rozmówczyni.

Co najbardziej doskwiera naszym żołnierzom?

- Przede wszystkim rozłąka: z żonami, dziećmi, rodzicami - wymienia Dziura. - Dla wielu związków misja to czas próby. Bo owszem, jakaś forma kontaktów z najbliższymi istnieje. W bazach jest internet, są telefony. Ale brakuje tej codziennej fizycznej obecności, co dla wielu osób jest sytuacją bardzo trudną do zniesienia. Zdarza się, że partnerki w kraju nagle przestają odbierać telefony, ignorują próby połączenia się za pomocą komunikatorów, nie odpisują na listy. I żołnierz ma wówczas dylemat: wracać do kraju, ratować rozpadający się związek, czy dać sobie spokój i dosłużyć do końca. Bo trwała - zdawałoby się - relacja nie wytrzymała tych kilku miesięcy niebycia razem.

A inne problemy, związane z przebywaniem w strefie działań wojennych?

- Do tej pory nie mieliśmy jeszcze przypadku PTSD wśród naszych żołnierzy - zapewnia moja rozmówczyni.

Psycholog też człowiek

- Oczywiście, że się boję - przyznaje Joanna Dziura. - Psycholog też człowiek... Każdemu wyjazdowi czy wylotowi z bazy towarzyszy myśl: "czy wrócę cała i zdrowa?". Pamiętam, jak kiedyś w Karbali pojawiła się informacja, że miejscowi terroryści planują porwać kobietę-żołnierza. Przestraszyłam się nie na żarty, przez kilka dni chodząc tak ubrana, by nikt nie poznał, że jestem kobietą...

Ale major Dziura widzi w swoim strachu pewną metodę.

- Przychodzą do mnie ludzie, którzy opowiadają o swoich obawach związanych z wyjazdami na patrole i konwoje. I ja ich rozumiem, bo sama przeżywam, oczywiście nie tak często, podobne stresy. No i nie jestem dla nich pańcią zza biurka, która całą swoją mądrość wyczytała z kilku książek. Żołnierze wiedzą, że mam podobne doświadczenia, także z poprzednich misji, że jestem dla nich równorzędnym partnerem. A to, jak żadna inna zachęta, ułatwia im podjęcie decyzji o przyjściu do mnie.

- Szkoda tylko, że ja nie mam możliwości zwierzenia się ze swoich problemów innemu psychologowi... - uśmiecha się smutno pani major.

Marcin Ogdowski, Afganistan

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas