Reklama

Słodkie komplikacje

Kończy się 25. tydzień ciąży. Już wiemy, że dwa maleństwa, które dokonują rewolucji w naszym życiu, to chłopcy.

Jeremi lubi czekoladę - oznajmia Niki, trzymając rękę na podskakującym brzuchu. - To chyba rodzinne - odpowiadam z uśmiechem.

Z kolejnych badań USG wynika, że chłopcy rosną duzi i zdrowi. Wybraliśmy już imiona: ten po prawej stronie, z przodu i bardziej ruchliwy to Jeremi, natomiast po lewej, nieco z tyłu i spokojniejszy to Ignacy.

Głaszczemy ich przez brzuch, zgadując, którą część ciała właśnie wystawiają, zagadujemy do nich i razem zastanawiamy się, jacy będą.

Niedobrze! To cukrzyca

Do niedawna wszelkie ciążowe parametry były w porządku. Ale ostatnio Niki wykonała próbę obciążenia glukozą, a jej rezultaty ma wkrótce ocenić nasz ginekolog. Nie spodziewaliśmy się jednak, że usłyszymy taki werdykt. "Źle! Bardzo źle! Cukrzyca!" - mówi dr Remigiusz Rak. I wypisuje skierowanie do poradni przy Szpitalu Klinicznym im. Księżnej Anny Mazowieckiej przy ul. Karowej w Warszawie, aby objęto tam Niki intensywną opieką diabetologiczną. Miny mamy nietęgie, ale pocieszamy się, że przynajmniej trafimy do renomowanej placówki. Wszyscy wiedzą, że na Karowej jest najlepsza opieka prenatalna i neonatoloiczna w stolicy. Szybko jednak przekonaliśmy się, że "wszyscy" nie do końca mają rację.

Reklama

Po raz pierwszy na izbie przyjęć tego szpitala wylądowaliśmy trzy tygodnie wcześniej. Poszukiwania nowego domu dla naszej rodziny tak wyczerpały Niki, że pojawiły się u niej skurcze. Potraktowano nas fachowo, choć standardowo: zwolnienie, leżenie, leczenie (w tym leki rozkurczające, które wśród swoich skutków ubocznych mają zwiększanie poziomu cukru we krwi).

Przykro nam, brak terminów

Teraz liczyliśmy na podobnie profesjonalne podejście, ale się przeliczyliśmy. W szpitalu spędziliśmy cztery i pół godziny, z czego lwią część czekając, aż ktoś się nami zajmie. Resztę, czyli łącznie jakieś 23 minuty (!) stanowiło badanie KTG, zbieranie wywiadu, nauka obsługi glukometru i wykład dotyczący diety. Kolosalna strata czasu, ale zaciskamy zęby, bo przecież mamy nadzieję, że w końcu pojawi się diabetolog i obejmie nas ową intensywną opieką. Błąd! Termin pierwszej wizyty wyznaczają nam za... ponad dwa miesiące.

- Ale to jest 35. tydzień ciąży! Czy zdają sobie państwo sprawę, że w tym tygodniu statystyczne bliźniaki się rodzą? - nie wytrzymuję. - Ja nic nie poradzę, nie ma terminów - rozkłada ręce rejestratorka.

Innymi słowy: mimo bliźniaczej ciąży, zagrażającego porodu przedwczesnego, XXI wieku i tego, że właśnie wychodzimy z renomowanego warszawskiego szpitala - jesteśmy zdani tylko na siebie. Publiczna służba zdrowia jest skrajnie niedofinansowana: na "intensywną opiekę diabetologiczną" dla wszystkich ciężarnych po prostu brak pieniędzy.

Wizyta u diabetologa

W takiej sytuacji mogliśmy zrobić tylko jedno, czyli to, do czego już przywykliśmy wcześniej, przy różnych problemach związanych z naszym pierworodnym Mikołajem. - Sprawdź w internecie, gdzie jakiś dobry diabetolog-położnik przyjmuje prywatnie - mówi Niki. Trochę szperania, jeden telefon i już tydzień później trafiamy do prywatnej kliniki o światowym wyglądzie i standardzie obsługi. Wizyta trwa pół godziny, Niki otrzymuje szczegółowe zalecenia, może o wszystko wypytać, umawia termin następnej wizyty, a na wypadek późniejszych wątpliwości, dostaje nawet numer telefonu komórkowego pani doktor.

- Oto 120 zł czyni cuda - podsumowuję z przekąsem. Mój niesmak bierze się stąd, że to oczywiście powinno wyglądać inaczej. Gdyby politycy odważyli się wreszcie na zreformowanie systemu opieki zdrowotnej w Polsce, zostalibyśmy przyjęci w szpitalu na Karowej i tam zapłacilibyśmy te 120 zł.

Potrzebna insulina

Jednak na razie na reformę służby zdrowia nie ma co liczyć, więc za własne pieniądze kupujemy glukometr (na szczęście ceny tych urządzeń ostatnio spadły do bardzo przyzwoitego poziomu 40 zł), a potem, gdy okazuje się, że niezbędna będzie insulina - także ampułki z tym hormonem (automatyczny wstrzykiwacz, czyli pen, wypożyczamy w szpitalu za darmo, bo akurat tego urządzenia na wolnym rynku kupić nie sposób). Z własnych pieniędzy opłacamy regularne badania moczu na obecność ciał ketonowych (przy cukrzycy trzeba regularnie kontrolować ich poziom) - 10 zł każde. Do ginekologa chodzimy prywatnie (120 zł za wizytę), na USG też (180 zł za badanie).

Prywatna odyseja

Nie możemy jej jednak ciągnąć w nieskończoność. Rodzić musimy w szpitalu publicznym, bo żadna placówka prywatna nie zapewni odpowiedniej opieki dzieciom z "problemowej" ciąży. Dr Rak kieruje nas do Kliniki Położnictwa Instytutu Matki i Dziecka. Żona ma się tam stawić w okolicach 36. tygodnia, by lekarze ustabilizowali jej cukrzycę przed cesarskim cięciem.

Dzieci są duże i tak ustawione, że na poród naturalny nie ma co liczyć. Tak przynajmniej sądziliśmy, póki natura już po raz kolejny nie sprawiła nam niespodzianki...

Tekst: Jan Stradowski, szef działu nauki miesięcznika "Focus"

Mam dziecko
Dowiedz się więcej na temat: chłopcy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy