Bo to zły szef był
Mój nowy przełożony robił coraz większe przekręty. Nie mogłam przyglądać się temu bezczynnie.
- Pani Małgosiu, potrzebuję zestawienia godzin pracy kierowców za zeszły tydzień - szef wszedł do mojego pokoju. - Da pani radę na już?
- Oczywiście, panie Marku - uśmiechnęłam się.
Odłożyłam na bok faktury, poszukałam odpowiedniego pliku w komputerze i za chwilę rozległ się cichy szum drukarki. Podałam pryncypałowi wydruk.
- Przepraszam, że pani przerwałem, ale chciałbym sprawdzić tych dwóch nowych, wie pani - mrugnął do mnie. - To dobrzy chłopcy, ale chyba nie wyjeździli swojego minimum. Muszę ich sprawdzić. Dziękuję - uśmiechnął się i poszedł do siebie.
Zabrałam się znowu za rozliczanie faktur za dostawy. Nie było ich zbyt dużo, w każdym razie mniej niż rok temu. Kryzys niestety również i nas dosięgnął. Sama widziałam, że dochody systematycznie spadały. Nie było jeszcze tak źle, ale... Coraz częściej na twarzy mojego szefa malował się wyraz zatroskania. I choć próbował trzymać fason, dobrze wiedziałam, co się święci. W końcu byłam odpowiedzialna za finanse naszej firmy. Liczby nie kłamały. "Jeśli wkrótce nie zwiększymy częstości zamówień, będziemy mieć kłopoty", myślałam.
Jakiś czas potem szef wezwał mnie do siebie. Okazało się, że nie tylko mnie, ale i pozostałych pracowników.
- Jak państwo się domyślają, ostatnio nie najlepiej z nami - oznajmił. - Niestety, zżerają nas podatki, a dochody maleją. Dlatego podjąłem decyzję o sprzedaży firmy... Może w ten sposób uda mi się ją uratować.
- Czy nie ma innego sposobu? - zapytałam. - Może postarać się o jakąś pożyczkę, fundusze unijne?
- Przykro mi, w obecnej sytuacji to niemożliwe - pokręcił głową pan Marek. - Znalazłem już kontrahenta.
- A co z nami? Czy mamy szukać nowej pracy? - zapytała Edyta, sekretarka.
- Umowa sprzedaży jest tak sporządzona, że nie musicie martwić się o etaty - uspokoił nas. - Nowy właściciel podpisze z wami nowe umowy, na takich samych warunkach.
Byłam wstrząśnięta. Mimo wszystko miałam nadzieję, że szef nie zdecyduje się na aż tak drastyczny krok. A tu proszę... Wreszcie nadszedł ten dzień - przyszedł nowy właściciel firmy. Z początku wydawał się sympatyczny. Od razu zapowiedział zmiany. Dowiedzieliśmy się między innymi, że zostaniemy połączeni z drugim, podobnym przedsiębiorstwem, choć zachowamy pewną niezależność. Na początek otrzymaliśmy nowe umowy. Poczułam, że ciężar spadł mi z serca. Jednak przedwcześnie się cieszyłam. Jakiś tydzień później prowadziłam tygodniowe rozliczenie pracy kierowców. U dwóch z nich wyszło sporo nadgodzin. Przesłałam maila do szefa, bo to on powinien zawsze zaakceptować wstępne rozliczenia. W poprzedniej firmie nigdy nie było z tym problemu. Płaciliśmy uczciwie za nadgodziny, a kierowcy nigdy specjalnie nie wydłużali trasy, żeby podwyższyć zarobki. A teraz...
- Co to ma być, pani Małgosiu? - nowy szef wezwał mnie do swojego gabinetu.
- Ale o co chodzi, panie prezesie? Czy popełniłam jakiś błąd? - przestraszyłam się nie na żarty.
- Nie, wszystko w porządku. Ale skąd tu tyle nadgodzin? - zapytał.
- Przecież takie rzeczy się zdarzają - próbowałam tłumaczyć.
- Proszę posłuchać - szef splótł ręce na piersiach. - Tych nadgodzin nie ma, musi je pani wykreślić. Nie stać nas na taką rozrzutność.
- Jak to? - zdziwiłam się. - To tylko kilkaset złotych.
- Właśnie, kilkaset - pokiwał głową. - Kilkaset tu, kilkadziesiąt tam i ani się obejrzymy, jak nasza firma wpadnie w długi. I to będzie nasz koniec.
- Ale tak przecież nie można. Jak ja spojrzę w oczy tym ludziom? - próbowałam protestować.
- Tym akurat bym się nie martwił. Jak komuś nie pasuje, mam dziesięciu innych na jego miejsce - burknął.
Wyszłam jak niepyszna z gabinetu. Nie mogłam zrobić takiego świństwa. Z drugiej strony, gdybym nie wykonała polecenia nowego właściciela, naraziłabym się na nieprzyjemności.
- Coś się stało? - zapytała Edyta. - Masz niewyraźną minę...
- Chyba to nie jest mój najlepszy dzień - westchnęłam, bo przecież nie mogłam jej powiedzieć o planie "oszczędnościowym" nowego prezesa. I choć wewnątrz gotowałam się ze złości, wprowadziłam korektę i wykreśliłam te cholerne nadgodziny. "Będzie afera, jak kierowcy się zorientują, że ich oszukano", pomyślałam. Nie musiałam długo czekać. Po wypłacie zjawił się w biurze jeden z poszkodowanych, pan Zbigniew.
- Pani Małgosiu, coś się chyba pani pomyliło przy wypłacie - zwrócił się do mnie. - Albo ja głupi jestem, albo nie mam zapłaconych nadgodzin.
- Bo nie ma pan - postanowiłam od razu rozwiać jego wątpliwości.
- Jak to, ale... ale dlaczego? Przecież nie oszukuję! - zdumiał się.
- Wiem, ale nowy szef wymyślił taki sposób na oszczędności - objaśniłam.
- A jakaś rekompensata czy coś?
- Przykro mi, panie Zbyszku, nie wiem - rozłożyłam bezradnie ręce. - Jak ma pan wątpliwości, proszę osobiście porozmawiać z prezesem.
Pan Zbyszek jakoś przełknął przykrą wiadomość, ale drugi kierowca, Robert, nie poddał się tak łatwo. Poszedł do prezesa i zrobił mu awanturę. Nie skończyło się to dla niego dobrze, szef go zwolnił. To dopiero był początek. Dwa tygodnie później nowy szef oświadczył nam, że musimy zmienić siedzibę, oczywiście w ramach oszczędności. Przenieśliśmy się więc do biurowca, gdzie mieściła się ta druga firma.
- O rany, gdzie my trafiliśmy? Co to za nora? - narzekała Edyta.
- Ty przynajmniej masz okna, a ja cały dzień muszę siedzieć w ciemnej kanciapie - wtórowała jej dyspozytorka Ania. Mimo wątpliwości starałam się wykonywać swoje obowiązki jak zwykle, to znaczy solidnie i dokładnie. Jednak kolejne posunięcia pryncypała nie dawały mi spokoju.
- Pani Małgosiu, kierowcom zawieszamy na razie odprowadzanie składek za ubezpieczenie - przekazał mi pewnego razu.
- Jak to? - zdziwiłam się. - Jak mam zrobić rozliczenia pensji? To wbrew prawu!
- To tylko do czasu, aż firma wyjdzie na prostą - wyjaśnił. - Potem wszystko wyrównamy.
- Będę szczera: wcale mi się to nie podoba - wypaliłam.
- Jak pani się nie podoba, może się pani zwolnić, droga wolna! - zmienił nagle ton głosu na mniej przyjazny, ale po chwili się zreflektował i dodał: - To tylko ten jeden raz. Proszę to zrobić tak, żeby w papierach było wszystko w porządku.
Innym razem przyprowadził do mnie dwóch mężczyzn.
- Ci panowie będą u nas pracować jako kierowcy - oznajmił.
- Tu są ich dokumenty, proszę wciągnąć ich do grafiku.
- Dobrze, zaraz przygotuję umowy - już sięgałam do odpowiedniego segregatora.
- To nie będzie konieczne - powstrzymał mnie. - Oni dopiero się szkolą, umowa będzie potrzebna dopiero za dwa tygodnie.
Z dnia na dzień było coraz ciężej. Kolejny raz prezes zabronił mi odprowadzać składki do ZUS-u, ba, nawet kazał puścić wypłaty o tydzień później niż zwykle. Nic dziwnego, że nasi kierowcy coraz częściej przychodzili do sekretariatu z pretensjami.
- Firma ma przejściowe kłopoty, musimy nieco zacisnąć pasa. Ale obiecuję, że wszystko nadrobimy z nawiązką. A teraz wracajcie panowie do pracy - łagodził sytuację prezes.
Kilka miesięcy później prezes powiadomił nas, że łączy obie firmy w jedną. Niestety, wiązało się to ze zwolnieniami. Odeszła Edyta, nasza sekretarka, trzech najlepszych kierowców i mechanik, pan Staszek. Ja natomiast miałam współpracować z panią Agatą, która do tej pory prowadziła księgowość tamtej firmy. To była niemłoda już kobieta, o zaciętym wyrazie twarzy i władczym sposobie bycia. Od razu sobie ubzdurała, że jest moją kierowniczką i że może zarzucać mnie całą najgorszą robotą. Siedziałam więc w papierach od świtu do nocy, a ona tylko mnie popędzała i co chwila robiła sobie przerwę na kawę.
- Jestem wykończona - skarżyłam się w domu Tomkowi, mojemu mężowi.
- Ten wasz prezes to niezłe ziółko - skwitował mój ślubny. - Ja bym takiego zadenuncjował do PIP-u i po zawodach! Zrobiliby inspekcję, wykryli machlojki i byłby porządek.
- Łatwo ci mówić - pokiwałam głową. - Tak naprawdę nic na niego nie mam.
Faktycznie, gdyby inspekcja pracy przyszła do nas, za fałszowanie dokumentów ja również poniosłabym odpowiedzialność. Musiałam mieć innego "haka". W dokumentacji tej drugiej firmy znalazłam kilka przelewów na spore kwoty. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że osoby wyszczególnione jako pracownicy nigdy nie byli u nas zatrudnieni. Nie natrafiłam nigdzie ani na podpisane z nimi umowy, ani na jakieś inne ślady, że pracowali u nas. Nic! Kiedy zostałam już sama w biurze, trzęsącymi się rękoma napisałam donos i wysłałam go następnego dnia. Jakiś czas później w firmie pojawili się inspektorzy. Prezes był wściekły, ale przekręty były tak oczywiste dla urzędników, że specjalnie nie musieli się wysilać, aby mu je udowodnić. Po ich wyjściu weszłam do gabinetu szefa i wręczyłam wcześniej przygotowane wypowiedzenie.
- Coś czułem, że będę miał przez panią kłopoty - wycedził.
- Trzeba było mnie zwolnić - uśmiechnęłam się kwaśno. - Sam mi pan groził. Ale nie musi się pan już trudzić - położyłam wypowiedzenie na jego biurku, obróciłam się na pięcie i wyszłam pokoju.
Potem spakowałam swoje rzeczy i, odprowadzana nienawistnym spojrzeniem "babsztyla", opuściłam biuro. Nie miałam kłopotów ze znalezieniem nowej pracy. Jakiś czas później spotkałam Anię, naszą dyspozytorkę.
- Po twoim odejściu rozpętało się piekło - opowiadała. - Prezes trafił na trzy miesiące za kratki. Należało mu się.
- A co u ciebie? - zapytałam.
- Nasz stary szefunio jakoś stanął na nogi i założył nową firmę - uśmiechnęła się.
- Wszyscy tęsknimy za tobą. Wrócisz?
- Mam już inną pracę, dzięki - potrząsnęłam głową.
Ale po chwili zmieniłam zdanie:
- Chociaż, może się zastanowię... "Jest jednak sprawiedliwość na świecie", pomyślałam z satysfakcją.