25 gramów szczęścia

Osierocony przez matkę kilkudniowy jeż zostaje przyniesiony do kliniki weterynaryjnej. Waży zaledwie 25 gramów. Głodny i mocno wyziębiony, jest bliski śmierci. Ma jednak szczęście - trafia pod opiekę weterynarza Massimo Vacchetty. Tak zaczyna się historia wyjątkowej przyjaźni. Fragment pochodzi z książki "25 gramów szczęścia" Massimo Vacchetty i Antonelli Tomaselli.

- Trzymałem wciąż Ninnę na rękach. Nad naszymi głowami drżały wszystkie gwiazdy
- Trzymałem wciąż Ninnę na rękach. Nad naszymi głowami drżały wszystkie gwiazdy123RF/PICSEL

Każdego wieczoru wynosiłem Ninnę na wybieg. Wkrót­ce jednak zdałem sobie sprawę, że jej to nie wystarczało. Często chodziła wzdłuż ogrodzenia, jakby chciała zna­leźć sposób na wydostanie się z tego więzienia. Było mi jej strasznie żal, więc znalazłem rozwiązanie.

Nie musiałem się obawiać psów mamy, które nie miały wstępu do części ogrodu, gdzie przebywała Ninna. Wy­starczało zamknąć Lilly i Jacka w domu - z ostrożności unikałem starannie jakiegokolwiek ich bezpośredniego kontaktu z moim jeżykiem - i ten zakątek świata sta­wał się bezpieczny. Wyciągałem Ninnę z zagrody i kład­łem ją na trawie. Odkrywała nowe horyzonty. Zdawała mi się taka szczęśliwa, że kilka dni później postanowi­łem odważyć się na więcej - tak też zrobiłem. Od tam­tej pory brałem dużą latarkę i wychodziliśmy za ogród, na polną drogę, która prowadziła do lasu. Nasze space­ry trwały godzinami. W srebrzystym świetle księżyca ja i ona: dwa nocne marki.

Jej pierwsze kroki na zewnątrz, początkowo uroczo ostrożne, wkrótce przerodziły się w bieganie przeplatane chwilami... polowania. Kiedy wywęszyła coś interesują­cego, wbijała nos w ziemię i szła za tropem. Najpierw wą­chała z prawej, potem z lewej strony, potem przed sobą, aż - pewna celu - kierowała się na obiekt swojego zain­teresowania. Zaczynała od obwąchiwania, czegoś w ro­dzaju ff... ff... Im bliżej ofiary, tym szybszy i głośniejszy stawał się jej oddech: fff, fff, fff, fff. Nagle węszenie usta­wało i dało się słyszeć chrup chrup - chrupanie jej ząb­ków, które miażdżyły jakiegoś karalucha lub szczypa­wicę. Koniec misji.

Ruszała w dalszą drogę. Ja szedłem za nią. Często za­trzymywała się i nagle odwracała, żeby zobaczyć, czy idę za nią. Patrzyła na mnie. Może czekała, aż ją dogonię? Kiedy podchodziłem bliżej, ruszała w dalszą drogę. Do­cieraliśmy aż do skraju lasu, ale nie pozwalałem jej iść dalej. Bałem się, że ją stracę.

A jednak.

Giulia pisała mi, że jeże powinny wrócić do swojego naturalnego środowiska, kiedy są już w stanie przetrwać o własnych siłach.

Czułem, że ma rację. Czułem też, że nie mogę rozstać się z Ninną. Odczuwałem silny konflikt.

Któregoś dnia, ze złamanym sercem, postanowiłem zrobić próbę, jeśli można to tak nazwać. W jedną z gwieź­dzistych nocy, przy świetle księżyca, szedłem za nią powoli polną drogą. Pozwalałem jej się oddalić. Kiedy odległość była dostatecznie duża, zatrzymałem się. Za­mknąłem oczy. Ach!

Z ciężkim sercem powtarzałem w myślach: Idź, Ninna, idź. Odejdź ode mnie, idź i bądź szczęśliwa. Stałem tak nie­ruchomo i w przygnębieniu, czekając, aż się całkiem od­dali. A nawet dłużej. Kiedy powoli otworzyłem oczy, roz­darty, ogarnęła mnie panika. Ninna uciekła? Nigdy więcej jej nie zobaczę? Czułem się oszołomiony. Po policzku po­płynęła mi łza. Zebrałem się w sobie i skierowałem wzrok w stronę, gdzie widziałem ją po raz ostatni.

Ninna była tam jeszcze! Wydało mi się to nieprawdo­podobne! Nie odeszła! Odwrócona w moim kierunku, czekała na mnie. Może nie powinienem, ale pobiegłem do niej i wziąłem ją na ręce, podekscytowany z radości, że jest wciąż ze mną.

Osierocony przez matkę kilkudniowy jeż został przyniesiony do kliniki weterynaryjnej. Ważył zaledwie 25 gramów
Osierocony przez matkę kilkudniowy jeż został przyniesiony do kliniki weterynaryjnej. Ważył zaledwie 25 gramów 123RF/PICSEL

Podczas spacerów z Ninną nauczyłem się słuchać ciszy wsi. Odkryłem, że jest ona pozorna. Szelest, szum drzew, granie świerszczy, odgłosy nocnych ptaków - i nie tyl­ko - ożywiały ten złudny spokój. Kiedy kucałem obok Ninny obwąchującej każdy centymetr kwadratowy tere­nu, odkrywałem wśród źdźbeł trawy tętniące życie. Co­raz rzadziej używałem latarki elektrycznej, którą nosi­łem ze sobą, mój wzrok stopniowo przyzwyczajał się do ciemności. Nie do końca, ale wystarczająco, abym w po­godne, jasne noce mógł rozpoznawać szczegóły tego ma­łego wielkiego świata, który sobie tam istniał. Czasami były to sceny pełne uroku, czasem obserwowałem twar­de, ale nie mniej fascynujące strony życia.

Podczas jednego z naszych nocnych wypadów ja i Nin­na staliśmy się bohaterami przygody, której nigdy nie zapomnę. Ona szła przodem, jak zwykle węsząc z zapa­łem jakiś trop. Ja chciałem mieć ją na oku. Szliśmy jak zwykle polną drogą, dochodziliśmy już prawie do lasu. Dzieliły nas od niego tylko szosa i rów. Nagle rozległo się coś w rodzaju pomruku - głośnego, dziwnego. Nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś podobnego. Natychmiast pomyślałem, że Ninna jest w niebezpieczeństwie. Odru­chowo odwróciłem od niej wzrok, żeby zobaczyć, co tak warczy. Zmroziło mi krew w żyłach. Boczną drogą biegł ogromny borsuk; kierował się w stronę Ninny, która - ni­czego nieświadoma - spokojnie węszyła jakiś trop. Gdy tylko go zobaczyłem, zacząłem pędzić w jej kierunku co sił w nogach. Nie spodziewałem się, że potrafię być taki szybki. Ale borsuk był bliżej. Jeszcze jeden skok i zna­lazłby się w rowie obok naszej ścieżki. Byłem przerażony. Leciałem jak na skrzydłach. Skronie pękały mi z wysił­ku. Borsuk rzucił się do rowu i natychmiast się wynurzył.

Już był przy niej. Ale ja też już tam byłem. On, ja i Nin­na. Blisko. Błyskawicznie wyciągnąłem rękę i schwyta­łem mojego jeżyka. Z Ninną na rękach gwałtownie od­wróciłem się plecami do borsuka, przycisnąłem ją do mojej klatki piersiowej, aby ją ochronić. Zdążyłem jesz­cze zauważyć rozwarte w moim kierunku szczęki i błysk zębów. Borsuk mnie nie zaatakował, jeszcze chyba tylko mruknął i fuknął. Nie pamiętam tego dokładnie, nie je­stem pewien. Byłem w zbyt wielkim szoku. Tak czy ina­czej nie zaatakował mnie. Odszedł. Noc ucichła. Słychać było tylko bicie mojego serca. Nie... słychać było coś jesz­cze: serduszko Ninny, zaraz obok mojego, biło tak samo mocno i szybko.

Dysząc, słuchałem tego opętanego rytmu i zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem przywiązany do tego stworzon­ka. Kiedy nasze serca zaczęły się uspokajać, poszliśmy - ja i ona - w kierunku domu. Trzymałem wciąż Ninnę na rękach. Nad naszymi głowami drżały wszystkie gwiazdy.

Fragment pochodzi z książki "25 gramów szczęścia" Massimo Vacchetta i Antonelli Tomaselli. Więcej o książce przeczytasz TUTAJ

Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas