Taki mąż to skarb?!
Jesteśmy małżeństwem już 10 lat. Mój mąż Bogdan to porządny facet. Szanuje mnie, liczy się z moim zdaniem.
Bardzo pomaga mi w pracach domowych, a tak naprawdę to on zajmuje się domem. Potrafi dosłownie wszystko: gotować, sprzątać, prać (nawet ręcznie!). To on przychodzi wcześniej z pracy i ma na wszystko czas: na zakupy, porządki i przygotowanie obiadu. Ja pracuję właściwie przez cały dzień i wracam skonana dopiero późnym wieczorem. A czasami nawet wtedy mam służbowe spotkania. Ale za to zarabiam więcej od niego. On doskonale zdaje sobie z tego sprawę i najczęściej się nie buntuje.
Zresztą Bogdan lubi robić wszystko w domu. Jest domatorem i tyle. Namawiam go, byśmy czasami poszli gdzieś razem, na imieniny, do znajomych, do kina. Na próżno. W końcu idę sama albo ze koleżankami, bo on woli zostać i patrzy się na mnie krzywo, jak gdzieś wychodzę! Kiedy przychodzą do mnie znajome, to jest mi głupio. Bo my sobie gadamy, śmiejemy się, a on na przykład zabiera się wtedy do odkurzania albo zmywania. Dziewczyny wyśmiewają się, że wychowałam pantoflarza i pytają, jak to się robi. Nie wiem, czy to zazdrość czy złośliwość.
Bo może on rzeczywiście jest pantoflarzem? Zawsze i we wszystkim mnie słucha. Spełnia wszystkie moje zachcianki. Nie chce lub nie umie mi się sprzeciwić. Może się mnie boi? Z jednej strony jestem z tego zadowolona, a drugiej... Zaczyna mnie już to denerwować. Bo on nie ma własnego zdania na żaden temat. Sam nie potrafi podjąć nawet najprostszej decyzji. Musi mieć kogoś (czyli mnie!), kto nim będzie rządził. Bo to ja mam zawsze rację. Decyduję więc za niego, jak urządzić dom, gdzie pojedziemy na wakacje.
Czasem to jestem na niego zła, bo chciałabym, żeby był męski i stanowczy, taki macho. Marzę o facecie, który potrafiłby mi zaimponować. Decydowałby za mnie, coś mi radził. A tak mam wrażenie, że Bogdan to takie ciepłe kluchy... A może przesadzam? W końcu, co jest w tym złego?
Zuzanna, 34 l.