Ks. Jacek Stryczek: „Paczka” łączy biednych i bogatych

Mieliśmy kiedyś biuro w pewnej korporacji i przyglądaliśmy się zaangażowaniu pracowników w tworzenie paczki dla rodziny, którą wybrali. Tak się złożyło, że była tam dziewczynka, która wiosną miała przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej. Pracownicy tej firmy pomogli więc nie tylko w grudniu wyposażając tej rodzinie kuchnię, ale także w maju – kupili sukienkę, prezenty. W pomoc zaangażowali się tak bardzo, że jesienią kupili też dzieciom wyprawki do szkoły. Utrzymali tę relację – mówi Ks. Jacek Stryczek, duszpasterz, prezes Stowarzyszenia „WIOSNA” i pomysłodawca akcji „Szlachetna Paczka”.

Ksiądz Stryczek, fot. Rafał Oleksiewicz
Ksiądz Stryczek, fot. Rafał OleksiewiczReporter

Katarzyna Pruszkowska: Czy w ciągu ostatnich 16 lat liczba osób biednych w Polsce zmalała?

Ks. Jacek Stryczek: - W 2001 roku, kiedy startowała "Paczka", w Polsce ok. 4 miliony osób żyły w skrajnym ubóstwie. Nie stać ich było na jedzenie, środki czystości, opłacenie czynszu. Istniały także głębokie podziały społeczne. Dziś ludzi żyjących w tak trudnych warunkach jest mniej, co nie znaczy, że nie ma ich wcale. Podczas tegorocznych przygotowań do "Paczki" usłyszałem wiele historii, które to potwierdzają. O starszej pani, która włącza ogrzewanie na dwie godziny dziennie, bo na więcej ją nie stać.  O mężczyźnie, który na śniadanie je codziennie kromkę chleba z mlekiem  -  tylko dlatego, że dzieli się z nim sąsiad.

Czy Polacy zwracają uwagę na potrzeby osób ubogich?

- Towarzysząc od lat osobom biednym widzę, że w naszym kraju ten problem dopiero zaczyna się rozwiązywać. Nadal wiele osób, widząc osobę biedną, robi wszystko, żeby tej biedy nie widzieć. Bo jeśli nie dotrze do nas historia drugiego człowieka, nie musimy brać za niego odpowiedzialności. Dlatego dla wielu osób popadniecie w biedę to taka tragedia - bo nie mogą liczyć na pomoc innych. Sytuacja powoli się poprawia, ale jeśli chodzi o wolontariat i dobroczynność nadal jesteśmy na szarym końcu Europy. Obywateli, którzy chcą pomagać regularnie, jest ok. 20 proc.

Jak na księdza opowieści o biedzie 16 lat temu reagowali darczyńcy?

- Kiedy "Paczka" startowała i starałem się pozyskać darczyńców, w wieku przypadkach spotykałem się z  tzw. efektem dorobkiewiczostwa. Ludzie, którym udało się zarobić lepsze pieniądze, myśleli tylko o sobie i o "swoich". Nie przesadzę jeśli powiem, że wtedy nikt nie chciał mnie słuchać. Dlatego pierwsze lata były bardzo trudne - ciężko było znaleźć darczyńców, bo wiele osób wyrobiło w sobie taki mechanizm, by nie dopuszczać do siebie informacji o biedzie.

Jak sytuacja wygląda dziś? Zdaje się, że "Paczka" nie ma już problemu z darczyńcami.

- To prawda.  Czas dorobkiewiczów powoli dobiegł końca. Ludzie przyzwyczaili się, że zarabianie pieniędzy jest czymś normalnym, więc to przestało być celem samym w sobie. Wielu z nich chce żyć zgodnie ze swoimi ideałami - mają nie tylko pieniądze, ale serce i chęć pomocy.

- "Paczka" łączy biednych i bogatych. To również oznacza, ze część darczyńców, szacuję, że od 10 do 20 proc.  utrzymuje kontakt z rodzinami przez dłuższy czas. Mieliśmy kiedyś biuro w pewnej korporacji i przyglądaliśmy się zaangażowaniu pracowników w tworzenie paczki dla rodziny, którą wybrali. Tak się złożyło, że była tam dziewczynka, która wiosną miała przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej. Pracownicy tej firmy pomogli więc nie tylko w grudniu wyposażając tej rodzinie kuchnię, ale także w maju - kupili sukienkę, prezenty. W pomoc zaangażowali się tak bardzo, że jesienią kupili też dzieciom wyprawki do szkoły. Utrzymali tę relację. A nam na tym bardzo zależy.

Czy zdarza się, że ludzie, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji,  odmawiają przyjmowania pomocy?

Ks. Jacek Stryczek: - Tak. Zasada w "Paczce" jest taka, że zanim włączymy kogoś do akcji, ta osoba musi chcieć przyjąć naszą pomoc. I jest sporo osób, które odmawiają.

Dlaczego?

- Na przykład dlatego, że te osoby wstydzą się sytuacji, w której się znalazły. Znam wiele takich historii. Nasi wolontariusze odwiedzili kiedyś w Tyńcu samotną matkę. Pytali, jak sobie radzi. A ona, choć można było zauważyć, że jest im ciężko, mówiła, że nie jest źle. Że są ludzie biedniejsi od niej. Wolontariusz zapytał więc, czy pomoc nie przydałaby się jej dzieciom. Kobieta zamyśliła się i powiedziała, że chyba tak. Bo kupiła niedawno synowi kurtkę zimową w szmateksie, a jego rówieśnicy wyśmiewali się z niego tak bardzo, że matka musiała przenieść go do innej szkoły.

- To przykład tzw. biedy kulturowej. Nie chodzi o to, że ludzie nie mają co jeść i w co się ubrać. Są jadłodajnie, są szmateksy, na ulicach nie widać już ludzi w łachmanach. Ja myślę, że bieda nie polega na tym, że mamy mało, ale na tym, , że jesteśmy nikim. Że jesteśmy gorsi. Kolejna historia: do punktu pomocy, który działał przy mojej parafii, przyszła kiedyś kobieta, na oko 40-letnia, z małą córeczką. Oczywiście zaproponowano jej pomoc według modelu: "kasza, mąka, ryż - bierz, boś biedna". Kiedy matka była zajęta pakowaniem tych produktów, córka zobaczyła w korytarzu pudło pełne starych, zniszczonych zabawek. Po chwili przytulała pluszaka, który był tak brudny, że ja brzydziłbym się go wziąć do ręki. W ten sposób u ludzi ubogich utrwala się przekaz: "jesteś biedny, jesteś najgorszy, nie zasługujesz na dobre rzeczy". Ta dziewczynka została wtedy zakodowana: jesteś najgorsza, należy ci się to, co najgorsze. To dlatego zachęcamy, żeby rzeczy, które trafiają do naszych rodzin, były nowe albo prawie nowe.

No właśnie. Są ludzie, którzy dziwią się: po co nowe? Nie wystarczy, że będą czyste? Trochę zgodnie z myśleniem: "nie mają, więc powinni ucieszyć się z wszystkiego".

- Rzeczywiście, nadal zdarzają się osoby, które myślą, że biednym ludziom powinno się dawać tylko takie beznadziejne rzeczy. W ten sposób pielęgnuje się w nich poczucie,  że są najgorsi i zasługują tylko na to, co najgorsze. A to z kolei prowadzi do jeszcze większej izolacji. W stowarzyszeniu odkryliśmy to już dawno temu, dlatego chcieliśmy, żeby do paczek trafiały nie tylko niezbędne rzeczy, ale i prezenty. Pamiętam taką sytuację: zawieźliśmy kiedyś paczki do rodziny wielodzietnej. W pewnym momencie mały chłopiec znalazł wśród tych wszystkich rzeczy nowe kredki. Takie za dwa złote. Zawiesił się nad nimi, nic nie mówił, tylko patrzył. Wolontariusz zwrócił na to uwagę i zapytał, co się stało. A ten chłopczyk zaczął powtarzać w kółko: "nowe kredki, nowe kredki". Bo to pewnie była pierwsza nowa rzecz w jego życiu. Bo pewnie był przyzwyczajony, że wszystko, co ma, jest stare i zużyte.

- Nowe, niezniszczone, nawet modne rzeczy nie są czymś, do czego biedni ludzie są przyzwyczajeni. Chodziłem kiedyś po kolędzie. Odwiedziłem starszą panią, która mieszkała w suterenie. Warunki koszmarne,  wszędzie pleśń, nawet klamka do drzwi wejściowych była zgnita. Chwilę porozmawialiśmy, a kiedy zbierałem się do wyjścia, ta kobieta złapała mnie za rękę, jakby chciała ją pocałować. oczywiście, nie chciałem tego. . Jednak ona położyła moją dłoń na nowiutkiej pralce, którą miała w przedpokoju. Zrozumiałem wtedy, że skorzystała z paczki, a ta pralka, w mieszkaniu pełnym starych przedmiotów i śmieci, była jedyną nową, dobrze działającą rzeczą.

- Jestem przekonany, że gdyby nasz projekt polegał na tym, że zbieramy na kupę potrzebne rzeczy i rozwozimy potrzebującym, nie osiągnęlibyśmy tego najważniejszego efektu. Prezenty są tu kluczowe, bo pokazują ubogim, że komuś się chciało, że dla kogoś są ważni. A skoro tak, to może warto jeszcze raz spróbować i o siebie zawalczyć?

Czy rodzinom łatwo prosić o te lepsze przedmioty?

- Rodziny, które są w "Paczce" po raz pierwszy, w zasadzie nie mają marzeń i nie proszą  o prezenty. Chyba, że zobaczą w telewizji, że mogą o nie prosić. Jeśli rodzina jest w projekcie po raz drugi, wtedy pozwala sobie częściej na to, by poprosić o coś lepszego.

Ile rodzin, które raz skorzystały z "Paczki", korzysta z niej ponownie?

- Dobra wiadomość jest taka, że po raz drugi z "Paczki" korzysta mniej, niż 20 proc. rodzin. Po raz trzeci - mniej, niż 10. A to znaczy, że wielu rodzinom udaje się wyjść z biedy, a my trafiamy z pomocą do nowych osób.

Są osoby, które mówią, że pomaganie kojarzy im się z "lewactwem". Że w ten sposób nie zachęcamy biednych, żeby wzięli sprawy we własne ręce. Często słyszy ksiądz takie opinie?

- Jeśli mam być szczery, sam spotkałem się z innym podejściem. Rok temu udzieliłem wywiadu, w którym powiedziałem, że w gruncie rzeczy każdy jest odpowiedzialny za swój los i sam powinien radzić sobie w życiu. Wtedy najwięcej krytycznych słów usłyszałem właśnie z tej lewej strony, która uważa, że ludziom należy się bezwzględna pomoc państwa. Zakładamy, że nic nie zależy od człowieka, że wszystko zależy od systemu, w którym żyje. Dla mnie takie myślenie jest straszliwie poniżające. To ciągłe wmawianie ludziom, że są bezwolni, że ktoś powinien im znaleźć miejsca pracy, że ktoś powinien im więcej płacić, jest szkodliwe.  Uważam, że skoro sami podejmujemy większość decyzji, sami możemy kreować swoje życie. Nie musimy czekać z założonymi rękami, aż w życiu samo coś nam się przydarzy. Bez pracy nic się nie przydarzy.

- Powiedziałbym, że jestem osobą, która budzi ludzi do życia. Bo dzięki "Paczce" oni się mobilizują do tego, by coś zmienić. A historie naszych podopiecznych pokazują nam, że tak się dzieje. Jakiś czas temu na pewnym meetingu motywacyjnym podeszła do mnie kobieta i zaczęła mi dziękować. Powiedziała, kilka lat temu jej rodzina popadła w biedę i skorzystała z pomocy "Paczki". To ich tak zmobilizowało, że razem z mężem reaktywowali firmę i po kilku latach sami byli darczyńcami. W tym roku zastanawiali się nawet nad tym, by zostać inwestorami społecznymi. Oczywiście nie wszystkie historie skończą się tak samo, ale coraz częściej widzę, że nasi podopieczni czują się w jakiś sposób zobowiązani do zmiany swojego życia.

Grudzień to czas, kiedy chętniej pomagamy. Jakich form pomocy ksiądz nie poleca?

- Jest ich kilka.  Przede wszystkim w Polsce nadal wiele osób pomaga żebrakom. A żebranie to przecież bardzo dochodowy zawód, średnia dziennych zarobków to ok. 200 zł. Jeśli ktoś, zupełnie bez wysiłku, tyle zarobi, to w życiu nie zmieni swojego stylu życia i nie pójdzie do normalnej pracy. Dobrym przykładem może być sytuacja, która miała miejsce w Krakowie. Dzieci odkryły, że jeśli będą  nękały w restauracjach zagranicznych turystów, ci będą dawali im pieniądze. To była prawdziwa plaga. Doszło do tego, że część dzieci przestała chodzić do szkoły. Dopiero dzięki porozumieniu restauratorów, organizacji pozarządowych i policji udało się opanować sytuację.

- Drugą formą, której osobiście nie znoszę, jest tzw. pomoc dzieciom. Szczególnie popularna w okresie świątecznym jest pomoc wychowankom domów dziecka. Ludzie przynoszą tony zabawek, nie wiedząc, że największym problemem dzieci w domach dziecka jest to, że nikt nie kocha ich na dłużej. Więc kiedy ktoś przychodzi i okazuje zainteresowanie, dzieci myślą, że temu komuś na nich zależy, że zabierze je ze sobą. Uśmiechają się więc, odgrywają cały teatrzyk. Ludzie myślą, że widocznie dzieciom podobają się prezenty, więc uspokojeni wracają do swoich udekorowanych domów. A dzieciaki snują się między walającymi się wszędzie przedmiotami.

Jakie są, księdza zdaniem,  najbardziej efektywne formy pomocy?

- Na świecie istnieje jeden standard pomocy, który uważam za rozsądny. Jest to pomoc niepełnosprawnym. Kiedy są na tyle silni, by móc się o siebie zatroszczyć, nie wyręczmy ich, ale usuwamy bariery tak, by mogli być samodzielni. To model, na którym powinna opierać się każda forma pomocy. Kiedy myślę o pomaganiu, przypomina się mi się przypowieść o siewcy:

"Oto siewca wyszedł siać.  A gdy siał, niektóre [ziarna] padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka.  Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia.  Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je.  Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny" (Mt, 13, 3-8 - przyp. red.).

- Pomoc również możemy poznawać po owocach. Przede wszystkim nie powinna być demoralizująca, rozleniwiająca. A jeszcze kilka lat temu w Polce mieliśmy do czynienia przede wszystkim z takimi formami pomocy. Na szczęście pojawił się fajny nurt, który sam bardzo wspieram, czyli profesjonalizacja pomocy. Inaczej pomaga się alkoholikom, inaczej dzieciom z rodzin patologicznych, inaczej bezdomnym. Dlatego skuteczna pomoc nie może polegać tylko na odruchu serca, ale na wiedzy. Coraz więcej organizacji robi to naprawdę dobrze.

Co chciałby ksiądz powiedzieć osobom, które w tym roku po raz pierwszy myślą nad tym, by przyłączyć się do akcji?

- To proste: więcej szczęścia jest w dawaniu, aniżeli braniu. Warto spróbować, by się przekonać.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas