Adresy architekta
Był sobie chłopiec. Syn krawcowej i drukarza. Urodził się w Łodzi, wychował na Bronksie, a potem zrobił międzynarodową karierę... Bajka? Nie. Życie Daniela Libeskinda, jednego z najsłynniejszych architektów. Budynek jego autorstwa, symboliczna wieża w kształcie skrzydła orła, stanie na Złotej 44 w Warszawie.
Twój STYL: Podobno to matka namówiła Pana na studiowanie architektury?
Daniel Libeskind: To prawda. Co ciekawe, wszyscy moi koledzy zostali architektami dzięki swoim matkom. Nie wiem, na czym to polega, ale mam wrażenie, że większy wpływ na decyzje życiowe mężczyzn mają właśnie matki, nie ojcowe. Moja uważała, że architektura to królowa wszystkich sztuk, połączenie matematyki, poezji, astronomii. No i że po tych studiach nie skończę jako zapoznany artysta bez grosza przy duszy.
Co Pan jej zawdzięcza?
Nonkonformizm. Matka była szalenie niezależną kobietą, z buntowniczą naturą. Miała alergię na uległość. W czasie wojny trafiła do sowieckiego łagru. Gdy któryś z żołnierzy nazwał ją "dziwką", w przypływie wściekłości chwyciła kałamarz ze stojącego obok biurka i rzuciła nim w portret Stalina. Nie zastrzelono jej chyba tylko dlatego, że wywołała tym czynem zbyt wielką konsternację.
Była piękna?
Raczej tajemnicza. Jej twarz: wysokie kości policzkowe, dumne oczy. Matka była mądrą kobietą. Przy kolacji raczyła nas cytatami ze Spinozy i Nietzschego, choć była zwykłą krawcową. Z dzieciństwa pamiętam stukot jej maszyny do szycia. Robiła gorsety dla zamożnych kobiet. Wszystkie w kolorze ciała, w tylu odcieniach, ile karnacji ma ludzka skóra. Matka w latach pięćdziesiątych miała własny sklep, co nazywano w tamtych czasach prywatną inicjatywą. Komunistom nie bardzo się to podobało. Bez przerwy nękano ją kontrolami.
Dzieciństwo to Łódź. Jak Pan wspomina to miasto?
Pierwsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl, to szarość. Smutek. Pamiętam, że gdy szliśmy z ojcem ulicą, baliśmy się rozmawiać w jidysz. Nie wiadomo było, komu można zaufać. Parę lat temu wróciłem do Łodzi. Wszystko wydało mi się strasznie małe. Odniosłem wrażenie, że to miasto się nie zmienia, że czas się w nim zatrzymał.
Gdy miał Pan 11 lat, całą rodziną wyjechaliście z Polski. Przejmujące wspomnienie z tego okresu zawarł Pan w swojej książce.
Jedyną osobą, która nas odprowadziła na dworzec, był mój nauczyciel muzyki. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Czy uda nam się przekroczyć granicę? Czy jeśli nas cofną, będziemy nadal mieli gdzie mieszkać? Przed wyjazdem rodzice wymienili złotówki na rzeczy pozornie wartościowe: porcelanę, parasolki, motorowery z NRD, miód z Bułgarii. Z wielkim kontenerem przejechaliśmy przez całą Europę aż do Wenecji. Stamtąd - do Izraela. W podróży porcelana się stłukła, motorowery nie działały, pogoda ładna, więc parasole na nic. Został tylko miód. Jedliśmy go przez rok.
W Izraelu poczuliście się jak w domu?
Izrael oszołomił mnie światłem. Niebo i morze, przepięknie błękitne. Po burej Polsce to był szok. Wszystko było nowe, świeże. Państwo dopiero powstało, nie myślano o historii, tylko o przyszłości. To było idealne miejsce dla mojego ojca. Był wielkim optymistą, niesłychanie młodzieńczym, szybko zapominającym o tym, co złe. Ale Izrael nie był końcem naszej podróży. Po dwóch latach, szukając nowych źródeł utrzymania, rodzice zdecydowali się na wyjazd do Nowego Jorku. Ojciec znalazł pracę w drukarni, matka zatrudniła się przy farbowaniu i przyszywaniu futrzanych kołnierzy. Po powrocie z pracy nie rozmawiała z nami, dopóki nie zmyła z siebie zapachu chemikaliów. To w Nowym Jorku, mieście emigrantów, poczułem się naprawdę sobą. No i okazałem się cudownym dzieckiem.
Cudownym dzieckiem? W jakiej dziedzinie?
Grałem na akordeonie. Wiem, że ten instrument nie jest traktowany zbyt poważnie, ale ja byłem małym mistrzem. Miałem w repertuarze Bacha, Rimskiego-Korsakowa. Jeszcze w Polsce wystąpiłem z koncertem w pierwszej telewizyjnej transmisji. W Stanach dostałem prestiżowe stypendium, żeby rozwijać swoje umiejętności. Tyle tylko, że liczba utworów na akordeon jest dość ograniczona. Po pewnym czasie nie wiedziałem, co ze sobą począć. Na inny instrument było już za późno. Palce przyzwyczaiły się do akordeonu. Wtedy zacząłem rysować.
Krąży legenda, że rysuje Pan wszędzie, nawet na papierze toaletowym.
Zdarza mi się rysować na serwetkach. Często takie pomysły mają w sobie więcej ducha niż te pieczołowicie wyrysowane przez program komputerowy.
Pierwszy budynek według Pana projektu powstał, gdy miał Pan 52 lata. Dlaczego tak późno?
Cóż, najwyraźniej długo dojrzewam... Amerykanie takich jak ja nazywają late bloomers. W moim życiu wszystko jest inaczej niż u innych ludzi. Większość pracuje ciężko do pięćdziesiątki, by potem zastanowić się nad sobą, odpocząć. U mnie najpierw była refleksja, potem aktywność. Dopiero w zaawansowanym wieku średnim zacząłem porządnie pracować.
Wcześniej marnował Pan czas?
Musiałem coś przeżyć, czegoś doświadczyć. Najpierw zajmowałem się muzyką, potem uczyłem teorii architektury. Wykładałem na uniwersytetach Yale, Pennsylvania i wielu innych. Robiłem rewolucję na papierze. Stawiałem pytania: dlaczego ściany zawsze muszą być ustawione do podłogi pod kątem prostym? Czy nie mamy innych kątów? Czy projektowanie trzeba zaczynać od umieszczenia na planie toalety o ściśle określonych parametrach? Niektórym wydawało się to skandaliczne. Dla mnie architektura jest sztuką, a nie czystą techniką. Projektowanie centrum handlowego wymaga takiej samej inwencji twórczej jak namalowanie przez van Gogha pary butów.
Jest Pan idealistą? Nie chciał Pan projektować rezydencji na Long Island, domów na przedmieściach.
Miałem pół wieku, żeby zastanowić się, co chcę robić w życiu. I na pewno nie jest to projektowanie domów dla bogaczy.
A co?
Chcę, by moje budynki wywoływały pewne uczucia. Tak było z Muzeum Żydowskim w Berlinie. Są w nim ciemne sale, w których jedyne światło wydostaje się wąską strużką z podłogi. Jest ogród, w którym owoce rosną tak wysoko, że nie można ich dosięgnąć. Symboliczne. Z kolei w muzeum Feliksa Nussbauma, zaszczutego przez hitlerowców malarza, trudno znaleźć wyjście. Ginie się w labiryncie. Raz o drogę zapytała mnie grupa turystek. W ich oczach wyczytałem panikę. I o to chodziło.
Trudno wyobrazić sobie Pana architekturę bez doświadczenia Holocaustu.
Holocaust nie jest traumą, która wydarzyła się kiedyś dawno temu. Nie można tego wyleczyć, załagodzić. To doświadczenie jest częścią mnie, stale mi towarzyszy. Godzi w moje poczucie sprawiedliwości. Bo niesprawiedliwe jest zetrzeć z powierzchni ziemi całą kulturę, pozbawić ją życia. Tak samo jak nie fair jest budować dzielnice dla bogatych i biednych. Jestem architektem pustki. Dlatego tak bardzo chciałem zaprojektować miejsce po World Trade Center w Nowym Jorku. Podczas gdy inni snuli wizje oszałamiających drapaczy chmur, które staną w tym miejscu, ja postanowiłem uczcić tych, którzy zginęli. Mój projekt sięga w głąb ziemi. Razem z żoną Niną obejrzeliśmy lej po wieżowcach. Wyszliśmy z niego wstrząśnięci. Przekonani, że ślad po zniszczeniach nie powinien zostać zatuszowany.
Kim jest dla Pana Nina?
Przyjaciółką, matką moich dzieci. Więcej niż żoną. Nina nie podąża za mną, ale idzie obok mnie. Jest prawdziwym partnerem w życiu i w biznesie. W swojej autobiografii opisałem pierwsze spotkanie z nią. Powiedziałem do kolegi: "Jest tak śliczna, że musi być bardzo głupia". Nina pochodzi z rodziny z tradycjami politycznymi, jest geniuszem organizacji. Zdobywa pieniądze, dociera do właściwych ludzi i przekonuje ich do naszych pomysłów. Prowadzi biuro. Dzięki niej mam luksus zajmowania się tylko i wyłącznie architekturą.
Czego uczy Pan swoje dzieci?
Żeby podejmowały ryzyko. Nie wierzyły we wszystko, co mówią inni. Nie traciły odwagi z powodu swoich porażek. Teraz, gdy dzieci są już dorosłe, widzę, że nie boją się iść własną drogą. Lev ma 30 lat, skończył historię, 28-letni Noam jest fizykiem. Najmłodsza, 19-letnia Rachela, która odziedziczyła imię po prababci, studiuje w Harvardzie.
Czuje się Pan emigrantem?
W dzieciństwie mocno odczuwałem brak zakorzenienia. Dziś myślę, że wszyscy jesteśmy emigrantami. Rzadko kto żyje w miejscu swojego urodzenia. Berlin, Łódź, Nowy Jork - wspomnienia z tych miejsc mieszają się we mnie, stapiają w jedno.
Jaki jest Pana dom?
Skromny. To apartament na Dolnym Manhattanie z niewielką ilością przedmiotów. Nie jestem kolekcjonerem coraz nowszych rzeczy. Niektóre meble mają 30 lat i doskonale mieszczą się w modernistycznym stylu.
To miejsce idealne?
Nie ma takich. Równie dobrze czujemy się w naszym domu we Francji, który kupiliśmy od przyjaciół.
Co Pan robi, gdy Pan nie pracuje?
Spaceruję, gram w szachy, medytuję. Czytam Tołstoja, Dostojewskiego, Derridę. I ulubionego Bergsona.
Na Złotej w Warszawie powstanie wieżowiec według Pana projektu. Kilka ulic dalej, na Twardej, dzieciństwo spędziła Pana mama.
Historia zatoczyła koło. Warszawa jest miejscem, w którym żyli moi przodkowie. Moja mama uważała, że pochodzi w prostej linii od rabiego Loewa z Pragi, tego, który stworzył Golema. Zmyślała? Nie wiem. Czuję się dziwnie, chodząc po Warszawie tymi wszystkimi tropami. Złota 44 to budynek olśniewający grą świateł, wieża, która zupełnie się zmienia, gdy spojrzeć na nią z różnych punktów. Ma patriotyczny kształt: skrzydła orła. I strategiczne miejsce: tuż obok Pałacu Kultury. Chcę, by moje budynki miały ciało i duszę. By mówiły w moim imieniu.
Dzięki temu czuje się Pan nieśmiertelny?
Teoretycznie mam świadomość, że umrę, ale tak naprawdę w to nie wierzę. Dobry architekt powinien mieć wrażenie, że będzie żyć wiecznie.
Rozmawiała Agnieszka Filas