Marta Manowska: Moje szaleństwa z miłości
„Zawsze zakochiwałam się od pierwszego wejrzenia”, wyznaje gospodyni show „Rolnik szuka żony”. Ze swataniem siebie nigdy nie miała problemów. Poznaliśmy jej strategię!
Wychowałaś się na Śląsku. Często tam wracasz?
Marta Manowska: - Staram się, choć nie udaje mi się jeździć tak często, jak bym chciała. Dziś nie mam tam zbyt wielu przyjaciół. Mam ich tutaj, bo moje życie od lat toczy się gdzie indziej. Jeżdżę na Śląsk, żeby się spotkać z rodziną i pooddychać tamtejszym powietrzem - jest w nim coś wyjątkowego. Zawsze chciałam mieszkać w Warszawie i dobrze się tu czuję, ale Śląsk jest dla mnie wszystkim. To dzieciństwo, pierwsze mieszkanie, gra w karty z dziadkami i rodzicami w każdą niedzielę, wspomnienia pierwszych randek, pierwszych pocałunków. Mieszkałam tam do 25. roku życia. To miejsce jest mi bardzo bliskie. Nawet w Warszawie znalazłam sobie mieszkanie, z którego mam widok na kominy (śmiech). Bo kominów w pejzażu i rodziny najbardziej mi brakuje.
Jesteś typową Ślązaczką?
- Nigdy nie mówiłam gwarą. Pamiętam, jak rodzice zabrali mnie kiedyś na pokaz monologów śląskich. Wszyscy zanosili się śmiechem, a ja nie rozumiałam, o co chodzi. W mojej dzielnicy się nie "godało", więc nie czułam potrzeby uczenia się gwary. Dopiero po latach zrozumiałam, jak jest ważna i wartościowa. I jak trzeba ją pielęgnować. Teraz, gdy spotykam się z kimś, kto zna gwarę, bardzo się cieszę. Kiedy pracowałam na planie programu "Bitwa na głosy", często "godałam" sobie z Piotrem Kupichą. Mieliśmy przy tym niezły ubaw. Ale bycie Ślązaczką to nie tylko gwara. Jesteśmy wyjątkową grupą społeczną. Śląska otwartość i gościnność są cudowne. W Warszawie ludzie pędzą, nie ma czasu, żeby się uśmiechnąć, porozmawiać. Na Śląsku jest swojsko. Ślązacy są też bardzo silni - jeśli nadepnie nam się na odcisk, potrafimy walczyć o swoje.
O kobietach ze Śląska mówi się, że są silne, ale jednocześnie służalcze wobec mężczyzn.
- To stereotyp. Kiedyś tak było, że mężczyzna szedł do kopalni i przynosił pieniądze, a kobieta zarządzała domem, opiekowała się dziećmi i gotowała. Obiad najpierw podawany był mężczyźnie. Wtedy taki model funkcjonował i pewnie się sprawdzał, ale dziś jest inaczej - kobiety i mężczyźni na Śląsku są równi. Często na ten temat żartowałyśmy z moją prababcią. Ona była wyzwolona i nowoczesna. Zdarzało się, że zostawiała dziecko mężowi i wychodziła z koleżankami na prywatkę. Była też elegantką - nosiła szale i etole, w dłoni zawsze miała fifkę.
A ty jaką jesteś kobietą?
- Mam wiele twarzy. Potrafię być "do rany przyłóż", ale też umiem być zadziorna, mam własne zdanie. Jestem też trochę flirciarą. Kiedy obserwuję mężczyzn, widzę, że pociągają ich we mnie żywiołowość i spontaniczność. Nie mam natomiast w sobie damy, ale pracuję nad tym. Podziwiam kobiety eleganckie, wyważone, które mają w sobie spokój. Z drugiej strony lubię w sobie tę nutę szaleństwa. Potrafię biegać w deszczu po trawie, bo trudno mi wysiedzieć w jednym miejscu. Cieszą mnie małe rzeczy. Zachwycam się też drugim człowiekiem i jego dokonaniami. Jestem kobietą otwartą na wiele rzeczy: na pomysły, rozmowę, na tematy światopoglądowe. Potrzebuję z jednej strony ciepła i spokoju, a z drugiej nowości i różnorodności.
Największe szaleństwo popełnione z miłości?
- To była moja pierwsza miłość. Namalowałam wielki obraz, na którym napisałam osobisty tekst i przez kilka godzin stałam w deszczu, bo marzyłam, żeby się to znalazło u niego w domu. Zdesperowana zaczepiłam mężczyznę, który akurat przechodził obok i zapytałam, czy mógłby udawać kuriera. O dziwo się zgodził i dostarczył prezent. Kiedy mój ukochany wrócił do domu, obraz już na niego czekał. Od tej pory byliśmy razem. To było romantyczne. Pamiętam, że krążyliśmy wokół siebie jakieś pół roku, aż w końcu znalazłam sposób, żeby dać mu do zrozumienia, że chcę z nim być. Nigdy nie zdobywałam, nie walczyłam o faceta, bo wydaje mi się, że to leży w jego gestii. Teraz tak sobie myślę, że tamten sygnał był dosyć dosłowny. Musiałam być bardzo zakochana. Zawsze zakochiwałam się od pierwszego wejrzenia i nigdy nie zdarzyła mi się miłość, która narodziła się z przyjaźni. Zawsze to był piorun. Ostatnio jedna z uczestniczek programu "Rolnik szuka żony" powiedziała mi mądrą rzecz: "Miłość jest inna, kiedy się ma 15, 30 i 65 lat".
Jacy mężczyźni ci się podobają?
- Tacy, którzy mogą mi czymś zaimponować. Lubię, gdy facet jest inteligentny i otwarty. Podobają mi się też mężczyźni, którzy nie są drobiazgowi. Człowiek na życie to chyba taki, którego kombinacja wad nas nie denerwuje. Takie mam ostatnio przemyślenia. Zdarzały mi się związki, które teoretycznie powinny się udać, a jednak dzielące nas różnice były nie do pogodzenia. A w związkach chyba o to chodzi, żeby razem żyło się lepiej niż samemu.
Jakie masz wady?
- Nienawidzę prozy życia: rachunków, ubezpieczeń, białych kopert - całe życie się ich boję. Zdarza mi się nie otwierać skrzynki pocztowej przez długi czas albo nie wrzucić monet do parkometru i zapłacić potem mandat - kompletna głupota! Wiem, że to może drażnić i staram się z tym walczyć. Mam nawet teczki z rachunkami i PIT-ami. Co ciekawe, w pracy jestem superrzetelna. Tylko swoje sprawy traktuję nonszalancko. I jeszcze jedna wada: upór. W końcu jestem zodiakalnym Baranem. Jestem też ambitna, ale na razie niechorobliwie. Z kilku rzeczy jestem dumna - nauczyłam się rozwiązywać problemy na bieżąco, chować ambicję do kieszeni, iść na kompromis. Sporo mnie to kosztuje, często czuję, jakbym płonęła w środku. Ale się da, jeśli drugi człowiek jest tego wart.
Jest teraz ktoś taki w twoim życiu?
- Nie mogę nic zdradzić. Powiedzmy tak: jest dobrze tak jak jest...
Czytałam, że szukasz męża.
- A ja czytałam, że już przestałam szukać! Nie, nie szukam. Nigdy nie szukałam miłości, ona zawsze do mnie sama przychodziła w najbardziej niespodziewanych momentach. Jestem otwarta, ale szukanie chyba nie ma znaczenia, bo czy znajdujemy miłość wtedy, kiedy jej szukamy? Chyba nie. Miałam taki moment w życiu, że bardzo, bardzo chciałam, i wtedy nic się nie udawało. A kiedy już trochę odpuściłam, coś zaczynało się dziać.
Sama zostałaś naczelną swatką RP dzięki temu, że prowadzisz program "Rolnik szuka żony". Co ci dał udział w tym programie?
- Spokój zawodowy i pewność, że jeśli się o czymś marzy i latami na to marzenie pracuje, nie zrażając się potknięciami, to można wszystko. Kiedy zaczęliśmy kręcić, każdego dnia utwierdzałam się w przekonaniu, że to, co robię, ma sens. Pierwszą edycję robiliśmy intuicyjnie. Postawiłam na naturalność i wydaje mi się, że tym wygrałam. Widzowie to docenili. Tak samo zresztą jest teraz, kiedy kręcimy drugą transzę. I nawet jeśli mamy 12 dni zdjęciowych pod rząd i jestem zmęczona, bo pracujemy od 6 do 21, nie myślę o tym. Na planie tego programu czuję się jak w domu.
Sława dała ci się we znaki?
- Na razie odczuwam pozytywne aspekty. Odpisuję na maile, a jeśli ktoś na ulicy poprosi mnie o chwilę rozmowy czy zdjęcie, jest to miłe, a nie uciążliwe. Choć przyznaję, że jest też krępujące, bo przecież zazwyczaj byłam po drugiej stronie. Dziś pracuję z osobami, które znam z czasów, gdy zajmowałam się produkcją programów telewizyjnych. Ostatnio kolega mówi do mnie: "Zobacz, Marta, jeszcze niedawno biegałaś za kulisami i przyprowadzałaś nam gwiazdy przed kamery, a teraz sama przed nimi stoisz". Czasem podczas pracy na planie myślę sobie, że minął zaledwie rok, a tak wiele się w moim życiu zmieniło. Cieszę się i wierzę, że to będzie trwało, bo długo na to wszystko pracowałam. Teraz chciałabym to mocno złapać i już nie wypuścić z rąk.
Program wzbudził dużo kontrowersji.
- Komentarzy było wiele. Komuś nie podobało się, że bohaterowie mieli brud za paznokciami. Ale dlaczego mieliby go nie mieć, skoro właśnie wracali z roli? Owszem, moglibyśmy ich zaprowadzić pod prysznic, wyczyścić i ubrać w garnitury, ale to nie byłaby prawda. Nie chcieliśmy się z nich naśmiewać ani ich przebierać, przerabiać, nie wtłaczaliśmy ich też w jakieś sztuczne sytuacje. Podeszliśmy do nich i do całego programu ze szczerymi intencjami. Mam wrażenie, że właśnie dlatego większość komentarzy była pozytywna. Program zyskał gigantyczną popularność. Spodziewałam się, że będzie oglądany, ale nie sądziłam, że wygra ze wszystkimi programami, które były w tym czasie na antenie. Ludzie zobaczyli, że zwykły człowiek może być bohaterem show. Nie musi być aktorem, piosenkarzem, nie musi też stawać przed jury i chwalić się talentami.
Wciąż masz kontakt z uczestnikami show?
- Tak. Zbyszek wysyła mi zdjęcia zwierząt, które mu się urodziły, a Grzesiek opowiada, że się z kimś spotyka. Fajnie korzystają z szansy, którą dostali. Adam został wręcz gwiazdą. I dlaczego nie? Dopóki nikt go nie skrzywdzi, a on sam się nie gubi, powinien dalej robić to, co robi. Ważne, żeby nie zapomniał, kim jest i skąd pochodzi. On nie szukał na siłę możliwości zrobienia kariery. Jego muzyczna pasja była widoczna w programie i to okazało się interesujące dla producentów. Uważam, że każdy z rolników ma potencjał, ale nie wiem, dlaczego akurat Adam został gwiazdą. Trzymam za niego kciuki.
Jakie masz pasje?
- Staram się łączyć kilka rzeczy. Mam w życiu cztery fundamenty: rodzina, podróże, książki i sport. Kiedy tylko mogę, wsiadam w samochód i gdzieś pędzę, albo odwiedzam bliskich, albo poznaję nowe miejsca. Ćwiczeń z kolei potrzebuję dla równowagi psychicznej. W programie mam być oparciem. Osobą, przed którą rolnicy mogą się otworzyć, więc swoje prywatne rzeczy chowam głęboko. Sięgam po nie dopiero, kiedy schodzę z planu. Takiego chowania emocji nauczyłam się w teatrze. Kiedyś pracowałam przy produkcji programów i równolegle występowałam w teatrze. Miałam 15 minut, żeby dojechać z jednego miejsca na drugie i przestawić się mentalnie. Z intensywnej, pełnej adrenaliny pracy wchodziłam na scenę, gdzie mówiłam monologi.
Uprawiasz kitesurfing, windsurfing, wspinasz się i jeździsz na nartach. Potrzebujesz adrenaliny?
- Trochę tak. Często przeskakuję z jednego sportu w drugi. Lubię zmiany. Wsiadam w samolot i siedzę na krawężniku gdzieś w Azji, delektując się tamtejszym powietrzem. Potem przez 23 godziny płynę promem i dopływam do wyspy, na której nikt nie mieszka, i śpię tam w bambusowym domku z gekonem. A za chwilę jestem w szpitalu, bo mnie coś ugryzło (śmiech). Uwielbiam też wyjazdy na kite. Mam grupę znajomych, z którymi podróżujemy po całym świecie, uprawiając kitesurfing. W Polsce zostawiamy problemy a tam, daleko od domu, ładujemy baterie. I wracamy z nowym spojrzeniem na wszystko.
Najciekawsza podróż?
- Jak dotąd chyba Filipiny. Tam nie podróżuje się tak łatwo jak np. w Tajlandii. Bywało, że po 23 godzinach na promie wsiadałam do autobusu i z żywymi kurami, ryżem na podłodze i lokalnymi mieszkańcami tłukłam się na miejsce przez następnych kilka godzin. Ale warto było, bo docierałam do raju. I co chwila poznawałam nowych ludzi, którzy chcieli mi pomóc. W takich chwilach czułam wolność i samodzielność. Mogłam się zasłuchać i zapatrzyć w to, co mnie otaczało. Teraz planuję zwiedzić Indonezję, Malezję i Wietnam, a potem Zanzibar i Rio. Mam mnóstwo pomysłów. Wszystkie pieniądze wydaję na podróże.
Wyprawy, o których mówisz, są chyba dość kosztowne. Da się podróżować tanio?
- Oczywiście! Nawet przed "Rolnikiem...", w czasach gdy pracowałam przy produkcji "Ugotowanych", jeździłam po całym świecie. Miałam opracowany system: za wypłatę z jednego miesiąca kupowałam bilet. Pieniądze z karty ściągali dopiero w kolejnym miesiącu, a ja w międzyczasie zdążyłam zarezerwować hotele. Pieniądze na hotele również ściągano za miesiąc. Trzecią wypłatę brałam ze sobą. Szukałam też promocji. Kiedyś w Tajlandii wynajęłam stumetrowy dom na plaży za 70 zł. Polowałam, szukałam i udało się. Uważam, że największy ciężar wyjazdu to bilet lotniczy. Bo na miejscu już jest tanio. Gdybym miała podsumować trzy tygodnie na Filipinach, wyszły taniej niż tydzień w Dubaju z biurem podróży.
Zdarza się, że podróżujesz samotnie?
- Najczęściej jednak z przyjaciółmi. Teraz ruszamy w podróż z koleżanką, ale po jakimś czasie dołączymy do mojej grupy kitesurferów. Bywa, że nie widzę się z nimi nawet rok, po czym ktoś rzuca hasło "jedziemy" i wszyscy się zbieramy.
Bałaś się kiedyś podczas jakiejś wyprawy?
- Oczywiście wiem, że zagrożenia istnieją. Nie chodzi tylko o choroby. Teraz zagrożeniem jest Państwo Islamskie. Wejść w złe miejsce w którymś z krajów muzułmańskich - to naprawdę może się źle skończyć. Ale z drugiej strony, jakby się tak zamykać i nie ufać, to nic by się w życiu nie zobaczyło. Wszędzie może nas spotkać coś złego. Wiadomo, że są miejsca mniej lub bardziej zagrożone chorobami. Po wizycie w El Nido na Filipinach kilku Polaków wróciło z malarią. Mimo to postanowiłam tam pojechać. Byłam bardzo ostrożna - uważałam z jedzeniem, piciem i nie kąpałam się. Nic złego mi się nie stało. Staram się po prostu podróżować odpowiedzialnie. A jeśli chodzi o fobie, to mam na przykład lęk przed swobodnym spadaniem. Bungee i skok ze spadochronem byłyby dla mnie problemem. Ale już prędkość bardzo lubię. Tak jestem skonstruowana, że ciągle muszę mieć nowe doznania. Ale też bywa, że poszukuję ciszy. Gdy wracam do domu, nie zagłuszam się, nie włączam telewizora ani nie puszczam muzyki. Mam czas dla siebie i książek.
Co jeszcze chciałabyś osiągnąć?
- Zawsze marzyłam o aktorstwie i to się nie zmieni. Ciągle wierzę, że nie poszło na marne. Kiedyś mi się wydawało, że wszystko, co robię, nijak ma się do siebie - tu produkcja, tu redakcja programów telewizyjnych, tam teatr, gra w teledyskach, książki. Wszystko wydawało mi się odseparowane od siebie. "Rolnik..." pokazał mi, że to wszystko się jednak łączy. Bo do zapowiedzi w programie przydało się wykształcenie dziennikarskie, do "offów" aktorstwo, do rozmów z bohaterami doświadczenie z programu "Ugotowani". Przez półtora roku przesłuchiwałam kandydatów do programu. Rozmawiałam z ludźmi o każdym profilu: cynicznymi, życzliwymi, otwartymi, zamkniętymi w sobie. Nagle okazało się, że wszystko, co robiłam i robię, ma sens, a "Rolnik..." wcale nie blokuje innych działań, tylko może im pomóc. Teraz przede mną świat programów. Chciałabym kiedyś prowadzić taki, który wiązałby się z moimi pasjami - który by się opierał na rozmowach z ludźmi. Interesują mnie też motoryzacja i podróże. Może kiedyś poprowadzę program, który połączy wszystkie te zainteresowania? Teraz jestem w stu procentach skupiona na "Rolniku...", ale nie zamykam się na inne rzeczy. Ostatnio udało mi się z fajną grupą ludzi zrobić niszowy projekt dla Galerii Zachęta. Jest teraz wystawiany w galeriach art wideo w Krakowie i w Warszawie.
Zdawałaś do szkoły teatralnej?
- Tak, ale się nie dostałam. Studiowałam dziennikarstwo, potem wyjechałam na rok do Hiszpanii studiować historię sztuki. To właśnie tam obudziły się moje aktorskie geny. Babcia była aktorką, a ciocia malarką i aktorką, więc mam silnie zakorzenioną artystyczną duszę. Po powrocie do Polski zaczęłam się przygotowywać do egzaminów do szkoły aktorskiej. Dostałam dobre noty, przeszłam do ostatniego etapu. Komisja była jednak podzielona i ostatecznie się nie dostałam. To był powód, dla którego przyjechałam do Warszawy. Byłam przez chwilę w szkole Machulskich, potem zaczęłam grać w teatrze IMKA. Równolegle pracowałam przy produkcji programów. To pozwalało mi się utrzymać. Przyjaciółka powiedziała mi kiedyś: "Ty zawsze wybierasz sobie trudniejszą drogę". Coś w tym jest, ale na razie wychodzi mi to na dobre.
Jaka będziesz za 5, 10 i 15 lat?
- Nie wiem. Może będę żyła na wsi, a może w Trójmieście? W życiu najciekawsze jest to, że tego nie wiemy. Nie chcę wiedzieć, co będzie. No bo jeśli będę już wszystko wiedzieć, to co w tym życiu będzie ciekawe? Podchodzę do niego z otwartością i... mobilnością. Mieszkam już chyba w 16. miejscu w życiu. Stałam się kompaktowa. Mam kilka walizek i jakby się okazało, że jutro mam jechać do Chin kręcić program, to w godzinę spakuję cały swój dobytek. Podoba mi się to, że doszłam do minimalizmu. Kiedyś otaczałam się przedmiotami, gromadziłam je. Miałam mnóstwo niepotrzebnych bibelotów. Teraz mam tylko kilka sentymentalnych przedmiotów: Buddę, którego dostałam od przyjaciela z Tajlandii, monetę mojej mamy i kilka innych amuletów. Wszystkie trzymam w jednym małym pudełku. Poza tym asceza. Mam mikrosamochód, mikromieszkanie i mikroilość ubrań. Gadżeciarą jestem tylko, jeśli chodzi o technologię. Do reszty nie przywiązuję wagi. Bo kiedy wyjeżdżam do Tajlandii czy na Filipiny, biorę takie ubrania, które będę mogła wyrzucić, jeśli je pobrudzę.
A jak to się ma do bycia damą?
- No tak, ale jak mówiłam, dopiero nad tym pracuję (śmiech). Damą poczułam się na festiwalu w Opolu. Lubię się czasem fajnie ubrać. Myślę, że każda kobieta to lubi. Mam bardzo specyficzny gust, który nie bardzo łączy się z moją rolą w "Rolniku...". Lubię asymetrię, geometrię, czerń i biel. Dobrze się też czuję w dziwnych krojach i nietypowym makijażu. Mam wiele twarzy. Jestem hipiską, ale słucham metalu. Zawsze tak miałam, że dobrze się czułam w każdej sytuacji i każdym miejscu. Mogę biegać boso po plaży, siedzieć przy ognisku, grając na gitarze, ale też słuchać jazzu na ekskluzywnej imprezie i szaleć na koncercie rockowym. Kiedyś miałam o to do siebie pretensje. Zarzucałam sobie, że nie jestem "jakaś". Zwłaszcza w okresie dojrzewania, kiedy każdy chciał być określony - ktoś był punkiem, ktoś hipisem, a ktoś inny grunge’em. A ja się wszędzie czułam dobrze. Po latach zrozumiałam, że to nie jest zła cecha. Bo wszędzie się odnajduję. Czy to miasto czy wieś, morze czy góry - wszędzie jestem u siebie.
Korzeni zatem nie zapuszczasz?
- Mieszkanie już mam, ale faktycznie wciąż jestem w podróży. Prowadzę życie na walizkach: wracam do domu, przepakowuję się, biorę drugą torbę i ruszam w drogę. W Opolu byłam ekskluzywną Martą w sukni z trenem. A za chwilę już byłam na planie "Rolnika"... i znowu stałam się Martą w wianku na głowie siedzącą na trawie. Szybko się przestawiam. Choć muszę przyznać, że po raz pierwszy w życiu mam marzenie o wygodzie, o stabilizacji. Chciałabym po powrocie z podróży nie pakować kolejnej walizki, tylko usiąść na tarasie, gdzie stoją dwa kieliszki wina. Nigdy wcześniej o czymś takim nie marzyłam. Chyba wszystko ma swój czas. Nie chodzi o starość, bo taka się nie czuję. Ale jest tak, że przychodzi teraz moment na pewne rzeczy i trzeba za tym iść.
Justyna Kasprzak