Bartek Kasprzykowski: Tamara jest moją muzą
Dotąd niechętnie mówił o miłości do Tamary Arciuch. Nam jednak opowiedział o wielkiej namiętności, jaka łączy ich mimo długiego stażu. Zdradził też, jak omal nie zagrał w najnowszym Bondzie!
Oskar Maya: Podobno prawie zagrał pan w "Spectre", najnowszym filmie o Jamesie Bondzie?
- Tak. Pierwszy casting odbył się u mnie w domu. Nagrałem na komputerze demo w formie dialogu i wysłałem je do producenta. Później byłem na przesłuchaniu w Londynie.
Kogo miał pan tam zagrać?
- Do dzisiaj tego nie wiem (śmiech). Ale z przyjemnością dowiem się, kiedy Bond wejdzie do kin. Nikt z nas nic nie wiedział na temat scenariusza. Gdybym się dostał do ostatniego etapu, musiałbym podpisać klauzulę poufności. Zatrzymałem się jednak na przedostatnim - razem z trzema innymi aktorami. Wszyscy pochodzimy z Europy Wschodniej.
Na pana przykładzie widać, że świat stoi otworem dla polskich aktorów. Dziś można wysłać swoje CV prosto do producenta.
- Nie tylko można, ale i trzeba to robić. U młodszych aktorów, z którymi miałem styczność, grając w "Czasie honoru. Powstanie", widać już tę zmianę nastawienia. Nie mają kompleksów ani oporów, aby uderzać bezpośrednio do producenta. Szczególnie że już od najmłodszych lat znają angielski.
Dobrze się panu z nimi pracuje?
- Są fantastyczni. Od tych chłopaków czuć prawdziwą energię. Na planie "Czasu honoru" starałem się jak najwięcej czasu spędzać z młodziakami takimi jak Maciek Musiał, Adam Fidusiewicz czy Krzysztof Chodorowski. Zauważyłem, że byli bardzo pogodni, chętni do nauki i uważni. Z szacunkiem podchodzą do współpracowników.
Żałuje pan, że wychował się w innych czasach?
- Niczego nie żałuję. Tak samo jak młodzi aktorzy od dziecka mówię biegle po angielsku, w pracy używam tego języka coraz częściej. Poza tym teraz mam bardzo dobrego europejskiego agenta i wierzę, że kiedyś mi się uda. Czuję, że dopiero rozpoczynam tę przygodę. Nie warto siedzieć i czekać na swoją szansę, bo od tego najwyżej spłaszczy się tyłek. Warto natomiast biegać, szukając wyzwań. To daje zupełnie inne efekty.
Jaka jest atmosfera na zagranicznych castingach?
- Przyznaję, że to jest bardzo przyjemne, kiedy ocenia nas ktoś oderwany od kontekstów i szuflad, do których zostaliśmy już włożeni w Polsce. Każdy taki wyjazd na zagraniczny casting jest dla mnie odświeżającym doświadczeniem. Ocenia się mnie bez uprzedzeń.
Jak pan jest postrzegany w Polsce?
- Najłatwiej zostać zaszufladkowanym, gdy się gra drobnych cwaniaczków lub amantów - później dostaje się głównie takie same role. Jednym z nielicznych polskich aktorów uważanych za wielozadaniowych jest Robert Więckiewicz, którego bardzo cenię. Mnie też udaje się wychodzić z szufladki, bo grałem już księdza, agenta, psychopatę i kolaboranta w "Czasie honoru". To mnie cieszy.
Nie uważa pan, że dzisiejsi aktorzy powinni uczyć się na studiach, jak być celebrytami?
- Tylko w polskim języku celebryta ma negatywne konotacje. To chyba wynika z naszej natury - źle życzymy tym, którzy odnieśli w życiu sukces. Gdybym miał na to wpływ, chętnie wprowadziłbym w szkołach aktorskich lekcje autopromocji, umiejętności sprzedania siebie na rynku i radzenia sobie z mediami, a także doboru odpowiedniego agenta. Takie przedmioty powinny być obok historii teatru, interpretacji wiersza czy szermierki.
W Ameryce gwiazdy mają rzeczników prasowych, którzy w ich imieniu rozmawiają z mediami nawet o sprawach intymnych. U nas nie do pomyślenia.
- Każda metoda, by ochronić prywatność, jest dobra. Rzecznik prasowy, czy jak się u nas mówi "piarowiec", pomagają uniknąć wielu nieprzyjemnych sytuacji. Sam wciąż uczę się być bardziej otwarty na media. Przyznam, że przez długi czas wręcz bałem się aparatu fotograficznego, denerwowałem się na samą myśl, że mam stanąć na ściance, gdzie zrobią mi zdjęcie. Każdy człowiek z aparatem kojarzył mi się z paparazzi.
Tamara Arciuch, pana partnerka życiowa, jest do pana pod tym względem podobna?
- Jest w nas oczywiście dużo podobieństw i pewne rzeczy są bezdyskusyjnie identyczne, ale w wielu kwestiach jesteśmy jednak inni. Naszym marzeniem jest, aby oceniano nas przez pryzmat pracy, ale oczywiście pewnie każdy artysta tak powie. Chciałem być aktorem już od szóstego roku życia. Wtedy wydawało mi się, że ludzie, którzy występują na ekranie czy na scenie mogą dosłownie wszystko. W jednym filmie umierali, a w kolejnym znowu żyli. Też chciałem zostać nieśmiertelnym superbohaterem.
Mówi pan, że wiele was z Tamarą łączy. A co was różni?
- Jestem bardziej zasadniczy. Mam też zdecydowanie krótszy lont, o wiele szybciej się złoszczę. W Tamarze jest więcej ciepła i dążenia do mediacji oraz zrozumienia dla rzeczy, na które ja nie potrafię się zgodzić. Jestem też bardziej chaotyczny. Jeżeli chodzi o terminy, często Tamara musi mnie przywoływać do porządku, bo zdarza się, że nie wiem nawet, jaki mamy dzień tygodnia. Może jest tak, że gdyby tych różnic nie było, więź między nami nie byłaby wciąż tak silna.
À propos złości, wywołał pan z Tamarą wielką aferę, rezygnując z grania w sztuce "Kochanie na kredyt". Prasa pisała, że trudno się z wami pracuje.
- Sprawa jest zamknięta. Nie chcę tego więcej tykać, tym bardziej że przy spektaklu pracują moi koledzy, którym nie chciałbym robić problemów. Wystarczy ich spytać, co myślą na temat pracy z nami. Oczywiście rozumiem, że ktoś mówił o nas źle, chciał nas zaatakować. Ale najbardziej absurdalnym zarzutem było to, że z Tamarą przenosimy nasze problemy do teatru i rzucamy się sobie do gardeł. To była intryga uszyta tak grubymi nićmi, że nie mogła się obronić w żaden sposób. Najlepszym komentarzem do naszej rzekomej brutalności jest splash, który nagraliśmy i umieściliśmy na naszym Facebooku (śmiech).
Podobno chce pan wyreżyserować sztukę, w której miałaby zagrać Tamara.
- Cały czas nad tym pracuję, szukam inspiracji. Częściowo projekt jest już gotowy. Nie wiem, kiedy uda nam się go zrealizować. Chcemy, aby to był hit.
Często nazywa pan Tamarę swoją muzą.
- Bo jest moją muzą. Inspiruje mnie do pracy. Kiedy co jakiś czas zdarza mi się przeżywać załamania, Tamara jest dla mnie najlepszym lekarstwem. Ona zawsze we mnie wierzy i to jest dla mnie bardzo ważne.
Określenie "muza" jest staroświeckie.
- Jestem staroświecki. Mam nadzieję, że pielęgnując stare wartości, uda mi się je zachować. Nie da się wszystkiego sprzedać, wszystkich oszukać. Wcześniej czy później to się musi skończyć.
Rozmawiacie z Tamarą w domu o pracy?
- Głównym tematem w domu są dzieci i dom. Oczywiście zdarza nam się mówić o pracy. Ale wypracowaliśmy sobie taki system, że robimy to, kiedy dzieci idą spać. Wtedy dopiero mamy czas dla siebie. Nie potrzebujemy nawet telewizji, tak nam się ze sobą dobrze rozmawia o naszych pasjach, muzyce, podróżach. Ostatnio byliśmy na Kubie. Ten wyjazd był całkowicie spontaniczny. Zostaliśmy w ostatniej chwili z biletami, które trafiły do nas trochę przypadkowo i nie można było ich już zwrócić. Okazało się, że trafiła nam się podróż życia w prezencie od losu.
Pewnie miał pan tam okazję poszaleć ze zdjęciami. Wiem, że niedawno zajął się pan fotografią.
- Jestem kompletnym amatorem, tak jak wszyscy zacząłem uczyć się na cyfrówkach. Nie można mnie oczywiście jeszcze nazywać fotografem. Z Kuby przywiozłem ponad dwa tysiące zdjęć i każdego z nich żal mi wyrzucić. Oczywiście większość z nich do niczego się nie nadaje.Głównym tematem w domu są dzieci i dom. Oczywiście większość z nich do niczego się nie nadaje.
Chciałby pan, aby wasze dzieci też zostały aktorami?
- Każdy rodzic chce obronić dziecko przed bólem (śmiech). Niestety, ten zawód jest taki, że szarpie człowiekiem cały czas. Sam z różnych powodów przeszedłem przez piekło, przypłaciłem to zdrowiem i pieniędzmi. Aktorstwo bardziej niż inne zawody jest zależne od gustów - antypatii czy sympatii widzów, widzimisię producenta. Chciałbym, aby moje dzieci miały spokojniejsze życie. Ale nie będę im nigdy zabraniał czegokolwiek, o czym marzą.
Mówi pan, że zmienił nastawienie do mediów, ale wciąż rzadko pan i Tamara opowiadacie o waszym życiu.
- Do tej pory tak było. Ale teraz uznaliśmy, że może trzeba trochę bardziej się otworzyć, wypuścić trochę powietrza. Zaczęliśmy korzystać z Instagramu i Facebooka, gdzie staramy się cały czas utrzymywać kontakt z naszymi widzami. Zmiana jest już widoczna.
Zauważyłem, że w ubiegłym roku Tamara częściej pojawiała się na pokazach mody. Pana też raz widziałem w takiej sytuacji.
- Tak, to był pokaz kolekcji Bohoboco. Poprosiła mnie o to moja wieloletnia przyjaciółka Agnieszka Cegielska. Prowadziłem z nią nawet sylwestra, co też jest dla mnie nowym doświadczeniem. Pomyślałem, że pójdę na ten pokaz na luzie i okazało się, że było tam bardzo przyjemnie. Strach przed ściankami najwyraźniej już mi przeszedł.
Próbuje pan się otworzyć na media, bo to konieczne w dzisiejszych czasach w show-biznesie. Ma pan poczucie, że za mało pracuje?
- Cały czas mam takie wrażenie. Teraz mam "Przyjaciółki ", gdzie znowu po latach spotkam się na planie z Martą Żmudą Trzebiatowską. Czekam też na wznowienie "Rancza". Na szczęście w chwilach przestoju staram się znaleźć sobie zajęcie i wracam do projektów, które musiałem z różnych powodów przerwać.