Nie pozwolę, by nas krzywdził
Mariusza poznałam w Urszulinie. Pracowałam tam jako opiekunka do dzieci, a on w sklepie sprzedawał materiały rolnicze. Zaczęliśmy się spotykać. Byłam zakochana i czułam się kochana. Niestety...
- Nie jesteś dobrą partią dla mojego syna - otwarcie mówiła przyszła teściowa. Oni mieli gospodarstwo. Ja nic. Byłam dla niej za biedna.
- Nie przejmuj się. Ona tylko tak gada. Kocham cię i tylko to się liczy - pocieszał Mariusz.
10 października w 1999 r. zostałam panią na gospodarce. Miałam wtedy 24 lata. Po ślubie zamieszkaliśmy w domu
teściów, w pokoju z kuchnią. Układało się nieźle. Po roku urodził się Wojtuś (12 l.). Zajęłam się dzieckiem i pomagałam mężowi. On jeździł kombajnem, a ja doglądałam krów. Ciężko pracowałam. Bywało, że brałam synka do obory. Gdy zasnął na słomie, doiłam krowy, wywoziłam obornik. - Taka drobna, a tak zasuwasz - dziwili się ludzie.
- Robię to dla naszej rodziny - powtarzałam wszystkim.
Rozbudowaliśmy dom, powiększając go o duży salon, dwa pokoje i łazienkę.
W 2004 r. znów zaszłam w ciąży. To już był 9. miesiąc, gdy poczułam się słabo. Poszłam do domu, żeby się położyć. Nie pamiętam co się ze mną działo, straciłam przytomność. Obudziłam się dopiero w szpitalu.
- Gdzie moje dziecko? - spytałam lekarza.
- Niestety, nie udało się go uratować. Odkleiło się łożysko - powiedział.
Rozpacz rozrywała mi serce. Na szczęście miałam Wojtusia. Przytulałam go i czułam choć częściowe ukojenie.
Śmierć synka bardzo przeżył też mąż. Smutek zaczął topić w alkoholu.
- Nie pij! Opamiętaj się. Proszę, zrób to dla nas - błagałam.
- Piję, bo lubię, tobie nic do tego! - wściekał się.
Doszło do tego, że chował przede mną butelki. Wszędzie je znajdowaliśmy, ja i Wojtuś: w słomie, w traktorze, w bagażniku, w śmieciach... W 2008 r. okazało się, że znów jestem w ciąży i to podwójnej. Łudziłam się, że narodziny dziecka sprowadzą męża na ziemię. Że przestanie pić, "wróci" do rodziny. Na świat przyszły Basia i Asia (5 l.).
- Moje perełki malutkie - tuliłam je do siebie.
Niestety, nie miałam z kim dzielić radości. Męża obchodziła już tylko wódka i koledzy.
- Mariusz, odejdę, jeśli się nie opamiętasz - postawiłam mu ultimatum.
- Ty? Beze mnie jesteś nikim. Chyba nie wrócisz do matki i jej rudery? - kpił.
- Żebyś wiedział, że pójdę - mówiłam, ale on śmiał mi się w twarz.
Było coraz gorzej. Mariusz wszczynał awantury, wyzywał mnie. Zaczął podnosić na mnie rękę, przy dzieciach. Nie wytrzymałam. "Dość! Muszę się wyrwać z tego piekła! - postanowiłam. - Poradzę sobie." Ale nie mogłam tak po prostu wyjść z domu z walizkami. On by mi nie pozwolił. Poza tym chciałam, by Wojtuś skończył rok szkolny. Okazja nadarzyła się 2 lipca 2010 r. Męża nie było wtedy w domu. Przyjechał po mnie sąsiad moich rodziców. Wiedziało moim koszmarze. Zawiózł mnie do rodzinnego domu.
- Gdzie ty jesteś?! Wracaj do domu! - wydzwaniał wieczorem zdenerwowany mąż.
- Mam już dosyć ciebie i twojego chlania wódy! - wyrzuciłam to w końcu z siebie.
Nie chciał słuchać, rzucił słuchawką. Niedługo po telefonie, razem z bratem i siostrą, zjawili się pod moim domem. Doszło do awantury i szarpaniny. Dostałam kilka kopniaków. Mąż wykorzystał moment, złapał dziewczynki, wrzucił je do samochodu i próbował odjechać.
- Mama, mama! - słyszałam ich przeraźliwy krzyk.
- Ty bydlaku! Oddaj dzieci! Nie zabieraj mi ich! - darłam się wniebogłosy i uczepiłam się jego samochodu.
Odepchnął mnie. Szybą przyciął mi palce u rąk, odpalił auto i uciekł z dziewczynkami. Płakałam z bezradności. Poszłam na policję i zgłosiłam, że mnie pobił. Następnego dnia założyłam sprawę w Sądzie Rejonowym we Włodawie - o odzyskanie dzieci. Nim sąd zapoznał się z całą sprawą, wyznaczył wizyty u Asi i Basi - w jego domu. Raz w tygodniu, w czwartki. Trwały zaledwie 2 godziny. Mariusz krzyczał na mnie, sypał piaskiem, kopał. "Zniosę każde upokorzenie, byle być z dziećmi" - myślałam. Przytulałam córeczki, całowałam, śpiewałam im, bawiłam się - jakby na zapas. Za każdym razem, gdy od nich wychodziłam, płakałam. Ale musiałam żyć. Znalazłam niezłą pracę w firmie zajmującej się chowem i sprzedażą bydła. Po roku udręki usłyszałam prawomocny wyrok:
- Dzieci przyznaje się matce.
Myślałam, że oszaleję ze szczęścia. Rozpłakałam się. Sąd zobowiązał męża, by niezwłocznie oddał moje perełki. Ale on nic nie robił sobie z wyroku. Nie chciał oddać dzieci. Kipiałam z wściekłości.
- Co to za prawo?! Gdzie sprawiedliwość?! - krzyczałam.
Mijał miesiąc za miesiącem. Pisałam do sądu, do rzecznika praw dziecka. Przyznawali mi rację, ale...
- Siłą nie może pani ich odebrać - mówił kurator sądowy. - Takie są warunki odzyskania dzieci - dodał.
Akcję trzeba było zaplanować. Dogodna sytuacja nadarzyła się dopiero 8 maja 2013 r. Półtora roku od wyroku. Męża nie było w domu. Teściowa wyszła na podwórze. Z kuratorami i policją wkroczyliśmy nagle do środka.
- Mamusiu! - wykrzyknęły radośnie córeczki.
Złapałam je i biegiem zabrałam do radiowozu. Dziewczynki wczepiły się we mnie. Radość była niesamowita. Ale wciąż drżeliśmy. Mariusz nachodził nas, podglądał.
- Nie zmącisz naszego spokoju! - krzyczałam do niego. Zgłosiłam to na policję. Sąd zakazał mu zbliżania się do dzieci. Toczy się jeszcze sprawa rozwodowa. Chcę, by miał ograniczone praw do dzieci.
- Boże, wreszcie spokój - powtarzam sobie każdego dnia. Wiem, że jest wiele kobiet, które cierpią przez mężów. Jestem dowodem na to, że można wyrwać się z piekła.
Elżbiety Szymańskiej wysłuchała Ewa Bartos