Uratowane nóżki Bartusia

Gratuluję, to chłopak– powiedział ginekolog podczas pierwszego USG. Łzy napłynęły mi do oczu. I nic innego się nie liczyło.

Joanna Bułat
Joanna Bułat Chwila dla Ciebie

Ani to, że z Przemkiem wynajmowaliśmy mieszkanie, ani to, że oboje mieliśmy niestabilną pracę - ja w biurze, on na budowie. Niecierpliwe oczekiwaliśmy na Bartusia.

- Widzę plamkę w brzuszku dziecka - odkrył lekarz podczas badania USG.

- Jaką plamkę? Panie doktorze, co jest nie tak? - byłam zaniepokojona.

Okazało się, że dwunastnica jest niedrożna.

- Niestety, po porodzie synek będzie musiał przejść operację - powiedział.

- Ale czy z jego nóżkami wszystko w porządku?! - dopytywałam, bo sama urodziłam się ze stopą tzw. końsko-szpotawą. Do 5. miesiąca nosiłam gips i wadę udało się skorygować. Niestety, okazało się, że synek również urodzi się z końsko-szpotawymi stópkami.

"Założymy gips i będzie dobrze" - pocieszałam się. Bartuś przyszedł na świat 3 stycznia 2012 r. przez cesarskie cięcie.

"Jaki malusieńki..." - zdumiałam się na widok zawiniątka, z którego patrzyły na mnie czarne oczka. Dostał 9 punktów Apgar, ale ważył tylko 1820 g. 

- O nóżkach już pani wie?! - spytała pielęgniarka i odchyliła kocyk.

- Synek nie ma kości piszczelowych - mówiła, a ja nie bardzo rozumiałam,  o co jej chodzi. Byłam oszołomiona po lekach. Już na drugi dzień Bartuś miał operację w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym. Cała obolała, leżałam na sali poporodowej i patrzyłam jak inne matki tulą do piersi maleństwa. Ja swojego nie mogłam...

- Uda się, nasz synek będzie zdrowy - mąż ocierał mi łzy z policzków.

Na szczęście operacja się powiodła, a ja po kilku dniach mogłam do Bartusia pojechać. I wtedy zobaczyłam jego nóżki podwinięte jak u żabki.

"Mój Boże" - pomyślałam. Widok był szokujący, ale nie histeryzowałam.

"Zrobię wszystko, byś był sprawny" - szeptałam do synka, tuląc go do piersi. W Internecie szukałam informacji o tym schorzeniu.

- Najlepszym rozwiązaniem będzie amputacja, a potem protezy - mówił ortopeda.

- Ale ja czytałam, że można rekonstruować kości... - Takich operacji się u nas nie robi - lekarz rozwiał nasze złudzenia.

Byliśmy z Przemkiem zdruzgotani. Przetrząsajac Internet, natknęłam się na informację o doktorze Paleyu z USA.

- Przemek! Patrz, on leczy takie dzieci - mówiłam podekscytowana. 

- Cudotwórca?! To niemożliwe! - mąż miał dystans.

Ale ja byłam uparta. Napisałam po angielsku maila do dr Paleya, dołączyłam zdjęcia z prześwietlenia.

"Czy nóżki można uratować?" - pytałam. "

Tak!" - odpisał już następnego dnia.

Ze szczęścia się popłakałam. Doktor Paley chciał się z nami spotkać w Mediolanie, gdzie był zaproszony na sympozjum medyczne.

- Co robić? - zastanawialiśmy się w gronie najbliższych.

- Musicie lecieć, bo inaczej do końca życia będą was dręczyć wyrzuty sumienia - powiedziała moja mama.

Mieliśmy oszczędności, resztę dała rodzina. Polecieliśmy do Włoch. Dr Paley zbadał synka.

- Obie nogi nadają się do rekonstrukcji - powiedział.

- Chłopak będzie chodził! Do Polski wróciliśmy uskrzydleni, ale i zmartwieni: -

Boże, skąd weźmiemy na to pieniądze?!  Doktor wycenił wszystko na 720 tys. zł. Dla nas to kosmiczna kwota. Napisałam na facebooku: "Jest szansa, żeby uratować nóżki Bartusia. Potrzebujemy tylko pieniędzy". Odzew był natychmiastowy. Płynęły do nas nie tylko pieniądze, ale i dobre rady. Ktoś podpowiedział:

- Zwróćcie się do NFZ o sfinansowanie operacji! Złożyliśmy wniosek, nie wierząc, że się uda. Po 5 miesiącach dostaliśmy zgodę.

- Chyba oszaleje ze szczęścia! - krzyczałam. Do Palm Beach na Florydzie polecieliśmy z Bartusiem 23 kwietnia 2013 r. Zamieszkaliśmy w hotelu. Utrzymywałam się z tego, co zebraliśmy. Kiedy 30 kwietnia dr Paley operował, chodziłam w jedną i drugą stronę po korytarzu.

- Uda się! Nasze dziecko jest w doskonałych rękach! - mówiłam do Przemka.

- To jest jak sen - mąż miał łzy w oczach. Na nóżki Bartusia na 5 miesięcy założono specjalny aparat, który miał korygować ich ustawienie. Potem kolejne operacje i rehabilitacja. W marcu br., wróciliśmy do Krakowa. A 12 czerwca...

Jak co dzień krzątałam się po domu. Bartuś szedł w moim kierunku z pomocą chodzika. Nagle... puścił go, postawił kilka kroków, a ja zamarłam... 

- Ty chodzisz! Bartuś, ty chodzisz! Zupełnie sam  - krzyczałam i porwałam go w ramiona. To był dla mnie najpiękniejszy widok na świecie. I jak pomyślę sobie, że o mały włos nie stracił nóg, to przechodzą mnie ciarki. Wiem, że do ostatnich sił trzeba szukać rozwiązania.

Joanny Bułat wysłuchała Małgorzata Dolecka

Chwila dla Ciebie
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas