Nie muszę być na "Pudelku"

W młodości był nieśmiałym, wątłym chłopcem, dziś ćwiczy kickboxing, a na deskach teatrów grywa bogów, herosów i bohaterów. Ostatnio, wspólnie z Janem Peszkiem zmierzył się z legendą sztuk walki. W brawurowym, prześmiewczym i świetnie przyjętym przez widzów spektaklu "Wejście smoka. Trailer" Jan Peszek zagrał słynnego Bruce'a Lee, a Błażej - jego syna Brandona

W młodości był nieśmiałym, wątłym chłopcem, dziś ćwiczy kickboxing / fot. Damian Klamka
W młodości był nieśmiałym, wątłym chłopcem, dziś ćwiczy kickboxing / fot. Damian KlamkaEast News

Autoironia nie odejmuje powagi?
- Wręcz przeciwnie. Autoironia jest niezbędna. Moim zdaniem to zaleta. Jeśli człowiek potrafi śmiać się z swoich słabości, to tak naprawdę przestają być kompleksami. A przecież każdy je ma, łącznie ze mną.

Powie pan o nich głośno?
- Muszę cofnąć się w lata młodzieńcze. Z pewnego poczucia niemocy wynikło moje zainteresowanie sztukami walki. Ćwiczę kickboxing, dbam o swój wygląd. Doprowadziło mnie do tego marzenie, ale też na pewno kompleks.

Jakie marzenie?
- Jest wiele historii w filmach typu "Karate kid 84", w których młody, wątłej budowy chłopiec, jest tłamszony w szkole przez starszych, silniejszych i marzy o tym, by pewnego dnia się odgryźć. Zdobyć popularność wśród dziewczyn, stać się kimś. W moim przypadku dokładnie tak to funkcjonowało. Byłem nieśmiały, urodziłem się jako wcześniak.

- Na początku, jeszcze w podstawówce, mówiłem cieniutkim głosem i ciężko było mi się przebić na szkolnym korytarzu. I wtedy pojawił się film, nomen omen, "Wejście smoka", który pokazał, że nawet drobnej postury człowiek, ktoś taki jak Bruce Lee, może być kimś. Gdzieś pokątnie, w domu, zacząłem ćwiczyć. Ojciec nakrył mnie z wiadrami wody zawieszonymi na kiju i kupił pierwsze hantle. Zawsze marzyłem, by ćwiczyć sztuki walki i poczuć się mężczyzną.

Chciał pan być silny?
- Tak, to dość banalny powód, ale tak było. Poczucie bezpieczeństwa było dodatkowym elementem. Nie mam natury ulicznego fightera, ale odkąd ćwiczę, czuję się inaczej chodząc nocą po parku. Nie prowokuję żadnych sytuacji, bo to jest głupie. Nie po to ćwiczę, żeby się bić i coś sobie tym udowadniać.

- Główną motywacją było również to, że moi koledzy aktorzy są nierozruszani. Ciągną za sobą te dupy na scenie, ociężałe, spowolnione, przesiąknięci są bufetem i niczym więcej. Wydaje mi się, że sprawność fizyczna pociąga za sobą sprawność mentalną, pewne pobudzenie. Człowiek, kiedy jest aktywny, od razu czuje się lepiej. Wysiłek fizyczny wyzwala endorfiny, pobudza do działania, a nasz zawód tego wymaga.

Bił się pan kiedyś?
- Dawno temu w obronie siostry. Ktoś ją przezywał na podwórku i skończyło się tak, że wybiłem mu zęba trzonowego. Była wielka afera, mama tego chłopca przyszła na skargę, ale każde z nas miało swoją wersję wydarzeń. Skończyło się na tym, że nasza niania powiedziała: "Kobieto wyjdź z tego domu! Podły on, bo podły, ale skłamnąć, to nie skłamnie".

Pamięta pan plakat Bruce'a Lee, jaki wisiał u pana w pokoju?
- Był to oczywiście plakat z "Wejścia smoka". Bruce pocięty pazurami Hana, ze szramami. Wyglądał bardzo wojowniczo.

Jan i Błażej Peszkowie w spektaklu Bruce Lee / fot. Tomasz Żurek

Do Chin pojechaliście po przygodę, inspirację czy naukę?
- Po te wszystkie rzeczy. By poszerzyć horyzonty i złapać kontekst świata walk kung fu. W klasztorze Shaolin mieliśmy osobistego trenera - młodego mnicha, który uczył nas tajników walki. Psychicznie było ciężko, bo Chiny to dziwny kraj. Zniszczony mentalnie przez system. Niby wszystko jest w porządku, ale z drugiej strony zaskoczył nas brud i bałagan. Pijący i palący smutni ludzie.

- W Pekinie tłumem kierował policjant, bo inaczej ci ludzie by się zadeptali. Wszystko było zunifikowane, szare, bezbarwne. W Shaolin, który sprzedaje swoje tajemnice turystom, udało nam się poczuć prawdziwie mistyczną atmosferę. Dopuszczono nas do miejsc zarezerwowanych dla mnichów. Wspomnienia mam więc słodko-gorzkie.

Jak podchodzą do Bruce'a Chińczycy?
- Wiedzą, kto to jest, ale nie ma jego kultu. Dużo bardziej popularny jest Jackie Chan. Kiedy byliśmy w salonie figur woskowych, Bruce stał sobie w kąciku. Można było do niego podejść, zrobić sobie zdjęcie i poklepać go po plecach. Obok stał dużo popularniejszy w Chinach Jackie Chan, wokół którego kłębiły się tłumy. Żeby zrobić sobie z nim zdjęcie, trzeba było kupić bilet.

Syn Bruce'a, Brandon Lee, odtwórca głównej roli w kultowym filmie "Kruk", zginął od kuli wystrzelonej przypadkowo na planie filmowym. Który z nich jest dla pana ciekawszą postacią?
- Kruk. Bo jest bardziej mistyczny. Nie był to film wysokich lotów, jeśli chodzi o jakość fabularną czy aktorką, ale miał w sobie dziwną tajemnicę. Kruk zawsze sprawiał wrażenie osoby nie z tego świata. Nie był bohaterem totalnym, kolosem, od którego wszyscy się odbijają.

Na scenach teatrów grywa pan herosów, bogów, wojowników. Odnajduje się pan w takiej obsadzie?
- Wiele osób mówi mi, że mam w sobie bandycką aurę. Bandyta też ma prawo być ludzki, romantyczny, mieć swoje słabości. Jakiś czas temu grałem Ajasa w Starym Teatrze. Ten mityczny bohater, ociekający krwią, nienawistny, dyszący zemstą, był jednocześnie pełen wewnętrznego bólu i okrutnie cierpiał, bo okazało się, że został oszukany przez bogów. Na koniec popełnił samobójstwo. Ciekawa była jego ewolucja od bandziora do romantyka. Coś takiego bardzo mi pasuje.

Co jest dla pana wyznacznikiem męskości?
- To, o czym rozmawialiśmy wcześniej, to tylko recepta na dobre samopoczucie mężczyzny. Tężyzna fizyczna dodaje mu animuszu. Umęskawia. Nie sądzę natomiast, by było to głównym elementem. Jakiś czas temu bardzo imponował mi Bruno Schulz, który był zaprzeczeniem tego typu mężczyzn, typu macho. Ponieważ on wiecznie, mówię o literaturze, czołgał się u stóp, całował buty, a kobieta była bogiem. Można być prawdziwym mężczyzną, kiedy się wychwala, ubóstwia kobietę. Bo to ona jest piękniejsza, delikatniejsza, bardziej skomplikowana. Mężczyzna jest prosty w konstrukcji. I psychicznej, i fizycznej. Niczego nie ujmując mężczyznom, to kobieta widzi więcej kolorów, czuje więcej smaków.

Ale spektakl wyśmiewa męską siłę... I to dosyć bezpardonowo.
- Tak, bo zapomniałem powiedzieć, że kiedy idę ulicą, to widzę jeszcze jeden typ. Tak zwanych karków. I to jest masakra! Totalne zaprzeczenie męskości. Oni są ociężali, napuchnięci. Jacyś tacy... dziwni. To już wolę tych metro.

Co pana zdaniem, jako aktora grającego w "Wejściu smoka", ten spektakl obnaża?
- Chłopca tkwiącego w każdym mężczyźnie. Z tego można się pozytywnie śmiać - że każdy chce mieć wielką furę, jeździć motocyklem, szaleć na quadach. To są marzenia, które upewniają facetów w ich męskości, ale jednocześnie, tak naprawdę, to są marzenia o zabawkach. Te wszystkie walki, turnieje pokazane w sztuce, przypominają zabawę w wojnę na podwórku.

W jaki sposób to, że jesteście rodziną (Jan Peszek gra Bruce'a Lee - przyp. red.) wpłynęło na odgrywanie ról na scenie?
- Stwierdziliśmy, że to już jest. Układ ojciec - syn jest ewidentny, oczywisty i pozostało nam się temu przyjrzeć i poprowadzić nasze postaci. Dać się im "opętać". To jest zresztą mój ideał aktorstwa. Moim zdaniem nie chodzi o identyfikację z postacią, ani zakładanie maski, tylko użyczenie swojego ciała, emocji i odruchów bohaterowi.

W jakim jest pan momencie życia?
- Czuję się świetnie jako facet, jako człowiek. Mam wrażenie, że jestem w dobrym momencie. Mówię o mojej kondycji i drodze zawodowej. Pewnie, że mógłbym chcieć więcej, na przykład popularności, bo to też sprzyja pracy, ale nie mam parcia na szkło. Nie muszę być na "Pudelku".

Joanna Jałowiec

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas