Franciszek Pieczka: Największy szczęściarz z załogi „Rudego”
Dla większości z nas pozostanie Gustlikiem z serialu „Czterej pancerni i pies”, ale zagrał też dziesiątki innych ról. Powiodło mu się także w życiu prywatnym.
Wesoły i prostolinijny siłacz ze Śląska zyskał wielką sympatię, mimo że był trochę... w cieniu uwielbianego przez dziewczyny Janka Kosa i nie mniej przystojnych: Olgierda i Grigorija. Mówi się jednak, że w życiu to Pieczka miał najwięcej szczęścia, harmonijnie godząc sprawy zawodowe i osobiste.
Ojciec był górnikiem Rodzina mieszkała w Godowie, kilkadziesiąt kilometrów od Katowic. Tata Franka miał też gospodarstwo, w którym pomagało sześcioro dzieci. Urodzony w 1928 r. Francik jako najmłodszy pasał na bosaka krowy nad Olzą. W tamtych czasach chciał być kominiarzem. - Wydedukowałem, że dzięki temu nie będę musiał ciągle myć rąk - wspominał.
Wprawdzie często wyrywał się do kina, lecz nie marzył o aktorstwie. Zresztą, krewki tata chwytał za pas, jeśli synek na długo zapodziewał się w kinie. Nawet kiedy polonista w szkole stwierdził, że Franciszek ma talent, chłopak uparł się, że aktorstwo nie jest dla niego. Poszedł do kopalni i może by tam został, gdyby nie zrządzenie opatrzności. Pewnego razu w pracy poślizgnął się pod ziemią i upadł.
Wówczas przełożony odruchowo go złapał i pociągnął w swoim kierunku. Chwilę później na miejsce, w którym leżał chłopak, runęła ściana... Cudem uniknął śmierci! Po tym wydarzeniu rzucił niebezpieczną robotę i zapragnął studiować elektronikę na Politechnice Śląskiej. Bardzo chciał mieć konkretny fach, a i tacie się to podobało...
Ale po miesiącu przypomniał sobie, słowa polonisty. - No i szajba mi odbiła - żartobliwie komentuje aktor po latach. Zostawił swój indeks kolegom na pamiątkę i wyruszył do Warszawy, nie bacząc, że rok akademicki już trwa i za późno na egzamin do szkoły aktorskiej. Ale znów dopisało mu szczęście: udało mu się przekonać dziekana wydziału aktorskiego, żeby go przeegzaminował w domu. Legendarny Aleksander Zelwerowicz miał w tych czasach niepisane prawo przyjęcia jednego studenta poza komisją. I skorzystał z niego, żeby wybrać Pieczkę.
Franciszek pojechał do domu pochwalić się, że zostanie aktorem. - Pierona, już cię wyciepli? - zapytał na dzień dobry ojciec, przerażony, że syna wyrzucono z elektroniki. A poznawszy prawdę, rozzłościł się nie na żarty. Franek musiał salwować się ucieczką przed jego pieronami. - Ojciec miał dziewiętnastowieczne wyobrażenie o aktorach, którzy dawniej przymierali głodem - tłumaczy dzisiaj aktor.
Nigdy nie żałował tej szalonej decyzji z młodości. Towarzystwo na roku miał zacne, bo studiował i mieszkał m.in. z Mieczysławem Czechowiczem i Wiesławem Gołasem. Po dyplomie trochę grał na tzw. prowincji, ale szybko wrócił do Warszawy, na deski stołecznych teatrów.
Przełomem był dla niego rok 1954 - zagrał wówczas epizod w filmie i ożenił się z Henryką. Poznali się, gdy on kończył studia, a ona zaczynała dziennikarstwo. Przeżyli razem pół wieku szczęśliwie i zgodnie. Wychowali dwoje dzieci: Ilonę i Piotra. "Bogu dziękuję, że spotkałem taką kobietę jak moja żona. Gdyby nie ona, chyba bym nie osiągnął tego, do czego doszedłem w zawodzie" - podkreśla.
Za sprawą "Czterech pancernych" zdobył sławę w całym kraju. - Gustlik przyjechoł! - wołały za nim dzieci nawet w rodzinnym Godowie. A i tata zaczął wreszcie chwalić syna: "Dyć to moja krew!". Po roli w "Pancernych" Pieczka nie miał takich kłopotów jak Janusz Gajos, który wszystkim kojarzył się z Jankiem i dlatego wiele lat czekał na kolejną dobrą rolę. Nie zamknął się też w teatrze jak Włodzimierz Press (Grigorij), który - niesprawiedliwie - nie dostał już kolejnej szansy w filmie.
Tradycyjne wychowanie i rodzina sprawiły, że Franciszek nie szukał poza nią rozrywek jak np. jego serialowy dowódca z czołgu - Roman Wilhelmi, którego zgubiło upojne życie towarzyskie. Pieczka cenił dom, stabilizację i spokojnie pracował. Zagrał świetne, różnorodne role, m.in. chłopa Czepca w "Weselu", żydowskiego milionera w "Ziemi obiecanej", szlachciurę Kiemlicza w "Potopie" oraz wiejskiego filozofa w "Jańciu Wodniku".
Miał też szczęście do ról duchownych. Dziś żartuje, że najniższy rangą był proboszcz w "Chłopach", a najwyższy... sam Pan Bóg, którego grał w "Konopielce". Wciąż ma propozycje pracy, mimo bardzo dojrzałego wieku i kłopotów ze słuchem. Jest nadzieja, że powróci jako Stach Japycz na ławeczkę w kolejnej części "Rancza".
Wśród aktorów jest powszechnie lubiany To rzadkość w środowisku artystycznym. - Życzliwy, serdeczny - nie może się go nachwalić Marta Lipińska, Michałowa z "Rancza". - No i można z nim porozmawiać i o samochodach, i o wnukach, jak i o drzewkach w ogródku. W tym ogrodzie często przesiaduje, ku uciesze okolicznych dzieciaków. Bo pomimo upływu lat malcy do dziś podbiegają do jego płotu i wołają "Gustlik! Gustlik!". A on wtedy macha ręką i wesoło odkrzykuje: "Wy, pierony!".
Bardzo dbają o niego najbliżsi. Choć owdowiał w 2004 r., nie jest sam - mieszka wraz z rodziną syna w podwarszawskiej Falenicy. Chwali opiekuńczą synową i wnuki - doczekał się ich pięciorga oraz dwójki prawnuków. - Jestem wdzięczny Bogu, że są, bo nie pozwalają mi skapcanieć na stare lata - śmieje się. Czasem jeździ do Godowa, gdzie rozmawia z ludźmi śląską "godką", której nie zapomniał. Zawsze wstępuje tam do kościoła, gdzie przed laty służył do mszy. A gdy pytają go o receptę na długie życie, odpowiada: - Grałem przecież świętego Piotra w "Quo vadis", więc myślę, że tam u góry zasłużyłem sobie na jego protekcję".