Przystanek Jestem - Tamara Arciuch

Ciepła, uśmiechnięta, dowcipna. Taką Tamarę spotykam w restauracji, w której umówiłyśmy się na rozmowę. Byłam jej bardzo ciekawa, bo jak większość postrzegałam ją jako zimną i zdystansowaną.

Tamara Arciuch/fot. Paweł Przybyszewski
Tamara Arciuch/fot. Paweł PrzybyszewskiMWMedia

Przez całe dzieciństwo żałowałam, że nie jestem chłopcem
Ciągnęło mnie do ekstremalnych zabaw: łaziłam po drzewach i płotach, wspinałam się na dachy garaży, zdzierałam kolana. Nie byłam hersztem bandy, raczej podporządkowywałam się silniejszym. W drugiej klasie podstawówki koleżanka namówiła mnie na palenie papierosów. Chowałyśmy się w starym sadzie i zapalałam klubowego, choć strasznie po nim chorowałam. Kiedy rodzice to odkryli, tata wręczył mi fifkę i spokojnie powiedział: "Masz, zapal sobie, zobaczę, czy ci to pasuje".

Byłam tak przerażona i zawstydzona, że na długo odechciało mi się papierosów. Mama zabroniła mi się przyjaźnić z tą koleżanką, ale kiedy nasza znajomość zeszła do podziemia i tym samym zyskała na atrakcyjności, skapitulowała i przeprowadziła z nami poważną rozmowę. Poskutkowało. Nie stałyśmy się aniołkami, ale fakt, że zostałyśmy potraktowane jak osoby dorosłe, kazał nam starać się bardziej.

Okładka najnowszego numeru magazynu Pani
PANI

To pomogło mi w dorastaniu. Nie przechodziłam okresu buntu, bo nie miałam przeciwko czemu się buntować. Gdy mówiłam w domu, że chcę iść na urodziny do koleżanki, to ustalaliśmy, o której wrócę, i zawsze starałam się być na czas. Kiedy miałam się spóźnić, dzwoniłam, żeby o tym uprzedzić. Mama miała do mnie zaufanie. Pozwoliła mi nawet pojechać z przyjaciółmi na wakacje pod namiot, gdy miałam 16 lat.

Jak teraz o tym myślę w kontekście swoich synów... nie wiem, czy byłabym tak odważna. Dziś dzieci trzyma się pod szczelniejszym kloszem. Wszędzie je wozimy, mamy kontrolę nad każdym ich ruchem ze strachu, żeby nie spotkało ich coś złego. Ale sposób wychowania nie zmienia się. Tak jak mama mnie i ja wychowuję starszego syna przez rozmowę, a wszystkie decyzje staram się mu wytłumaczyć. Niedawno rozbroił mnie stwierdzeniem, że pani nauczycielka kazała mu coś zrobić, a przecież powinna z nim najpierw porozmawiać i swoje polecenie poprzeć argumentami.

Pochodzę ze Skierniewic

Mama była nauczycielką polskiego, tata - niespokojnym duchem, który pracował w tysiącu różnych miejsc. Mam dwóch braci. Jeden jest starszy o 3, a drugi o 12 lat. Ten najstarszy, Krzysztof, po którym dostał imię mój syn, jako 15-latek wyjechał z domu do szkoły z internatem. Idealizowałam go, był dla mnie powodem do dumy. Wszystkie koleżanki mi go zazdrościły. Jak przyjeżdżał na weekend, byłam na podwórku w centrum zainteresowania, mogłam się nim pochwalić.

Z drugim bratem Radkiem toczyliśmy wieczne walki. Jesteśmy absolutnymi przeciwieństwami. Ja to roztrzepana bałaganiara, on - poukładany, usystematyzowany porządnicki. Rodzice wpadli kiedyś na pomysł, by umieścić nas w jednym pokoju przedzielonym na pół. Prowadziliśmy w nim nieustanną wojnę o wszystko, więc szybko nas rozdzielili. Dziś wszyscy troje bardzo się kochamy, mamy ze sobą bliski kontakt, uczestniczymy w życiu każdego z nas, troszczymy się o siebie, wspieramy.

W domu mieliśmy dużo wolności. Nie było sztywno ustalonych ram, np. że o 21 dzieci muszą być w łóżkach, miałam jednak swoje obowiązki: musiałam zmywać, podlewać kwiatki, wynosić śmieci, odkurzać. Od pierwszej czy drugiej klasy podstawówki biegałam z kluczem na szyi. Mieszkaliśmy w typowym bloku, którego wszyscy nienawidziliśmy, więc kiedy się dało, uciekaliśmy z miasta.

Mieliśmy działkę i sad wiśniowy pod lasem. Dzieciństwo kojarzy mi się z wiecznie usmarowanymi rękami od pielenia warzyw i wiśniowego soku. Zbierając owoce, zarabiałam swoje pierwsze pieniądze. Nie znosiłam tej pracy, ale gdy jechałam już do skupu i odbierałam "zarobek", byłam z siebie dumna. Dziś też ciągnie mnie do natury, chodzenia boso po trawie. Gdy zaczyna się lato, a ja muszę zostać w mieście, jestem chora. Czuję się, jakby ktoś mnie ukarał.

Trójmiasto, gdzie spędziłam 9 lat było cudownym miejscem, ale zmęczyło mnie już ciągłe dojeżdżanie do pracy do Warszawy

Dla aktora, który chce grać w filmach, serialach, teatrze, praca jest głównie tu. Męczą mnie tłok i korki, nigdy nie jestem w stanie przewidzieć, ile potrzebuję czasu na dojazd, a nie znoszę się spóźniać, więc za kierownicą rzucam inwektywami, choć wiem, że to kompletnie nic nie zmieni. Ale powoli oswajam to miasto. Znajduję fajne miejsca, gdzie można odetchnąć. Teraz, gdy mam małe dziecko, szukam różnych skwerków i parków na spacery i coraz częściej je znajduję.

Żyję spokojnie, bez histerii. Dziś na pierwszym planie jest macierzyństwo, do życia zawodowego wracam powoli. Pojawiły się już propozycje pracy w serialu i Teatrze Telewizji. Rozważam je, ale już się denerwuję, że będę musiała zostawić młodszego syna na pół dnia i pójść do pracy. Marzy mi się, żeby dostać kilka doskonałych scenariuszy świetnych filmów fabularnych z ciekawymi i głębokimi rolami, ale na razie pojawiają się tylko propozycje seriali.

Nie lubię mówić o pieniądzach, to dla mnie niezręczne, ale aspekt finansowy ma znaczenie. Ludzie widzą mnie w trzech serialach telewizyjnych jednocześnie, więc wydaje im się, że gram non stop, a tak nie jest. Weźmy "Nianię": kręciliśmy ją dwa razy w roku po dwa miesiące. Nawet jeśli miałam dobrą stawkę za dzień zdjęciowy, to przez ten czas zarabiałam na przeżycie reszty roku. Wtedy te pieniądze nie wyglądają już tak imponująco, jakby się mogło wydawać.

Zresztą gdybym taki serial nakręciła np. w Stanach, to pewnie byłabym ustawiona na resztę życia. A ja, mimo że "Niania" była sukcesem, mam kredyt na mieszkanie i jak każdy normalny człowiek muszę się martwić, jak go spłacić. Absolutnie nie narzekam, ale bawi mnie, jeśli ktoś nazywa mnie gwiazdą.

Ludzie mają wyobrażenie o aktorach zaczerpnięte z kolorowych magazynów, które piszą, co chcą. Niektórzy dziennikarze wymyślają nam bajeczne życie. Jeśli napisaliby, na czym naprawdę polega nasza praca na planie zdjęciowym - że często jesteśmy zmoknięci i zziębnięci, bo sceny letnie kręcimy np. w listopadzie, albo kilkanaście osób chowa się w jednej przyczepie - to nikt by takiej gazety nie kupił. Ludzie wolą historie z czerwonych dywanów.

Katarzyna Olkowicz

Fragment artykułu ze styczniowego numeru magazynu PANI. Więcej przeczytasz na www.styl.pl/

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas