Robert Biedroń: Chcę dać innym nadzieję

Popularny polityk Robert Biedroń, od 2014 r. prezydent Słupska, o swoim życiu, karierze i poglądach opowiedział w książce "Pod prąd". Jej współautorka Magalena Łyczko, aby zachęcić go do zwierzeń na trudne tematy, przekupywała go słodyczami.

Robert Biedroń
Robert BiedrońMWMedia

Czy pana książka jest bardziej manifestem politycznym czy biografią?

Robert Biedroń:- Pewnie jest i jednym, i drugim. Przede wszystkim odpowiadam w niej na pytania zadawane przez Magdę Łyczko, ale które bardzo często zadają mi też inni ludzie, kiedy ich spotykam. Ludzie, którzy interesują się zarówno moim życiem prywatnym, jak i zawodowym oraz moimi poglądami na politykę. Wydaje mi się, że moja historia jest na tyle interesująca, że warto ją opowiedzieć. Czuję, że moje życie jest jakimś sukcesem. Nigdy nie marzyłem, że będę mógł swobodnie funkcjonować jako osoba homoseksualna. Że będę uczestniczył w życiu publicznym jako parlamentarzysta i prezydent miasta.

Czy od początku był pan przekonany, że taka książka powinna powstać?

- Przez długi czas miałem opory, żeby udzielić tak dużego wywiadu. Dostałem kilka propozycji wydawniczych, ale nie chciałem opowiadać o swoim życiu ze szczegółami, bo czułem, że to będzie trudna opowieść. Nie jest łatwe dla mnie, żeby opowiadać o sprawach tak osobistych, jak np. przemoc w domu. Takich sprawach, które dotykają wciąż żyjących bliskich mi osób. Magda często dotykała zagadnień, które są dla mnie bolesne, których wciąż jeszcze nie przepracowałem. Praca nad tą książką wcale nie była przyjemnością. Żeby wydobyć ze mnie różne tajemnice, Magda serwowała mi słodycze. Zjedliśmy ich bardzo dużo. Słodycze są moją słabością (uśmiech).

A czuł pan wątpliwości związane z tym, że może jest pan za młody na wydawanie biografii?

- Nie miałem takiej wątpliwości. Dlatego, że kiedy ja dorastałem, to szukałem podobnej lektury. Szukałem czegoś, co mi doda skrzydeł, co mnie zainspiruje, co sprawi, że poczuję, że nie jestem sam. Praktycznie każdego dnia dostaję wiadomości od ludzi, którzy opowiadają mi o swojej historii życia i mówią, że jestem dla nich przykładem. Wiem, jak bardzo potrzebują takiej lektury. Chcę dać innym nadzieję. To jakieś szaleństwo, że na spotkania autorskie ze mną przychodzą takie tłumy. Niedawno byłem w Krakowie. Miałem mieć spotkanie w Kawiarni Literackiej, gdzie przygotowano 40 miejsc. Tymczasem przyszło 400 osób i przenieśliśmy się do mieszczącego się piętro wyżej Teatru Nowego.

W jakich okolicznościach z Magdą Łyczko pracowaliście nad książką?

- Przede wszystkim spotykaliśmy się u mnie w gabinecie prezydenta, ale też w restauracjach. Magda Łyczko przyjechała na miesiąc do Słupska. Rozmawialiśmy w przerwach między moimi spotkaniami i wieczorami, jak już kończyłem pracę. Najczęściej leżałem na sofie, która stoi w moim gabinecie. Tam, po trudach dnia, było mi najwygodniej (uśmiech).

Dowiadujemy się z książki, że już we wczesnej młodości szedł pan pod prąd. Przeciwko czemu buntował się mały Robert?

- Wyrastałem w rodzinie dość sceptycznej religijnie. Kiedyś siostra zakonna prowadząca religię wytargała mnie za uszy i wyzwała od bezbożników. Koledzy i koleżanki, nie rozumiejąc pewnie, co znaczy to określenie, zaczęli mnie później tak nazywać. Ta złość, że zostałem napiętnowany, przerodziła się w bunt. Wcześniej nie czułem się inny, dzieci nie odnosiły się do mojej religijności. Dopiero po wspomnianym incydencie grupa zaczęła mnie odrzucać. Później oczywiście odkryłem, że jestem gejem, więc znów zostałem naznaczony. Następnie uświadomiłem sobie, że jestem dość wrażliwy społecznie. Pewnie gdybym wychowywał się w społeczeństwie, które ma inne podejście do ateistów, homoseksualistów i osób myślących progresywnie, w ogóle nie byłbym buntownikiem, ale szarym człowiekiem.

Pana bunt przejawiał się też w tym, że był pan punkiem.

- Zostałem punkiem zapewne dlatego, że czułem, że jestem inny. To była niezgoda na to, co mnie otacza. Byłem też zafascynowany Siczką, liderem zespołu KSU, który pochodził z Ustrzyk Dolnych, gdzie uczęszczałem do technikum hotelarskiego. Z tego okresu pozostała mi pamiątka - dziurka w uchu po kolczyku. W Słupsku podczas ostatniego Święta Niepodległości stałem obok żołnierzy, którzy byli na służbie. U jednego z nich też zauważyłem dziurki w uszach. Pomyślałem sobie, że nie jestem sam, że są jeszcze jacyś inni buntownicy (śmiech).

Być może najbardziej poruszający fragment książki to ten, w którym opowiada pan o tym, jak pana matka dowiedziała się o pana prawdziwej orientacji.

- Kiedy moja matka dowiedziała, że jestem gejem, to wpadła w rozpacz. W tak złym stanie widziałem ją jeszcze tylko raz - gdy umarł mój ojciec. Ona wtedy straciła syna. Ale na szczęście go odzyskała. Wiele rzeczy przemyśleliśmy, przerobiliśmy. Dzisiaj jest wielką fanką gejów i stanie na czele protestu, jeśli będzie trzeba walczyć o nasze prawa. Mieszka w Ameryce, ale teraz jest w Polsce, razem spędzimy święta.

A swojego zmarłego ojca, co niezwykłe, spotyka pan w snach.

- Kocham sny. Bardzo często spotykam w nich ojca i z nim rozmawiam. Dzięki snom mam ojca, którego od dawna nie mam w normalnym życiu. Kiedyś był członkiem Aeroklubu Podkarpackiego, to on zaraził mnie lataniem. Jak śpię, często wydaje mi się, że latam. Latam nad Słupskiem albo nad rodzinny Krosnem. To jest piękne doświadczenie! Żałuję, że nie mogę spać dłużej. Nigdy nie zasypiam w samochodzie, pociągu czy samolocie.

Ach, to szkoda, bo dużo pan podróżuje. Z książki dowiedziałem się, że jest pan prawdziwym globtroterem.

- To prawda. Odwiedziłem 60 krajów, byłem na wszystkich kontynentach oprócz Antarktydy. Ale uważam, że egzotyczne bywają też miejsca, które są blisko nas. Dla mnie egzotyczna była podróż Słupią przez Słupsk. Płynąc rzeką, zobaczyłem miasto z zupełnie innej perspektywy. Okazuje, że nie trzeba lecieć do odległych krajów, żeby przeżyć przygodę. To podróżnik Łukasz Długowski zaraził mnie ostatnio mikrowyprawami.

Zadziwiające, że ze swoich podróż, pan - zadeklarowany ateista, przywozi figurki maryjne.

- Ciekawi mnie kult Matki Boskiej w katolicyzmie. Mam figurki przywiezione z całego świata. Znajomi często robią mi z nich prezenty. Mam figurkę pomalowaną przez Korę Jackowską czy przywiezioną przez Krzysztofa Krauzego z Kibeho, ważnego miejsca kultu maryjnego w Rwandzie.

PAP life
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas