Położna z misją specjalną

Stanowczo broniła godności kobiet w czasie porodu. Pokazała, że bycie tylko sprawnym w swoim zawodzie nie wystarcza. Nic dziwnego, że Jeannette Kalyta stała się najsłynniejszą położną w Polsce.

Jeannette Kalyta
Jeannette KalytaPiotr BlawickiEast News

Wysoka i uśmiechnięta. Nie wygląda na swoje lata (niedługo skończy 50). Śmieje się, że to dzięki pracy, którą wykonuje. Jeannette o tym, że istnieje taki zawód jak położna, dowiedziała się jako sześcioletnia dziewczynka. Szła z mamą i nagle ta zobaczyła jakąś kobietę. "Dogońmy ją" - powiedziała. - Wytłumaczyła, że to nasza położna. Kobieta, która pierwsza wzięła mnie na ręce - wspomina Jeannette. - To była duża kobieta, zapamiętałam jej ciepłe spojrzenie.

Chłopiec o imieniu Wojciech

Jeannette beszta, kiedy ktoś mówi o "odbieraniu porodów". - Ja przyjmuję porody. Nikomu niczego nie odbieram - tłumaczy. Nie lubi też słowa "rodzenie". Woli "narodziny". - Określenie "narodziny" niesie za sobą o wiele głębszy sens - uważa. To dlatego jej własna firma to nie "szkoła rodzenia", a właśnie Szkoła Narodzin Jeannette. - Nie używam słów: porodówka, cesarka itd., to mało profesjonalne - wyjaśnia położna. Po liceum chciała iść na studia. Dokładnie na biologię. - Moja koleżanka była już wtedy w szkole położnych. I to trochę dzięki jej namowom zdecydowałam, że też pójdę do tej właśnie szkoły - mówi. Pierwsze zaskoczenie to reakcja mamy: "Chcesz być akuszerką?!" - pytała zdziwiona i trochę zła.

- Szybko jednak zaakceptowała mój wybór. Powiedziała, że niezależnie od tego, jaki zawód wybiorę, mam go wykonywać najlepiej, jak potrafię - wspomina. W szkole już po dwóch miesiącach zabrano przyszłe adeptki na pierwszy poród. - Trzy zemdlały - uśmiecha się Jeannette. Ona sama stała najpierw przerażona (myślała, że dziecko rodzi się z wadą), a potem zachwycona. Zdrowy, rumiany chłopiec, który wtedy przyszedł na świat, dostał na imię Wojciech. Pamięta też, że czuła wewnętrzny opór przed tym, że oto bez pytania i zgody rodzącej wprowadza się sześć uczennic, które będą ją tak po prostu obserwowały. - No ale takie to były czasy - mówi.

Taką położną nie będę

Kiedy rozpoczynała swoją przygodę z zawodem, warunki, w jakich pracowała, i sposób, w jaki traktowano kobiety w ciąży, to coś, w co pokoleniu dzisiejszych młodych matek trudno uwierzyć. Jeannette doświadczyła tego na własnej skórze, kiedy rodziła syna. - Dzięki temu od razu wiedziałam, jaką położną nie chcę być - mówi. Miała 21 lat. Pobyt w szpitalu był pasmem cierpień i upokorzeń. - Zabrano mi wszystkie rzeczy osobiste, ogolono tępą żyletką. Cudem dostałam długą koszulę, inne kobiety miały kuse, które niczego nie zasłaniały - opowiada. Na czas samego porodu przymocowano jej uda skórzanymi pasami, które wrzynały się w skórę. - Skarżyłam się, że mi niewygodnie, że nie mogę dobrze przeć. Usłyszałam, że zamiast narzekać, mam się wziąć do roboty - mówi. Synka zaraz po porodzie zabrano, bo takie wtedy obowiązywały przepisy na szpitalnych oddziałach. Nikt też nie mógł jej odwiedzić.

- Płakałam i modliłam się. Patrzyłam na głębokie bruzdy po skórzanych pasach i zastanawiałam się, co jeszcze można zrobić kobiecie w trakcie porodu... Jak bardzo ją upokorzyć... Obiecałam sobie jedno: jeśli zostanę położną, nie będą częścią tego bezdusznego systemu. - Gdy dostałam pierwszą pracę i włożyłam czepek z charakterystycznym czerwonym paskiem, rozpierała mnie duma - wspomina. A z systemem miała okazję zmierzyć się już kilka miesięcy później, kiedy została wybrana spośród najmłodszych położnych do pracy na sali porodowej.

Położyć dziecko na brzuchu?!

Z głową pełną ideałów i zafascynowana książką francuskiego położnika Fredericka Leboyera postanowiła zrobić coś, co nikomu się wówczas w głowach nie mieściło. Postawiła wtedy na szali swoją przyszłość, bo mogła za to wylecieć z pracy. - Zapytałam rodzącej, czy chce zaraz po porodzie przytulić swoje dziecko - opowiada. - Kobieta była zszokowana! Pytała z niedowierzaniem, czy tak można?! Jeannette - ku osłupieniu całego audytorium (z ordynatorem na czele), które obserwowało pierwszy samodzielny poród młodej położnej - ułożyła dziecko na brzuchu matki. - Zapadła cisza, a po chwili ordynator ryknął, jak mogę kłaść dziecko na brudną kobietę - opowiada.

Tego dnia czekał ją jeszcze jeden poród. Druga rodząca słyszała całą sytuację. Pocieszała wręcz Jeannette. - Znów zapytałam, czy chce przytulić dziecko po porodzie - opowiada dziś ze śmiechem. Jak zaplanowała, tak zrobiła. - Miałam szczęście, że podczas kolejnego porodu, oprócz ordynatora i całej świty, była inna lekarka neonatolog. Zachwyciło ją to, co zobaczyła. Sama przystawiła maluszka do piersi matki. Wszystkim płynęły łzy wzruszenia - mówi. To był przełom. I choć trzeba było pójść na pewien kompromis i najpierw odkażać brzuch mamy, to szybko i ta procedura odeszła w zapomnienie, a mamy mogły tulić swoje maleństwa zaraz po narodzinach - mówi Jeannette Kalyta.

Misterium na sali porodowej

Ona sama drugie dziecko rodziła już na swoim oddziale, wśród ludzi, których znała. Przy okazji postanowiła sprawdzić jedną rzecz: dlaczego rodzące kobiety zawsze przychodzą z płaczem z izby przyjęć. Niedługo potem wiedziała. - Kolejne skurcze sprawiały niewyobrażalny ból, a położna z izby przyjęć kazała mi siedzieć, nie pozwoliła wstać. Traktowała mnie bardzo przedmiotowo, nie miałam nic do gadania - mówi. Najważniejsze jednak, że po samym porodzie nikt nie zabrał jej córeczki - mogła ją tulić i cieszyć się nią. A po latach ona sama przyjęła poród od własnej córki! Cieszy się, że czasy dawnych porodówek minęły. - Na początku nawet rękawiczek nie miałyśmy. Pracowało się gołymi rękami, potem szorowałyśmy krew spod paznokci i tyle. Jak pojawiły się rękawiczki, nikt nie używał ich tylko raz. Po każdym użyciu były myte, dezynfekowane, a potem suszyły się na kaloryferach - uśmiecha się.

Po pięciu latach pracy zawodowej zatrudniła się w otwieranej właśnie klinice Ewa-2, która była prekursorem porodów rodzinnych. - Wszyscy uważali, że to szaleństwo, a ja czułam, że to właśnie tam jest moje miejsce - mówi. - Tam nauczyłam się, że kobieta sama czuje, jak powinna urodzić. Jeśli czuje, że coś może pójść nie tak, nie zgodzi się na poród w domu - mówi. Te domowe porody łączą się z ogromnymi emocjami. Jak ten, kiedy przed porodem wspólnie modliła się z rodzicami, albo ten, kiedy para w trakcie porodu tańczyła wtulona w siebie. - Trudno w takich momentach powstrzymywać kapiące łzy - opowiada. I nie ma wątpliwości: - Poród to misterium. Czas wtedy płynie inaczej, sala porodowa, niezależnie czy to szpital, czy dom, to miejsce niezwykłe. Tu działa niesamowita energia - tłumaczy. Jeannette z ogromną powagą traktuje to, co robi. - Jestem pierwszą osobą, która dotyka dziecka. To ogromne wyróżnienie i wielka odpowiedzialność - mówi. Nie może zrozumieć, gdy ktoś mówi, że nie pamięta swojej położnej. "Jej dzieci" pamiętają. Np. chłopiec, który co roku wręcza jej bukiet niezapominajek.

Porodu nie można zaplanować

Ewa-2 była ewenementem na tamte czasy. Tak jak to, że za poród trzeba było zapłacić. Do prywatnej kliniki ściągały zarówno gwiazdy, jak i zwykli ludzie, którzy chcieli, aby narodziny dziecka odbyły się w wyjątkowej atmosferze. - Zostałam zaproszona do programu w telewizji. Wszyscy goście rzucili się wtedy na mnie, że porody za pieniądze są nieetyczne. Wyszłam z płaczem ze studia - wspomina. - Dziś natomiast zdarza się, że ludzie czasem zachowują się jak klienci. Do porodu podchodzą logistycznie: ja płacę i ma to wyglądać tak, a nie inaczej. A przecież porodu nie da się zaplanować ot tak, z zegarkiem w ręku. Życie może napisać swój scenariusz - tłumaczy. Jeannette nie ucieka od trudnych chwil, bo i takie w życiu każdej położnej się zdarzają.

Jak wtedy, kiedy przyjmowała poród nieżyjącego już dziecka. Do szpitala przyszła para, kobieta źle się czuła, miała skurcze od czterech godzin. Gdy standardowo sprawdziła tętno dziecka, usłyszała... ciszę. Usg. potwierdziło straszną wiadomość. Dziecko umarło. Partner kobiety domagał się cesarskiego cięcia, ale położna powiedziała im, że jeśli chcą, mogą urodzić siłami natury. Dzięki temu przytulą dziecko, pożegnają się. Na początku nie chcieli o tym nawet słyszeć. Bo kobieta znosi ból i trud porodu, gdy widzi w tym sens, gdy wie, że po tym wszystkim weźmie w ramiona swoje maleństwo. Dlatego z podziwem dla jej odwagi popatrzyła na kobietę, która zdecydowała się urodzić naturalnie. Oboje z mężem pożegnali się z dzieckiem. Potem przyznali, że to bardzo im pomogło zmierzyć się z tragedią.

Zwykłe i niezwykłe

Dziś życie Jeannette nadal skupia się na pracy położnej. Ale już - także ze względu na własne zdrowie - nie tak intensywnie. Od 17 lat pracuje w szpitalu św. Zofii w Warszawie, a od 2005 roku prowadzi własną szkołę narodzin. Przyjmowała porody wielu znanych osób, m.in.: Kayah, Anny Marii Jopek, Natalii Kukulskiej, Justyny Steczkowskiej, Agnieszki Grochowskiej, żony Cezarego Pazury. - Nie powiem ani słowa, obowiązuje mnie tajemnica - mówi. Porody z gwiazdami nie są dla niej niczym nadzwyczajnym. - Są takimi samymi kobietami jak my. Sytuacja różni się tylko tym, że włącza mi się tryb ochronny. Poród wymaga spokoju, więc trzeba ich chronić przed wścibskim światem czy tłumem paparazzich - mówi. O swoich niezwykłych doświadczeniach napisała pasjonującą książkę. Pisała cztery miesiące. Zamknęła w niej ogromne emocje. Sytuacje i piękne, i śmieszne, i dziwne, i tragiczne. Wie, że niektórymi opowieściami zaszokuje. W jej książce jest o seksie przed porodem, o kobiecie, która zjadła własne łożysko, i o takiej, która miała orgazm w trakcie porodu. O śmierci pisze także, ale przede wszystkim - o życiu.

Katarzyna Świerczyńska

Olivia
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas