Babskie pisemko
"Przyjaciółka" - kultowe pismo dla kobiet, w którym zaczytywały się nasze mamy, babcie i prababcie. Początkowo miało mieć "poważny" charakter i traktować przede wszystkim o sprawach społecznych, obyczajowych i kulturalnych. Czytelniczki nie tego jednak oczekiwały. Szybko pojawiły się więc porady dotyczące urody, mody, gotowania i savoir-vivre’u. Historię gazety opisuje w książce "Paryż domowym sposobem. O kreowaniu stylu życia w czasopismach PRL" Agata Szydłowska. Poniżej prezentujemy jej fragment.
Młodszą siostrą "Kobiety i Życia", magazynem skierowanym przede wszystkim do niewykształconych kobiet ze wsi oraz robotnic, była "Przyjaciółka". Miała ona wyjątkową formułę opartą na korespondencji z czytelniczkami i funkcjonowała niejako na zasadzie instytucji. Było to z wielu powodów czasopismo przełomowe: pierwszy periodyk w Polsce adresowany do tej grupy społecznej, a zarazem narzędzie edukacji i wsparcia.
Wiele spośród pierwszych odbiorczyń "Przyjaciółki" poznawało dzięki niej litery i zaczynało samodzielnie czytać. Jednocześnie, za sprawą niezwykle rozbudowanego działu listów, tygodnik nie tylko był w stanie na swoich łamach odpowiadać na pytania i wątpliwości czytelniczek, lecz także niejednokrotnie osobiście interweniował, kiedy któraś z nich potrzebowała pomocy w zmaganiach z takim czy innym urzędem.
"Przyjaciółka", podobnie jak "Przekrój" i "Kobieta i Życie", to dzieło Jerzego Borejszy i jeden z tytułów należących do imperium "Czytelnika", aż do przejęcia go przez RSW "Prasa" w 1951 roku, a potem przez kolejnych wydawców. Pomysł na magazyn nie był całkowicie oryginalny. Za pierwowzór tygodnika posłużył przedwojenny periodyk "Moja Przyjaciółka", bardzo poczytny i lubiany. Tworzył go w latach 1934-1939 Alfred Ksycki (vel Krzycki) we własnym koncernie, Zakładach Wydawniczych Alfreda Ksyckiego. Redaktorką naczelną była żona wydawcy, Anna Ksycka. Ksycki przeżył wojnę i chciał wznowić czasopismo, lecz ubiegł go silniejszy i sprytniejszy Borejsza - po prostu podkradł pomysł. A był on genialny w swojej prostocie: stworzyć magazyn, którego treść kształtowana jest przez czytelniczki piszące do redakcji listy. Dziś nazwalibyśmy to partycypacją.
"Każdą kobietę w smutku pocieszy"
W 1947 roku Borejsza rozpoczął przygotowania do stworzenia popularnego pisma dla "prostych kobiet o najniższym stopniu przygotowania ogólnego, niewykształconych, a jednak liczących się jako czynnik produkcyjny". Adresatkami były więc osoby, które dotychczas nie sięgały po prasę. Podobnie jak w przypadku "Mody i Życia Praktycznego", początkowo chodziło o pozyskanie głosów wyborczych, których liczbę szacowano na 5-8 milionów. Na II Walnym Zgromadzeniu Polskiego Związku Wydawców prezes Związku podkreślał: "istnieją jeszcze bardzo poważne rezerwy czytelników wśród kobiet i młodzieży, które w znacznie mniejszym stopniu, niż reszta społeczeństwa, czytają gazety". Postanowiono, że "w 1948 r. muszą zniknąć puste miejsca na mapie czytelnictwa". W tym czasie istniała już "Moda i Życie Praktyczne" i świetnie sobie radziła na rynku. Nie nadawała się jednak dla wspomnianych "rezerw czytelników". Była po prostu za trudna. W dodatku cały nakład magazynu sprzedawał się w miastach i na wieś nic już nie docierało. Wtedy właśnie ktoś wpadł na pomysł, by wrócić do formuły stworzonej przez Alfreda Ksyckiego.
(...) Rozpoczęto również kampanię reklamową. W prasie adresowanej do mieszkańców wsi pojawiły się anonse nowego czasopisma, "które każdą kobietę w smutku pocieszy, w trosce poradzi...". Już na tym etapie zachęcano przyszłe czytelniczki do wysyłania listów, w których miały dzielić się swoimi radościami i problemami oraz formułować oczekiwania wobec nowego medium. Dwa pierwsze numery ukazały się jako bezpłatny dodatek do "Rolnika Polskiego", który zapowiadał, że pismo będzie skierowane do "kobiet na wsi i w małym mieście (...), które tkwią nadal w ciasnym kręgu zainteresowań domowych, nie wzbogacają swego umysłu postępem, który kroczy naprzód i obejmuje wszystkie dziedziny zainteresowań życia kobiety".
Pierwszy milion w polskiej prasie
Halina Koszutska, późniejsza redaktorka "Przyjaciółki", przyznawała po latach, że mało kto wierzył w powodzenie całego przedsięwzięcia. Na okładce pierwszego numeru znalazła się fotografia podkolorowana za pomocą jednej lub dwóch barw, następne przez długie lata były drukowane na najtańszym papierze gazetowym z użyciem jednego koloru. Tekst urozmaicały odręczne rysunki lub zdobniki drukarskie. Za opracowanie graficzne odpowiedzialna była Jadwiga Issat-Koszutska. Nie wiadomo, jaki nakład miał pierwszy numer. Wiadomo natomiast, że każdy kolejny był dwa razy większy, aż przy 37 numerze osiągnięto liczbę miliona wydrukowanych egzemplarzy. To był pierwszy milion w polskiej powojennej prasie - oczywiście jeśli chodzi o nakład. Początkowo twórcy "Przyjaciółki" adresowali ją do najsłabiej wykształconych kobiet, grupy zarazem zmarginalizowanej, zubożałej i wykluczonej z uczestnictwa w kulturze, w tym kulturze pisma. Wiele problemów, z którymi borykały się czytelniczki, należało do stricte kobiecej sfery doświadczeń. Często nie umiały one czytać, ale też nikt wcześniej nie stworzył dla nich żadnego czasopisma. W tym sensie "Przyjaciółka" miała emancypacyjny potencjał. Monografka tygodnika, Zofia Sokół, pisze: "Pierwsza akcja ogłoszona przez redakcję tygodnika odbyła się pod hasłem "Przeczytasz sama "Przyjaciółkę", gdy nauczysz się sama czytać" i była skierowana do uczestniczek kursów w ramach ogólnopolskiej akcji zwalczania analfabetyzmu. Rola "Przyjaciółki" w tej dziedzinie jest dotąd nieznana i chyba jest już niemożliwa do przebadania, gdyż odeszło już to pokolenie kobiet, które zadawało sobie ten wielki wysiłek i trud opanowania nauki czytania oraz pisania w dorosłym życiu".
"Przyjaciółko", bo ja chcę wiedzieć...
Rola nauczycielki czytania i pisania nakładała na redakcję obowiązek takiego przygotowywania tekstów, by były przystępne i pożyteczne. Język musiał być prosty, lecz nie prostacki. Ton bezpośredni, kameralny, miał wzbudzać zaufanie, nakłaniać do zwierzeń, stwarzać iluzję bliskiego, międzyludzkiego kontaktu. Redaktorki broniły tej konwencji, kiedy partyjni funkcjonariusze próbowali je nakłaniać do większej determinacji w zagrzewaniu do budowy socjalizmu, czemu towarzyszył język bojowy, ofensywny, jak z politycznych sztandarów. Z czytelniczkami "Przyjaciółki" trzeba było rozmawiać na ich zasadach - inaczej odwróciłyby się na pięcie i cały wysiłek poszedłby na marne.
Halina Koszutska podczas narady w Biurze Prasy KC PZPR tłumaczyła trudność w pisaniu dla odbiorczyń tygodnika: "Jak dalece trzeba u nas pisać popularnie, to mogę dać dwa przykłady. Kiedy był okres wprowadzania religii do szkół i otrzymywaliśmy na ten temat bardzo wiele listów, to w jednym z listów czytelniczka pisała: napisz mi kochana "Przyjaciółko" bo ja chcę wiedzieć, co to są ludzie światopoglądowe. Czyli nie rozumiała słowa "światopogląd", a więc takiego słowa, co do którego wydawało się nam, że to jest pojęcie zupełnie jasne. Druga czytelniczka pisała: "Przestańcie tolerować tę religię. Tolerujecie i tolerujecie. My jesteśmy katolicy i dajcie nam spokój". Czyli słowo "tolerować" rozumie jako "szykanować". A więc są tego rodzaju rzeczy i na tym polega trudność pisania dla "Przyjaciółki".
"Przyjaciółka" biurem interwencyjnym
Początkowo zakładano, że pismo będzie mieć "poważny" charakter i traktować przede wszystkim o sprawach społecznych, obyczajowych i kulturalnych. Czytelniczki nie tego jednak oczekiwały. Szybko pojawiły się więc porady dotyczące urody, mody, gotowania i savoir-vivre’u. Podobnie jak w przypadku "Mody i Życia Praktycznego", powojenne numery dostarczały przepisy, podpowiadały, jak radzić sobie z biedą: jak uszyć modną i ładną sukienkę "z niczego", jak zrobić domową pastę do butów, mydło i inne produkty, których nie sposób było znaleźć w sklepach. W 1949 roku przeprowadzono ankietę wśród czytelniczek. Na jej podstawie opracowano nowy program. Wprowadzono rubryki zawierające między innymi porady lekarskie, inspiracje kulinarne, notatki z Koła Gospodyń Wiejskich, a także kącik wymiany doświadczeń, w którym same czytelniczki odpowiadały na listy innych kobiet. "Prasie Polskiej" nie podobały się te zmiany. Zarzucano "Przyjaciółce" zajmowanie się błahostkami, a także zaniedbywanie spraw "poważnych", takich jak wychowanie ekonomiczne, kształtowanie nowego stosunku do pracy i własności socjalistycznej czy też walka o przedterminowe wykonanie planu.
(...) Pomysł oparcia treści magazynów na listach od czytelniczek był tak trafiony, że prędko zamienił "Przyjaciółkę" w prawdziwe biuro interwencyjne, postrach urzędników i urzędniczek. Z początku redakcja miała ambicję odpowiadania na każdy list. Przestała nadążać, kiedy zaczęło wpływać 500-600 listów dziennie, a w niektórych latach nawet tysiąc. Co ciekawe, 30 procent listów przychodziło od mężczyzn. Wszystkie gatunki dziennikarskie tygodnika czerpały inspirację z tej korespondencji: opowiadania, powieści w odcinkach, felietony, reportaże oraz działy porad prawnych, zdrowotnych, wychowawczych, kulinarnych, ogrodniczych, psychologicznych itd. Na część listów odpowiadano bezpośrednio nadawczyniom, część - tam, gdzie problemy wydawały się dość uniwersalne - drukowano na łamach magazynu, umieszczając pod nimi stosowną odpowiedź. Zajmowała się tym wyspecjalizowana kadra ekspertów z różnych dziedzin.
Alimenty, renty i podatki
Bardzo szybko redaktorki zorientowały się, że listy dają prawdopodobnie najlepszy z możliwych wgląd w problemy społeczne. Dlatego od 1950 roku opracowywano biuletyny, które przedkładano władzom politycznym oraz Centralnej Radzie Związków Zawodowych. Bezskutecznie - zapis ze wspominanej już narady w sprawie prasy kobiecej w Biurze Prasy KC PZPR odzwierciedla frustrację redaktorek brakiem odzewu ze strony władz oraz zainteresowania niezwykle cennym, w ich mniemaniu, materiałem do badań socjologicznych. Redaktorka Anna Lanota przytoczyła liczby: dziennie do "Przyjaciółki" przychodzi od 330 (1949) do 637 (1958) listów, co oznacza, że dział korespondencji "stał się już instytucją społeczną". Mimo to Komitet Centralny nie traktował tych listów poważnie - jako źródła informacji dającego pojęcie o realnych problemach ludzi. Lanota konstatowała gorzko: "W niektórych kołach uważa się, że my otrzymujemy większość takich listów, jak: kocham Jasia i Stasia, kochana "Przyjaciółko" poradź mi za kogo ja mam wyjść za mąż, chociaż to też nie jest problem błahy dla czytelniczki za kogo ona ma wyjść za mąż".
O skali i wadze problemów wymownie świadczą znów liczby: w kwietniu 1958 roku do tygodnika przyszło ogółem 9754 listów, z czego, według wyliczeń redaktorek, 497 dotyczyło problemów miłosnych, a 440 porad kosmetycznych. Cała reszta (czyli przytłaczająca większość!) dotyczyła zagadnień politycznych i ogólnospołecznych, problemów młodzieżowych i wychowawczych, tematu szkoły i poradnictwa zawodowego, zagadnień prawnych (praca, ojcostwo, alimenty, renty, podatki), kwestii medycznych, tematyki wiejskiej (dostawy, podatki itd.).
"Dział interwencji"
Listy często zawierały prośby o bardzo konkretną pomoc. Dla wielu osób "Przyjaciółka" stanowiła ostatnią deskę ratunku w zmaganiach z urzędami i innymi instytucjami. Pokazuje to nieudolność państwa oraz słabość i bezradność jednostki w konfrontacji ze zbiurokratyzowanym, źle funkcjonującym systemem. W konsekwencji w "Przyjaciółce" stworzono "Dział interwencji". Zajmował się on weryfikacją faktów podawanych przez obie strony - zarówno autorki listów, jak i instytucje, na które się uskarżały. Sprawy wzięte na warsztat opisywano potem w rubryce "Śladem naszych interwencji". Nie było to jedyne działanie "Przyjaciółki" w terenie. Przez pewien czas po Polsce jeździł "przyjaciółkobus", zradiofonizowany samochód, który objeżdżał wsie i informował o celach i zadaniach pisma. Wśród załogi znajdowali się nie tylko dziennikarze tygodnika, lecz także specjaliści: lekarz, pielęgniarka, prawnik i pedagog, którzy udzielali porad. Przy okazji urządzano zabawy ludowe i występy. Niezależnie od tych tournée tygodnik organizował również spotkania w zakładach pracy, między innymi w fabrykach włókienniczych w Łodzi, gdzie tradycyjnie większość załogi stanowiły kobiety. Z czasem sami czytelnicy zaczęli zapraszać "Przyjaciółkę" do siebie: na otwarcie szkoły, domu ludowego, a nawet na wiejskie wesela.
Kluby "Przyjaciółki"
Obok oddziałów terenowych powstawały mniej formalne "Kluby Przyjaciółki", zajmujące się organizacją wydarzeń i spotkań, na których dyskutowano o treści bieżących numerów i akcjach inicjowanych przez tygodnik.Pierwszą z takich akcji był rozpoczęty w 1948 roku plebiscyt czytelniczy pod hasłem "Czy pijacy mają być leczeni przymusowo?". Odpowiadał on na najpowszechniej chyba zgłaszany przez czytelniczki problem z partnerami uzależnionymi od alkoholu, często stosującymi przemoc i unikającymi pracy. W efekcie rozpoczęto systematyczną kampanię zwalczania pijaństwa w pracy i w domu, potępiano picie przy różnych okazjach i bez okazji. Kampania ta zaowocowała także zmianami w aktach prawnych, w tym penalizacją sprzedaży alkoholu niepełnoletnim, która zaczęła podlegać karze 20 tysięcy złotych grzywny lub 4 tygodni więzienia.
Redaktorki "Przyjaciółki" były absolutnie świadome skali problemów społecznych i cywilizacyjnych na wsi, jak również swoich ograniczonych możliwości, jeśli chodzi o ich rozwiązywanie. Podczas wspomnianej narady w 1958 roku redaktorka Koszutska podkreślała ogromną wagę bezpośredniego kontaktu z czytelniczkami w terenie i ubolewała nad tym, że trzeba było zrezygnować z "przyjaciółkobusu": "Swego czasu "Przyjaciółka" z dużym powodzeniem prowadziła akcję ekip. Ta ekipa była bardzo niepopularna jeśli chodzi o Zarząd Główny i inne ośrodki i z tej ekipy w końcu musieliśmy zrezygnować. W tej chwili mamy od czasu do czasu akcje ekipowe. To jest rzecz bardzo ważna. Wyjeżdża się samochodem zradiofonizowanym w teren, robi się zebranie gdzieś na wsi, gdzie bardzo rzadko docierają jacyś goście z Warszawy, robi się jakiś występ artystyczny i po tym zaczyna się rozmowy z ludźmi. Ludzie przychodzą z najrozmaitszymi sprawami i ten bezpośredni kontakt jest szalenie ważny i dla pisma i dla czytelnika".
Fragment pochodzi z książki "Paryż domowym sposobem. O kreowaniu stylu życia w czasopismach PRL" Agaty Szydłowskiej. Więcej o książce przeczytasz TUTAJ