Spisek Darwina
Wrócił do Dwudziestu Okien akurat wtedy, gdy zaczynało padać. Wybrał numer Simona, ale nie odpowiadał, więc zostawił wiadomość. Rozejrzał się po pokoju, szukając liściku od Beth. Nic nie napisała.
Wybiegł na ulicę i pomachał na taksówkę. Nie zatrzymała się. Puścił się więc biegiem, nie bacząc na lejący się strumieniami deszcz. Zadzwonił do tylnych drzwi. Otworzyła mu młoda kobieta, która przedstawiła się jako Alice. Obrzuciła go badawczym spojrzeniem i szybko odgadła, z kim ma do czynienia, co Hugh, mimo targającego nim wciąż oburzenia, uznał za dobry znak. Był całkiem przemoknięty, woda spływała z niego na kuchenną podłogę.
- Jest na górze. Pierwszy pokój po lewej stronie. Chwileczkę... - zatrzymała go Alice, po czym wyjęła z szuflady ręcznik i rzuciła mu.
Hugh osuszył szybko włosy i oddał ręcznik.
Drzwi sypialni były otwarte. Beth siedziała przy biurku i czytała coś. Nie wyglądała na zdziwioną jego widokiem. Gdy wszedł do pokoju, popatrzyła na niego spokojnie.
- Jak mogłaś zrobić coś takiego?! - krzyknął z oburzeniem.
- Chodzi ci o ten dziennik? O to, że go przeczytałam?
Po jej twarzy przebiegł cień, którego nie mógł rozszyfrować, bardziej mu to jednak wyglądało na wyraz niepewności niż poczucia winy.
- Tak, właśnie o to mi chodzi. Jakim prawem to zrobiłaś, do jasnej cholery?
Beth wstała z krzesła. W czarnych dżinsach i koszulce wyglądała bardzo szczupło.
- Pozwolisz mi się wytłumaczyć? - spytała, wsuwając palce w tylne kieszenie spodni, i zaczęła przechadzać się po pokoju.
- Czekam z niecierpliwością.
- Kiedy się obudziłam, rozglądałam się trochę. Nie miałam zamiaru myszkować po kątach, chociaż... można by to tak nazwać. Chciałam dowiedzieć się o tobie czegoś więcej. Byłam sama w pokoju mężczyzny, który jest dla mnie kimś ważnym. Wstyd się przyznać, ale uznałam to za znakomitą okazję. Kto by się oparł takiej pokusie?
Hugh przyglądał się jej w osłupieniu.
- No dobrze, może ty byś się oparł. Ja nie mogłam. Zobaczyłam leżącą na stoliku książkę, a kiedy ją otworzyłam i przeczytałam pierwszą stronę, już nie mogłam się oderwać. Pomyślałam sobie: Jezu, ale numer! To przecież pamiętnik córki Darwina! Lizzie, tak miała na imię, prawda? Skąd go wytrzasnąłeś?
- Mów dalej.
- No i przeczytałam go do końca. Jest naprawdę niesamowity. Przepraszam cię. Wiem, że nie powinnam. Po prostu ciekawiło mnie... wszystko, co należy do ciebie. Nie spodziewałam się znaleźć niczego dotyczącego Lizzie. Myślałam, że może uda mi się dowiedzieć czegoś więcej o tobie.
Gniew Hugh powoli opadał.
- Ale odłożyłaś go na miejsce w nadziei, że się nie zorientuję?
- Niezupełnie. Odwróciłam go, chciałam, żebyś to zauważył. Myślałam nawet, żeby zostawić ci wiadomość, ale nie wiedziałam, jak to ująć w słowa.
Jego złość stopniowo zaczęła ustępować miejsca obawie, że teraz kiedy Beth odkryła jego sekret, będzie chciała zrobić z niego użytek. Z drugiej strony dobrze byłoby mieć z kim to wszystko przedyskutować.
- Mogłaś mnie zapytać - powiedział.
- Zapytać? Przecież nie miałam pojęcia o jego istnieniu.
- Nie chodzi mi o dziennik. Mogłaś zapytać o moje badania.
- A ty mogłeś zapytać o moje. Trafiła w sedno.
- Widzę, że ta Lizzie bardzo cię interesuje, mam rację?
- Tak - odpowiedziała.
- A dlaczego?
- Dlatego, że... to moja... praprababka, jeśli dobrze policzyłam pokolenia.
Hugh otworzył usta i opadł na łóżko.
- Żartujesz sobie ze mnie?
- Nie, to szczera prawda. Dowiedziałam się o tym niedawno. Moja matka mówiła mi, że jesteśmy w jakiś sposób spokrewnione z Darwinem, ale nigdy nie zwracałam na to uwagi. Myślałam, że to taka plotka, rodzinna legenda, wiesz, coś w stylu królewskiej krwi płynącej w żyłach rodu.
- Jak się dowiedziałaś?
- Po śmierci matki. Dostałam tę informację w spadku. Pokażę ci.
Otworzyła szufladę biurka i wyjęła z niej jakąś kartkę. Podała mu ją. Było to pismo od londyńskiej kancelarii prawniczej Spenser, Jenkins & Hutchinson, datowane 20 maja 1982 roku i zaadresowane do Dorothy Dulcimer z Minneapolis w stanie Minnesota.
- To moja matka - wyjaśniła Beth, uprzedzając jego pytanie.
Hugh zaczął czytać. List zawiadamiał, że w 1882 roku w kancelarii, która w tamtym czasie reprezentowała Charlesa Loringa Brace'a, założyciela Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, zostały złożone pewne dokumenty wraz z zastrzeżeniem, że są one tajne i mają pozostać nieujawnione przez sto lat. Dokumenty te przekazała Elizabeth Darwin, córka znanego naturalisty, zaraz po jego śmierci, informując, że zawierają one treści uznane przez nią za "ważne dla historii, ale nazbyt godzące w reputację pewnych żyjących jeszcze osób czy też ich potomków, aby mogły być ujawnione w najbliższej przyszłości".
Autor listu pisał dalej:
Z posiadanych przez nas danych i innych dostępnych dokumentów wynika, że to Pani jest najbliższą Żyjącą krewną osoby, na której nazwisko wspomniane papiery zostały złożone. Osobą tą była Emma Elizabeth Darwin, urodzona z nieślubnego związku w dniu 1 kwietnia 1872 i oddana do adopcji za pośrednictwem Towarzystwa Przyjaciół Dzieci.
Uprzejmie prosimy, aby zapoznała się Pani z załączonymi dokumentami i poinformowała nas o swoich ewentualnych roszczeniach do przejęcia całego pozostawionego w naszej kancelarii pakietu. Posiadane uprawnienia spadkowe należy przedstawić osobiście w naszym biurze...
Z podanego adresu wynikało, że siedziba kancelarii mieści się niedaleko Old Bailey.
- Niesamowita sprawa - powiedział Hugh. - Nie mogę w to uwierzyć. "Ważne dla historii, ale nazbyt godzące w reputację pewnych żyjących jeszcze osób...". Co to może być?
- Coś, co Lizzie odkryła. Albo napisała. Z lektury jej pamiętnika można wywnioskować, że z jakiegoś powodu śledziła ojca.
- Więc twoja matka nie zgłosiła się po te papiery?
- Nie, zostawiła to mnie.
Hugh wciąż kręcił głową z niedowierzaniem.
- Nigel mówił mi, że jesteś z nim spokrewniona, pamiętasz? Zapytałem cię o to wtedy w pociągu, ale zaprzeczyłaś.
- Powiedziałam tylko: nie wierz we wszystko, co ludzie gadają. Powtórzyłam powszechnie znaną prawdę, to wszystko.
Hugh uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że Lizzie była w ciąży, ale w życiu nie powiązałbym tego faktu z tobą.
- Nie miałeś podstaw.
- A kim był Charles Loring Brace?
- Orędownikiem reform społecznych. W połowie dziewiętnastego wieku założył Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, które zajmowało się małymi ulicznikami w Nowym Jorku. Sponsorował "pociągi sierot", którymi wysyłał je na zachód. Z jego pomocy skorzystało około dwustu pięćdziesięciu tysięcy dzieci.
- Znał Darwina?
- Tak, Darwina zafascynowała jego książka Niebezpieczne klasy. Latem tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego roku zaprosił Brace'a i jego żonę do Down House. Wtedy się zaprzyjaźnili.
Beth podała mu jeszcze trzy inne dokumenty.
Pierwszym z nich było stare świadectwo urodzenia z nazwiskiem Elizabeth Darwin w rubryce "Matka" i wpisem "nieznany" w rubryce "Ojciec". Drugi stanowiły papiery adopcyjne podpisane drżącą ręką przez Lizzie, a trzeci - list zaadresowany do Brace'a autorstwa członkini Towarzystwa, która w sierpniu tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego towarzyszyła grupie sześćdziesięciorga ośmiorga bezdomnych dzieci przewożonych "pociągiem sierot" z Nowego Jorku na Środkowy Zachód.
"Spieszę donieść, że zgodnie z wcześniejszymi Pana ustaleniami dotyczącymi adopcji, jeszcze tego samego dnia, w Detroit, szczęśliwie przekazałam powierzone mej opiece dziecko - Emmę - rodzinie z Minneapolis. Nowi rodzice zamierzają nadać dziewczynce imię Filipa". Następnie autorka listu wyrażała swą wielką radość, jaka ogarnęła ją "na widok szczęścia tyłu biednych niewiniątek przygarnianych na łono nowych rodzin". Dalej pisała:
Przygarniano je pomimo ich wyglądu, który po ciężkiej przeprawie parowcem z Buffalo przez jezioro Erie, okupionej przez wszystkie dzieci chorobą morską, w towarzystwie zwierząt zanieczyszczających fekaliami pokład, a następnie długiej podróży pociągiem do Detroit pozostawiał wiele do życzenia. Prawda jest taka, że ich zapach był okropny. Na każdym postoju, w kościołach lub domach modlitwy, oczekiwały nas rodziny, które po przyjrzeniu się malcom ustawionym w półkolu dokonywały wyboru. Niektórzy przyszli rodzice byli bliscy łez, gdy widzieli ich niedolę, inni, bardziej odporni i nastawieni praktycznie, sprawdzali ich mięśnie i stan uzębienia. Do tej pory do adopcji pozostało jedynie około tuzina najgorzej prezentujących się dzieci.
Hugh oddał jej dokumenty.
- Domyślasz się, kto mógł być ojcem dziecka Lizzie? - zapytał.
- Nie mam pojęcia. Nie wiadomo nawet, czy jej rodzice to wiedzieli.
- Wiedzieli, a przynajmniej matka wiedziała. Natrafiłem na jej pełen oburzenia list, w którym ostro skarciła córkę.
Beth była pod wrażeniem.
- Jak ty to robisz? Jakim cudem znajdujesz takie rzeczy?
- To przede wszystkim kwestia szczęścia. List był włożony między kartki książki, która należała do Lizzie, a dziennik, który czytałaś, znalazłem w dawnym domu wydawniczym Darwina. Zwróć uwagę, jak zmyślnie go zamaskowała.
- Tak. A to, co w nim pisze o swoim ojcu, wydaje mi się całkiem przekonujące. Zachowywał się rzeczywiście dość dziwnie. Ale wciąż nie mamy pojęcia, o co mogła go podejrzewać.
Hugh zauważył, że użyła liczby mnogiej.
- A ty co robiłaś w bibliotece?
- Prowadziłam badania, tak jak ty. Chciałam się dowiedzieć jak najwięcej na temat Lizzie.
- A dokumenty u tych prawników spokojnie sobie leżą i czekają na ciebie? A może już je odebrałaś?
- Nie, jeszcze nie. Byłam w tym biurze w Londynie. Kazali mi przedstawić mnóstwo różnych dowodów, że naprawdę jestem tym, za kogo się podaję. Minie trochę czasu, zanim to wszystko sprawdzą. Brytyjscy prawnicy są strasznie drobiazgowi. Powiedzieli, że wkrótce będę mogła je odebrać. Chciałbyś je zobaczyć?
- Oczywiście.
- Czyżby to miało oznaczać, że... my...
- Co takiego?
- Pracujemy razem? Zawiązujemy spółkę?
- A co? Jesteś zainteresowana?
- Owszem.
- No to w porządku. Od tej chwili jesteśmy wspólnikami. Sytuacja ulegała tak szybkim zmianom, że uczucia Hugo ledwo mogły za nimi nadążyć. W końcu dotarło do niego, że koniec rywalizacji między nimi przyniósł mu ulgę. Dzielące ich dotąd bariery zniknęły. Jak dobrze będzie przeżywać dalszy ciąg tej przygody w towarzystwie, i to doborowym, bo potomkini samego Darwina. Cieszył się też na myśl, że odziedziczone przez nią dokumenty z pewnością rzucą nieco światła na tajemnice otaczające życie Darwina.
- Posłuchaj, coś mi przyszło do głowy - odezwała się nagle Beth. - Zauważyłeś, że pamiętnik Lizzie miał na okładce jedynkę otoczoną kółkiem?
- Zauważyłem.
- A po co nadawać czemuś numer jeden, jeśli nie ma numeru dwa?
- Myślisz, że istnieje druga część pamiętnika?
- Tak.
- Skoro nie natrafiłem na nią w archiwum wydawnictwa, jest szansa, że leży gdzieś zakopana w stosach papierów w bibliotece.
- Właśnie.
Hugh objął ją ramieniem.
- Jesteś niesamowita.
Podniosła świadectwo urodzenia i uśmiechnęła się chytrze.
- Mam to we krwi.
Tej nocy, ze względu na Alice śpiącą w pokoju obok, zmuszeni byli kochać się dużo ciszej niż poprzednio, ale ograniczenie to jeszcze nasilało ich namiętność.
Następnego ranka zastali Rolanda w Dziale Rękopisów ziewającego, jakby dochodził do siebie po całonocnym balowaniu poza domem. Podeszli do niego.
- Widzę, że połączyliście siły - zauważył. - Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu.
- Potrzebujemy twojej pomocy - powiedział Hugh. - Chodź, porozmawiamy przy herbacie.
W kafeterii zaczęli wypytywać go o zbiory Darwina i, jak zwykle, Roland okazał się prawdziwą skarbnicą wiedzy.
- Emma, jego żona, zmarła pod koniec dziewiętnastego wieku. Ich syn, Francis, którego zawsze interesowało dziedzictwo rodowe, zgromadził całkiem spory zbiór dokumentów. A Ida Farmer, żona Horace'a, najmłodszego i najbardziej chorowitego z synów Darwina, przechowywała rodzinną korespondencję. Ich cenne zbiory zostały przekazane bibliotece w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku.
- Posłuchaj, Roland, mógłbyś mi wyświadczyć pewną przysługę? - zapytał Hugh, patrząc mu głęboko w oczy.
- Chłopie, od dnia, w którym cię poznałem, nie robię nic innego, tylko wyświadczam ci przysługi.
- Muszę zobaczyć te zbiory. Mógłbym wejść do archiwum i spojrzeć na nie?
- Spojrzeć na nie czy je przejrzeć?
- To drugie.
- Żartujesz sobie ze mnie?
- Wolę nie.
- Hmm. Wiesz chyba, że to zabronione? Zbiory Darwina przechowywane są w strefie ograniczonego dostępu. Mogą mnie za to wylać z roboty. A poza tym nie jestem tu sam, zobaczy cię drugi dyżurujący kustosz.
- Nie zobaczy, bo całą jego uwagę zajmie Beth.
Beth uśmiechnęła się do Rolanda.
- No, no. Zdaje się, że oboje lubicie działać wbrew regułom - podsumował.
Po upływie dziesięciu minut, kiedy Dział Rękopisów praktycznie opustoszał, Beth podeszła do kustosza, a po chwili oboje pochylili się nad podsuniętą przez nią książką. Roland wpuścił Hugh za ladę i poprowadził do niebieskich drzwi. Przesunął w czytniku kartę magnetyczną i weszli do środka. Jedynym słyszalnym dźwiękiem w pomieszczeniu był szum klimatyzatora. Przed nimi stał metalowy regał, na którym leżało kilka niskich stosów manuskryptów z wystającymi spomiędzy stronic wąskimi karteczkami, zamówionych przez czytelników do wielokrotnego wypożyczania. Skręcili w prawo i mijali kolejne rzędy metalowych półek, aż znaleźli się w samym sercu budynku - w sekcji nr 20, zastrzeżonej dla piśmiennictwa Zachodu. Odszukali rząd oznaczony numerem 137.
- To tutaj - oznajmił Roland. - Jeśli cokolwiek stąd ruszysz, pamiętaj, żeby odłożyć dokładnie w to samo miejsce. Masz równą godzinę, potem wraca kierownik. A jeśli usłyszysz, że wchodzi tu ten drugi kustosz, to się ukryj, na miłość boską!
Hugh spojrzał na otaczające go rzędy półek. Każda alejka miała dziesięć wnęk, długich na czterdzieści metrów i mieszczących po pięć regałów. Materiały dotyczące Darwina zajmowały aż trzy alejki. Większość z nich przechowywana była w brązowych i niebieskich kartonach, oznaczonych nalepkami: "Rodzina", "Down House", "Botanika".
Hugh zaczął od "Rodziny"; zaglądał do jednego pudła za drugim, przesuwając się szybko między regałami. Większość papierów stanowiły pliki listów w małych ciemnobrązowych kopertach, ale te go nie interesowały. Po dwudziestu minutach doszedł do wielkiego kartonu z napisem "Księgowość". Były w nim stosy różnego rodzaju rachunków, zestawień dochodów i wydatków, oraz księgi rachunkowe, niektóre zapisane ręką samego Darwina. Niemal na samym dnie, odwrócone do góry nogami, leżało to, czego szukał: niewielki notes do księgowania wydatków, z otoczoną kółkiem dwójką na okładce. Otworzył ją i rozpoznał pismo Lizzie. To było to!
Odszukał przyklejoną do grzbietu książki etykietkę z numerem sygnatury: DA/acct3566. Zapisał go sobie, włożył książkę z powrotem do kartonu, a karton ustawił na półce. Następnie spokojnie wrócił do niebieskich drzwi, uchylił je lekko, wyjrzał, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu, i wrócił do czytelni. Nikt go nie zauważył.
Wypełnił druk zamówienia i wręczył go Rolandowi.
- Środkowa alejka, na trzech czwartych długości, prawa strona - powiedział cicho.