Ks. Kazimierz Orzechowski: Pasterz aktorów
Kochał grać, miał powodzenie u kobiet, plany na przyszłość, gdy nagle... Bóg się o niego upomniał.
Prawie wszyscy jesteśmy tu głusi, więc nawet gdybym zamiast kazania policzył do trzydziestu, i tak bym usłyszał: - Jak pięknie powiedziałeś, Kaziu - mówił ks. Kazimierz Orzechowski (†90), gdy mieszkał w Domu Artysty Weterana w Skolimowie.
W jesieni życia nadal emanował humorem i ciepłem. Gdy mama nosiła go pod sercem, jej życie było zagrożone. Ofiarowała więc nienarodzone dziecko Bogu. W chwili wybuchu wojny 10-letni Kazik spędzał wakacje w Krakowie, a jego bliscy zostali w Gdańsku. Błagał Boga, by znów znaleźć się w ich ramionach i dziękował, gdy tak się stało. Ojciec działał w Armii Krajowej, musiał się ukrywać przed Niemcami, którzy go ścigali. Żył w stresie. Gdy kiedyś przyjechał odwiedzić żonę i syna, zmarł na zawał serca. Chłopiec strasznie rozpaczał. Tato go wspierał we wszystkim, wiedział, że syn ma artystyczną duszę. Miłością do teatru zaraził go Iwo Gall, ich krewny. Dzięki jego radom zdał egzamin do szkoły teatralnej.
Przystojny, o pięknym głosie, grał u boku największych gwiazd - Niny Andrycz, Wieńczysława Glińskiego. Z drugoplanowych ról potrafił zrobić prawdziwe perełki. Kobiety za nim szalały. - Byłem bardzo kochany. Miałem też swoje miłości. Wielkie, piękne, szlachetne - wspominał w wywiadach. Pracował już 15 lat jako aktor, gdy odkrył swoje powołanie. Pewnego czerwcowego dnia poszedł do kościoła wizytek. Ksiądz mówił kazanie o świętym Alojzym Gonzago, który poświęcił życie Jezusowi - Ty też zostawisz swoją koronę i pójdziesz na służbę Bogu - usłyszał. Poczuł, że są skierowane właśnie do niego. - Pomyślałem sobie wtedy: odejdę ze sceny. Podążę za Chrystusem, tak jak w Ewangelii. To się stało się od razu. Już wiedziałem, że tak zostanie - opowiadał.
Uważał, że to nagłe powołanie, które okazało się trwałe, to sprawa łaski. I skutek gorących modlitw jego ukochanej mamy. - Bardzo chciała, żeby dziecko, które urodzi, mogło być poświęcone Bogu. I Pan w swojej chwili po nie sięgnął - tłumaczył. Przez to, że był aktorem, nie chcieli go przyjąć do seminarium. - Bali się, że za dwa miesiące wylecę i będzie z tego skandal - mówił. Na szczęście prymas Wyszyński się zgodził, ale na wszelki wypadek na dwa lata wysłał go do seminarium do Gniezna. - Przyjrzyj się temu. Jak się okaże, że ci nie odpowiada, to wycofasz się, ale nie będzie tyle hałasu co tu, pod bokiem - powiedział.
Kazimierz wytrwał, a po święceniach został duszpasterzem aktorów. Lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał rozterki i problemy kolegów ze środowiska. Całym sercem wspierał także ludzi rozdartych, pogubionych. Dlatego został też kapelanem więziennym. - Tam są chorzy, narkomani, umierający. Chodzę na najtrudniejszy oddział "S1". Kocham tych moich chłopaków - mówił. Gdy pojawił się tam po raz pierwszy, wzdragał się na samą myśl, że w obskurnym pomieszczeniu, z brudnymi stołami i połamanymi krzesłami, ma odprawić mszę. Przemógł się jednak. Gdy tydzień później wszedł do tej samej sali, nie wierzył własnym oczom: - Ściany bielutkie, więźniowie pozawieszali na nich obrazy, które sami namalowali - opowiadał. Kiedy chciano ich przenieść do innego zakładu karnego, protestowali, bo... nie będzie tam księdza Kazia. Jeden z osadzonych po tym, jak skończył odsiadkę, nie poszedł do domu, ale został na kolejny tydzień, by jeszcze raz spotkać się z kapelanem. - Zrób mi krzyżyk na czole - poprosił go ks. Orzechowski. - Ja? To ksiądz jest od robienia krzyżyków - zdziwił się, ale spełnił życzenie. - W ten sposób zabiorę twoje grzechy i cierpienie. Jadę do Ziemi Świętej. To jest tak, jak byś ty był ze mną - wyjaśnił mu kapłan.
Pielgrzymował tam ponad trzydzieści razy. - To cudowne doświadczenie, gdy oglądam te same widoki, jakimi mógł się sycić Chrystus. To samo niebo i gwiazdy. Wprost dotykam Jego obecności - opowiadał. Zwykle nocował u zakonnic, ale gdy beduini zaprosili go do swojego obozowiska, nie odmówił i przespał się w ich namiocie. Powtarzał, że ma dwie miłości: świętą Tereskę z Lisieux i Edith Piaf. Z pasją opowiadał o francuskiej piosenkarce, która zniosła w życiu tak wiele cierpień, ale nie straciła wiary. - Na takie wyznanie jak ona może się zdobyć tylko mistyk oddychający Bogiem - mówił. Wzruszyły go słowa, które powiedziała w ostatnim wywiadzie, krótko przed śmiercią: - To, co Bóg na mnie zesłał, a to, co pan nazwał nieszczęściem, jest dla mnie największym skarbem! I tylko to za- niosę ze sobą do nieba.... Ksiądz Kazimierz podziwiał ją za to, że nie zwątpiła.
Jemu zdarzyło się to, gdy ciężko chorował na raka trzustki. - Bardzo cierpiałem fizycznie, otaczała mnie duchowa pustka, ciemność, zapaść - wspominał. Gdy znajomi mówili, że Pan Bóg na pewno mu pomoże, wykrzyczał, że nie chce modlitwy, bo ona nic nie zmieni. - Ja, kapłan katolicki, czułem, że schodzę do piekła. Otworzyły się przede mną bramy otchłani. Uchwyciłem się kurczowo Bożego miłosierdzia i krzyknąłem: - Jezu, ratuj!. I poczułem, jak chwyta mnie Jego ręka - opowiadał. To doświadczenie bardzo nim wstrząsnęło, uważał je za wielką łaskę. Wyszedł z choroby, która jest uznawana za nieuleczalną, i już nigdy więcej nie zwątpił. Sam chętnie wyciągał rękę, nawet do wrogów. Człowiek, który wyrządził największą krzywdę jemu i jego mamie, poprosił go kiedyś o spowiedź. - Zostałem kapłanem tylko dla jednej osoby - dla ciebie - powiedział mu, zanim wysłuchał jego grzechów. W swoim kapłańskim życiu ks. Kazimierz podtrzymywał na duchu wiele osób. Od 1994 roku został kapelanem w Domu Artysty Weterana w Skolimowie. Spędził tam ostatnie lata. Odszedł 5 sierpnia w wieku 90 lat.