Reklama

Uratowane nóżki Bartusia

Gratuluję, to chłopak– powiedział ginekolog podczas pierwszego USG. Łzy napłynęły mi do oczu. I nic innego się nie liczyło.

Ani to, że z Przemkiem wynajmowaliśmy mieszkanie, ani to, że oboje mieliśmy niestabilną pracę - ja w biurze, on na budowie. Niecierpliwe oczekiwaliśmy na Bartusia.

- Widzę plamkę w brzuszku dziecka - odkrył lekarz podczas badania USG.

- Jaką plamkę? Panie doktorze, co jest nie tak? - byłam zaniepokojona.

Okazało się, że dwunastnica jest niedrożna.

- Niestety, po porodzie synek będzie musiał przejść operację - powiedział.

- Ale czy z jego nóżkami wszystko w porządku?! - dopytywałam, bo sama urodziłam się ze stopą tzw. końsko-szpotawą. Do 5. miesiąca nosiłam gips i wadę udało się skorygować. Niestety, okazało się, że synek również urodzi się z końsko-szpotawymi stópkami.

Reklama

"Założymy gips i będzie dobrze" - pocieszałam się. Bartuś przyszedł na świat 3 stycznia 2012 r. przez cesarskie cięcie.

"Jaki malusieńki..." - zdumiałam się na widok zawiniątka, z którego patrzyły na mnie czarne oczka. Dostał 9 punktów Apgar, ale ważył tylko 1820 g. 

- O nóżkach już pani wie?! - spytała pielęgniarka i odchyliła kocyk.

- Synek nie ma kości piszczelowych - mówiła, a ja nie bardzo rozumiałam,  o co jej chodzi. Byłam oszołomiona po lekach. Już na drugi dzień Bartuś miał operację w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym. Cała obolała, leżałam na sali poporodowej i patrzyłam jak inne matki tulą do piersi maleństwa. Ja swojego nie mogłam...

- Uda się, nasz synek będzie zdrowy - mąż ocierał mi łzy z policzków.

Na szczęście operacja się powiodła, a ja po kilku dniach mogłam do Bartusia pojechać. I wtedy zobaczyłam jego nóżki podwinięte jak u żabki.

"Mój Boże" - pomyślałam. Widok był szokujący, ale nie histeryzowałam.

"Zrobię wszystko, byś był sprawny" - szeptałam do synka, tuląc go do piersi. W Internecie szukałam informacji o tym schorzeniu.

- Najlepszym rozwiązaniem będzie amputacja, a potem protezy - mówił ortopeda.

- Ale ja czytałam, że można rekonstruować kości... - Takich operacji się u nas nie robi - lekarz rozwiał nasze złudzenia.

Byliśmy z Przemkiem zdruzgotani. Przetrząsajac Internet, natknęłam się na informację o doktorze Paleyu z USA.

- Przemek! Patrz, on leczy takie dzieci - mówiłam podekscytowana. 

- Cudotwórca?! To niemożliwe! - mąż miał dystans.

Ale ja byłam uparta. Napisałam po angielsku maila do dr Paleya, dołączyłam zdjęcia z prześwietlenia.

"Czy nóżki można uratować?" - pytałam. "

Tak!" - odpisał już następnego dnia.

Ze szczęścia się popłakałam. Doktor Paley chciał się z nami spotkać w Mediolanie, gdzie był zaproszony na sympozjum medyczne.

- Co robić? - zastanawialiśmy się w gronie najbliższych.

- Musicie lecieć, bo inaczej do końca życia będą was dręczyć wyrzuty sumienia - powiedziała moja mama.

Mieliśmy oszczędności, resztę dała rodzina. Polecieliśmy do Włoch. Dr Paley zbadał synka.

- Obie nogi nadają się do rekonstrukcji - powiedział.

- Chłopak będzie chodził! Do Polski wróciliśmy uskrzydleni, ale i zmartwieni: -

Boże, skąd weźmiemy na to pieniądze?!  Doktor wycenił wszystko na 720 tys. zł. Dla nas to kosmiczna kwota. Napisałam na facebooku: "Jest szansa, żeby uratować nóżki Bartusia. Potrzebujemy tylko pieniędzy". Odzew był natychmiastowy. Płynęły do nas nie tylko pieniądze, ale i dobre rady. Ktoś podpowiedział:

- Zwróćcie się do NFZ o sfinansowanie operacji! Złożyliśmy wniosek, nie wierząc, że się uda. Po 5 miesiącach dostaliśmy zgodę.

- Chyba oszaleje ze szczęścia! - krzyczałam. Do Palm Beach na Florydzie polecieliśmy z Bartusiem 23 kwietnia 2013 r. Zamieszkaliśmy w hotelu. Utrzymywałam się z tego, co zebraliśmy. Kiedy 30 kwietnia dr Paley operował, chodziłam w jedną i drugą stronę po korytarzu.

- Uda się! Nasze dziecko jest w doskonałych rękach! - mówiłam do Przemka.

- To jest jak sen - mąż miał łzy w oczach. Na nóżki Bartusia na 5 miesięcy założono specjalny aparat, który miał korygować ich ustawienie. Potem kolejne operacje i rehabilitacja. W marcu br., wróciliśmy do Krakowa. A 12 czerwca...

Jak co dzień krzątałam się po domu. Bartuś szedł w moim kierunku z pomocą chodzika. Nagle... puścił go, postawił kilka kroków, a ja zamarłam... 

- Ty chodzisz! Bartuś, ty chodzisz! Zupełnie sam  - krzyczałam i porwałam go w ramiona. To był dla mnie najpiękniejszy widok na świecie. I jak pomyślę sobie, że o mały włos nie stracił nóg, to przechodzą mnie ciarki. Wiem, że do ostatnich sił trzeba szukać rozwiązania.

Joanny Bułat wysłuchała Małgorzata Dolecka

Przeczytaj inne historie i weź udział w naszym plebiscycie!

Chwila dla Ciebie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy